Gaia roznieciła ognisko z gałązek, które zebrała Diana. Było niewielkie, Diana wiedziała, że za chwilę się dopali, a ona zaśnie na zimnej ziemi.
Dwa dni wcześniej przez chwilę miała szansę uciec do Caine’a. Caine był z Samem. Mogła uciec od Gai, pobiec do niego.
Istniało jednak ryzyko, że Drake Biczoręki ją powstrzyma. Być może Gaia również. Choć z jakiegoś powodu Gaia nie pozwoliła Drake’owi zabić Caine’a. A potem Sam strzelił do niej swoim morderczym światłem i…
…i właśnie w tym momencie Diana mogła uciec. Chciała tego.
Czy to instynkt macierzyński kazał jej zostać z Gaią? Gaia, płonąc, naprawdę krzyczała, przerażająco, boleśnie. Można było ją zranić. Tak, odniosła rany.
Tak, teraz Diana pomyślała, zrozpaczona, głodna i zmarznięta, że tak właśnie było. Co za absurdalna myśl! Gaia powstała w jej ciele. Jajo i plemnik, Diana i Caine, historia stara jak świat. A kiedy Gaia przyszła na świat, w bólu i krwi, Diana poczuła z nią związek. Było to dobre uczucie. Krzepiące, bo wcześniej Diana nie była pewna, czy ono się pojawi. Nie była pewna, czy jest do niego zdolna. Oznaczało ono, że Diana jest człowiekiem, że jest kobietą, że potrafi poczuć coś do dziecka, które urodziła.
A więc mimo wszystko istniała dla niej jakaś nadzieja.
Jednocześnie czuła strach. Tuż po narodzinach Gaia była piękną dziewczynką. Bez wątpienia, wkrótce odzyska urodę, kiedy wyleczy się z okropnych głębokich oparzeń, które zmieniły jej skórę w coś przypominającego przypaloną lazanię. (Gaia zdawała się w ogóle tym nie przejmować.) Ale Gaia nie była i nigdy nie będzie zwyczajnym dzieckiem, córką Diany i Caine’a. Ponieważ w jej powstaniu uczestniczyła trzecia siła, ważniejsza niż jajo i plemnik. Większa nawet od matczynej miłości.
Gaia została stworzona przez gaiaphage. Gaiaphage objął ją w posiadanie. Brutalnie zniszczył wszelkie delikatne zalążki osobowości, którymi zostało obdarzone dziecko i zajął ich miejsce. Diana widziała to i krzyczała, protestowała, lecz gaiaphage zupełnie się tym nie przejął. Nie przejmował się nikim i niczym ani kiedy istniał pod postacią zielonej syczącej masy, rozlanej na podłodze jaskini, ani teraz, pod postacią dziewczynki o spalonej skórze i włosach, które właśnie zaczynały odrastać. W tym momencie dziewczynka wpatrywała się w ogień.
- Nemezis – wyszeptała, nie po raz pierwszy. Jakby przemawiała do przyjaciela.
Diana wiedziała, że córka nigdy jej nie pokocha. Jak mogła w ogóle na to liczyć? Marzyć o tym? Idiotka.
Może jednak…
Może co? Może co? Diana zaczęła drwić w duchu. Osądzała samą siebie równie bezlitośnie jak innych. „Jakiej to idiotycznej nadziei czepiasz się, Diano? Wiesz, czym jest ta dziewczynka. Wiesz, że tak naprawdę nie jest twoja. Wiesz, że nawet nie powinnaś nazywać jej ona, lecz to.”
Ale była taka śliczna w blasku ognia. „Wyobraź sobie”, torturowała się w myślach Diana, „wyobraź sobie, że to naprawdę tylko mała dziewczynka, twoja córka. Wyobraź sobie, jakim byłaby cudem. Wyobraź sobie, co mogłabyś poczuć, gdyby ta piękna dziewczynka naprawdę była twoim dzieckiem.
Twoim i jego.
Piękna doskonała dziewczynka…
Ciemna, przerażająca istota.
- To nie będzie bolało, Nemezis – powiedziała Gaia. Nie zwracała się do Diany.
Diana zastanawiała się, czy ponownie dopuści do tego, by zapanował nad nią ktoś zły. Najpierw Caine, teraz Gaia? Czy bezsilny sarkazm to jedyny sposób, w jaki mogła się temu przeciwstawić?
Podczas ciąży, krótszej niż to normalnie, wyobrażała sobie, jak to będzie zostać matką. Lepszą matką niż jej własna. Wyobrażała sobie, że stanie się lepszą osobą. Powtarzała sobie, że potrafi. Że nie musi na zawsze pozostać taka, jaką zawsze była, nie musi pozostać tym, kim się stała.
Istniał dla niej ratunek.
- Zakończenie to najlepsza część każdej historii – wyszeptała Gaia. Rozmawiała z kimś, kto dla Diany pozostawał niewidoczny. – Koniec.
Diana wyobrażała sobie, że jako matka dostąpi odkupienia, wybaczenia, że będzie jej dany nowy początek.
Ale była matką potwora, który w ogóle o nią nie dbał.
- Zawsze podejmuję błędne decyzje – szepnęła sama do siebie, leżąc na ziemi i obejmując się ciasno ramionami, by zapewnić sobie nieco ciepła.
- Co? – warknęła Gaia, spoglądając na nią.
- Ech – odparła Diana z westchnieniem. – Nic takiego.
Mały Pete robił się coraz mniejszy. W każdym razie takie odnosił wrażenie. Czuł się, jakby się kurczył i chyba nie było to złe uczucie. Może nawet ulga.
Życie zawsze było trudne i dziwne dla Petera Ellingsona. Od chwili, gdy się narodził, świat atakował go hałasem, światłem i szorstkim dotykiem. Te wszystkie wrażenia, które inni ludzie rozpoznawali i odpowiednio interpretowali, jemu przedstawiały się jako coś przerażającego i przytłaczającego. Inni ludzie potrafili je filtrować. Inni ludzie potrafili wyciszyć dźwięk, ale Pete nie potrafił. Nie wtedy, kiedy znajdował się w swoim ciele.
To ciało stanowiło prawdziwy problem. Poważny autyzm, który uczynił z niego kalekę, znajdował się w jego ciele, w jego mózgu.
Poczuł prawdziwą ulgę, kiedy wyzwolił się z tego ciała i umysłu. Kiedy Astrid, jego siostra o przenikliwych niebieskich oczach i żółtych wężowych włosach, skazała go na fizyczną śmierć, poczuł się… wolny.
Pete stworzył sobie nowe miejsce, które nie było jego ciałem. Nosił swoją moc ze sobą, ale ta moc popełniała okropne błędy. Teraz to widział. Zrozumiał, co zrobił Taylor. Nie mógł już robić takich rzeczy, nie mógł bawić się abstrakcyjnymi kształtami, które w rzeczywistości były bytami ludzkimi.
Teraz zanikał, niczym światło z tym specjalnym przełącznikiem. Mieli taki w jadalni, w domu, w którym dorastał, tym, który spłonął. Ściemniacz, tak matka nazywała to urządzenie.
„Przykręć ściemniacz, będzie bardziej nastrojowo”.
Powoli, stopniowo, światło Pete’a ciemniało. Robił się nastrojowy.
Wcześniej był jak rozciągnięta gumka. Jeden koniec ktoś przywiązał do jego ciała, a drugi… cóż, znajdował się w tym miejscu, w którym Pete teraz. Ale kiedy jego ciało znikło, gumka zaczęła się kurczyć.
Nienajgorzej.
Widział Ciemność. Ciemność zaś mogła dosięgnąć tego miejsca, w którym przebywał. Stwór, który nazywał siebie gaiaphage, również ciemniał, ale jednocześnie nabierał sił, miał ciało, w którym mieszkał.
Czasami Pete nie mógł słuchać umysłu gaiaphege. Wiedział, że Ciemność go obserwuje. Śmieje się z niego, podczas gdy on traci siły, ale jednocześnie odczuwa niepokój.
Tyle razy sięgała po niego swymi czółkami, zakradała się do niego, próbowała odszukać, próbowała sprawić, by uwierzył w różne rzeczy, by robił różne rzeczy.
Ciemność chciała, żeby Pete zgasł. Kiedy Pete zniknie, zniknie również cała jego moc.
Ciemność szeptała do niego. „To nie boli, Nemezis. To po prostu się skończy, jak te wszystkie historie, które czytała ci siostra. Pamiętasz, zawsze chciałeś, żeby już się skończyły, bo jej głos, jej oczy i żółte włosy sprawiały ci ból?
Nie walcz, Nemezis.
Zakończenie to najlepsza część każdej historii. Koniec.”
„I chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”.
Orc nauczył się tego wersu na pamięć. Znaczył on tyle, że nie należy odczuwać strachu, ponieważ Bóg jest przy tobie. Tyle zrozumiał. Ale kolejny wers, ten o kiju i lasce… Orc domyślał się, że nie chodzi tu o laskę w sensie dziewczyny. A kij…
„Twój kij jest tym, co mnie pociesza”. Może to znaczyło, że Bóg przegania kijem złych ludzi, by chronić tych dobrych?
O zachodzie słońca wspiął się na jeden ze szczytów Gór Totters, wysoko ponad Perdido Beach. Kiedy zbliżał się do wierzchołka, który przecinała pośrodku bariera, pochylał się coraz niżej. Bał się, by kontur jego sylwetki nie zarysował się na tle gwiazd. Pod sam koniec czołgał się na brzuchu.
Nadal nie dało się dotknąć bariery, nic się nie zmieniło, nadal kąsała. Ale teraz wszystko było przez nią widać. Jakby zrobiono ją z gładkiego szkła. Co znaczyło, że ludzie na zewnątrz mogli również widzieć, co dzieje się w środku.
Ta myśl doprowadzała go do mdłości.
Wyjrzał zza kępy wysokiej trawy, pożółkłej, uschłej i kruchej.
Na wzgórzu tuż za barierą nie było nikogo, wszyscy zgromadzili się na dole, na autostradzie i dokoła niej. Było tam niesamowicie jasno. Bar z hamburgerami wyglądał tak, jakby prąd nic nie kosztował. Motele, tyle świateł. Jak na Gwiazdkę czy coś. Widział też światła samochodów i przyczep kempingowych, tkwiących w gigantycznym korku, sięgającym aż po horyzont. Wszędzie migały światła policyjnych wozów, drogówka próbowała zapanować nad sytuacją. Problem polegał na tym, że autostrada dochodziła do samej bariery i nagle się urywała. Za pomocą buldożerów zrobiono drogę objazdową, ale niewiele to pomogło: samochody tłoczyły się na autostradzie i wzdłuż niej, po obu stronach. Czerwony strumień tylnych świateł poruszał się bardzo powoli.
Tuż koło bariery stało kilka wielkich wozów, pokrytych antenami, spodkami satelit i oszałamiająco jasnymi światłami. Kawałek dalej teren wyglądał jak jakaś baza wojskowa, wcześniej Orc widział tam ludzi w zielonych mundurach i samochody terenowe.
A ponad tym wszystkim neon, czerwono-złoty, z odrobiną zieleni. Carl’s Jr. Orcowi ślina napłynęła do ust. Frytki. Zrobiły wszystko dla porcji frytek i koktajlu czekoladowego.
Ze swojego miejsca nie widział dzieciaków po tej stronie bariery, ale wiedział, że tam są, ponieważ docierały do niego ich głosy, krzyki, jakby nie mogły uwierzyć, że nikt po drugiej stronie ich nie słyszy.
Jakaś dziewczynka wołała piskliwym głosikiem:
- Mamusiu! Mamusiu!
Chyba wszyscy wierzyli, że to niedługo się skończy. Wszyscy sądzili, że bariera zniknie – wcześniej, nie później. Caine, który nazywał siebie Królem Caine’em, kazał Orcowi przekonać ich, by odeszli od bariery, wrócili do pracy, ponieważ w ETAP-ie nikt nigdy nie najadał się do syta, a głód czyhał tuż obok, mógł zaatakować w każdej chwili.
Ale Orc, rzecz jasna, odmówił. Gdyby tam poszedł, znalazłby się pod ostrzałem kamer. Ludzie zaczęliby krzyczeć: nie słyszałby ich, ale widział, widziałby ich usta, układające się w wielkie O, i palce, wymierzone w jego stronę.
Orc zawsze był sporym chłopcem, ale teraz był naprawdę ogromny. Miał pewnie z metr dziewięćdziesiąt, wszerz liczył prawie tyle samo – z ramionami przyciśniętymi do ciała. W dodatku jego ciało wyglądało jak zrobione z czegoś w rodzaju mokrego żwiru czy betonu, który nie zastygł do końca.
Był potworem.
Miał straszną chęć się napić. Gdyby schlał się naprawdę porządnie, może wtedy nabrałby odwagi, by tam pójść, w ciemną dolinę. Ale na trzeźwo – nie, nie potrafił się na to zdobyć.
Może jego mama tam jest. O ile tata jeszcze jej nie zabił.
Próbował przywołać jej obraz w pamięci i udało mu się. Potem próbował przywołać jej obraz bez sińca na policzku czy bez gipsowego opatrunku na nadgarstku, ale to mu się nie udało.
A ojciec… jego nie chciał przywoływać w pamięci, ale stało się to wbrew jego woli. I oto obraz się pojawił: pijany, zimny i złośliwy, wbija spojrzenie w syna, czeka, aż Charles Merriman, od dawna znany jako Orc, spuści głowę i odwróci wzrok. Upewnia się, że jego syn czuje strach.
Tata lubił tę część zabawy, kiedy Orc rozpaczliwie usiłował zejść mu z drogi, ale on kazał mu siadać obok siebie i odrabiać pracę domową. Sam pił w tym czasie piwo za piwem i rzucał puszki na podłogę obok fotela, czekając na jakiś pretekst – byle jaki pretekst.
Ojciec trzeźwy był daleki i obojętny. Ojciec pijany zmieniał się w potwora.
Jak Orc, tyle że nie taki szpetny.
Orc zastanawiał się, czy jego ojciec wie, że mógłby podejść do bariery i popatrzeć na swojego syna. I co by powiedział, gdyby go teraz zobaczył? Czy wydałby z siebie to charakterystyczne prychnięcie, które miało oznaczać „Jesteś do niczego”.
Gdyby tak się stało…
Jego ojciec był potężnym mężczyzną. Ale Orc był teraz większy i dorównywał mu siłą. Mógłby go złamać jak suchy patyk.
Jednym grubym kamiennym palcem Orc dotknął niewielkiego miejsca, w którym zachowała się ludzka skóra, tuż koło ust. Swędziało.
Jeśli bariera zniknie, wszyscy zobaczą go w ostrych telewizyjnych światłach. Wcześniej czy później również jego ojciec. Orc był pewien, że jeśli jeszcze kiedyś go spotka, zabije go.
To śmierć czyniła dolinę ciemną. Zło. Bóg powinien pospieszyć się ze swoim kijem, jeśli chce je powstrzymać.
- Nie dopuść do tego, Panie – modlił się. – Wiem, że te wszystkie dzieciaki chcą do mamy i tak dalej. Ale proszę, Boże, nie pozwól, żeby bariera znikła.
Sam wreszcie zasnął, twarzą w pościeli, nagi, lekko odwrócony plecami do Astrid.
W pomieszczeniu paliło się światło. Sam Temple, bohater w oczach większości mieszkańców ETAP-u, zawsze trochę bał się ciemności. I dlatego stworzył sobie nocną lampkę.
Nie było to zwykle światło: mała kulka, nie większa niż szklana kulka do gry. Unosiła się w powietrzu, w kącie nad koją. Astrid przykleiła do ściany kawałek czerwonego papieru, by złagodzić dziwaczny zielony blask, ale taśma zaczęła się odklejać i prowizoryczny klosz nie przysłaniał światła przez cały czas, wirował przy najlżejszym podmuchu, przesuwał się pod wpływem ruchów łodzi.
Kiedy światło przybierało na sile, ukazywały się w nim fragmenty ciała Sama: szerokie plecy, skrawek okrągłego bladego pośladka, muskularne udo, przecięte ostrym cieniem. Kiedy światło słabło, stawał się niemal niewidzialny, o jego obecności świadczyły tylko oddech, zapach i ciepło.
Powinna go przykryć. Naprawdę powinna. Za chwilę zmarznie, obudzi się i zobaczy, że ona nie śpi. To go zmartwi.
Ale jeszcze nie.
Próbowała czytać w niepewnym świetle. To była książka z dziedziny prawa, dzięki niej Astrid przekonała się, że nigdy nie zostanie prawnikiem, że nawet nie zamierza próbować. Mogła czytać książki właściwie na każdy temat, ale ta była niesamowicie nudna i nie mogła konkurować widokiem Sama.
Mój Boże. Czuła się szczęśliwa.
To była absurdalna myśl. Niemal zbrodnia. Rzeczywistość przypominała koszmar, ale ten koszmar trwał już od długiego czasu. Koszmar stał się nową normą.
Jeśli bariera rzeczywiście zniknie… jeśli to naprawdę koniec gry… Mieli piętnaście lat. Tam, na zewnątrz, nie mieli prawa być razem.
Przeszli przez piekło. Całą serię piekieł. I nadal byli razem. Ale w obliczu prawa to nie będzie miało znaczenia. Jej rodzice, jego matka – wystarczy, że pstrykną palcami, by zniszczyć, wszystko to, co oni we dwoje zbudowali.
Nie po raz pierwszy Astrid pomyślała, że może uwolnienie z ETAP-u wcale nie będzie oznaczało dla nich prawdziwego wyzwolenia.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz