Temat antyutopijnych rzeczywistości to niesamowicie chodliwy towar. Trudno się temu dziwić, idea utopii zaprzątała myśli filozofom już w starożytności. Co więcej, daje ona spore pole manewru w wymyślaniu, co w takim świecie jest nie tak i dlaczego nie ma on racji bytu. Wielu twórców od lat prześciga się w kreowaniu mniej lub bardziej udanych dystopii. Nie da się też ukryć, że większość z nich w mniejszym czy większym stopniu wzoruje się na George'u Orwellu i jego "Roku 1984". Jeśli reżyserom udaje się pozostać w sferze inspiracji, a ponadto dodać trochę trafnych pomysłów od siebie – kupuję to od razu. Mnóstwo produkcji o tej tematyce zdążyłem wyrzucić z pamięci, natomiast parę perełek wciąż czasami powraca w moich myślach. Jedną z nich z pewnością jest "Equilibrium" z 2002 roku. Cóż ma takiego w sobie dzieło Kurta Wimmera, co odróżnia je od innych dystopicznych obrazów i nie pozwala o sobie zapomnieć?
W filmie trafiamy do świata, który ledwo przetrwał III wojnę. Była ona oczywiście krwawa i mocno wyniszczająca. Ludzkość doszła do prostego wniosku, że kolejny duży konflikt zbrojny skończy się nieuchronną zagładą ludzkości. W nowo powstałym państwie o nazwie Libria władze znalazły sposób, żeby nie dopuścić do morderczej sytuacji. Ludzie u steru stwierdzili, że za wszelkie klęski odpowiadają uczucia. Wynaleźli więc lek – Prozium – który tłumi w człowieku wszelkie emocje: zarówno negatywne i pozytywne. Nie każdemu podoba się taki stan rzeczy i jak w każdej dystopii, także tutaj powstała frakcja rebeliantów, która całkowicie odrzuciła truciznę. Odczuwanie to nie ich jedyne zajęcie – oprócz tego zbierają oraz ukrywają obrazy, płyty, książki: słowem – sztukę, bowiem ona również została zakazana. Odszczepieńców ścigają Klerycy, oddział doborowych jednostek, doskonale znających sztuki walki. Należy do nich główny bohater, John Preston, który pewnego razu przypadkiem nie przyjmuje codziennej dawki Prozium...
Zacznijmy od ciekawie wykreowanego świata przedstawionego – Libria to państwo totalitarne od A do Z, którego nie powstydziliby się najwięksi dyktatorzy znani z kart historii. Samo branie trucizny tłumiącej uczucia raczej nie wystarczyłoby do przejęcia całkowitej kontroli nad społeczeństwem, o czym doskonale świadczy obecność rebeliantów. W związku z tym mieszkańcy tego ocalałego kraju są codziennie oraz nieustannie indoktrynowani przez enigmatycznego Ojca, rządzącego Librią. Jego propagandowe przemowy wyświetlane są w pracy, domach czy na wielkich billboardach, rozmieszczonych w całym mieście, a ponadto co pewien czas wszyscy muszą zebrać się na apel i wysłuchać słów lidera. Wielki Brat jak się patrzy. Jakby tego było mało, większość ludzi to zwyczajni konfidenci, niemający oporów przed wsypaniem sąsiada. W pewnym momencie syn Prestona mówi, że widział płaczącego w kącie kolegę i czy powinien na niego donieść. Nietrudno się domyślić, iż odpowiedź brzmiała: niezwłocznie.
Wrażenie zaszczucia potęguje doskonała praca kamery. Gdy oglądamy jeden z apeli, centralna część obrazu skupiona jest na protagoniście, a my widzimy dookoła jednolitą masę ludzką, nie wyrażającą żadnych emocji. Kiedy główny bohater kroczy wśród tłumu, dostajemy powolne zbliżenie na twarz Prestona, z pominięciem wszystkich dookoła, co potęguje odczucie anonimowości. W takiej sytuacji nietrudno nie podziwiać rebeliantów, szczególnie gdy widzimy, jak Klerycy palą miotaczem ognia znane dzieła sztuki. Wspaniała jest scena, w której nieco już czujący John słucha Beethovena – ładunek emocjonalny jest tu naprawdę potężny. Szkoda tylko, że buntownicy jakby wpasowali się w ten jednolity klimat Librii – praktycznie każdy z nich wygląda tak samo – brudny oraz obdarty – i stanowi głównie mięso armatnie dla armii Kleryków. Patrząc na tych łachmaniarzy, trochę pryska czar szlachetnej misji ratowania sztuki, bowiem trudno uwierzyć, iż tacy kloszardzi są w stanie docenić cokolwiek poza browarem w swojej dłoni. Ale to tylko malutkie czepialstwo z mojej strony.
Patrząc na to, co napisałem powyżej, możecie odnieść wrażenie, że "Equilibrium" to ciekawy filozoficzny traktat, niczym pierwszy "Matrix". Nic bardziej mylnego – tło dystopiczne jest zrobione interesująco i dzięki temu dobrze maskuje brak większej głębi. Tak naprawdę nie ma co się oszukiwać – produkcja Wimmera to głównie akcyjniak nastawiony na rozrywkę. Jednak muszę mu to oddać – na tym polu spisuje się rewelacyjnie. Reżyser wymyślił do filmu nowy styl walki – Gun Kata. Opanowując go, Klerycy są w stanie strzelać do przeciwników, jednocześnie schodząc z drogi ich kulom. Muszę przyznać, że pojedynki na ekranie wyglądają emocjonująco i jest na czym zawiesić oko. Preston wchodzi we wrogów jak w masło, ale akrobacje, jakie wykonuje w międzyczasie, w zupełności wynagradzają ten brak oporu. Ponadto można sobie łatwo wyobrazić, że pętla wokół czującego Kleryka zaczyna zaciskać się coraz bardziej, więc widz siedzi jak na szpilkach, kibicując mu.
Christian Bale (John Preston) po raz kolejny w swojej karierze zaliczył doskonały występ. Ludzie lubią porównywać "Equilibrium" do "Matrixa", chociaż poza czarnymi prochowcami nie ma z nim za wiele wspólnego – niemniej jednak zmierzam do tego, że w dziele rodzeństwa Wachowskich ponura mina Keanu z czasem coraz bardziej raziła i irytowała – w przypadku Bale'a muszę powiedzieć, iż perfekcyjnie odegrał maszynę bez uczuć. Na tym polu dużo gorzej spisał się Taye Diggs (Kleryk Brandt) i ewidentnie pomógł mu w tym scenariusz. Od samego początku miałem wątpliwości co do jego postaci, czy łyka Prozium, bowiem ciągle popisywał się sporą paletą negatywnych uczuć. Główna rola żeńska, czyli Emily Watson (Mary O'Brian), nie porwała mnie jakoś specjalnie, ale nic konkretnego jej nie zarzucę – po prostu poprawny występ. Świetne cameo zaliczył za to Sean Bean (Kleryk Partridge), co do sekundy wykorzystując swój krótki czas ekranowy. Pochwalę jeszcze dwie osoby z drugiego planu: Angusa Macfadyena (Wicekanclerz Dupont) oraz Williama Fichtnera (Jurgen) – chłopaki dźwignęli swoich bohaterów jak należy, dostarczając widzowi odpowiednich emocji.
"Equilibrium" nie jest produkcją zmuszającą jakoś mocno do myślenia. Ba, jak się troszkę bardziej zastanowić, to scenariusz zaczyna robić się trochę dziurawy – przykładowo, jak powstawały małżeństwa i tym samym dzieci, skoro nie ma żadnych uczuć? Pytanie tylko, czy warto poświęcać temu czas, skoro można spokojnie usiąść i cieszyć się naprawdę dobrym seansem? Przyznacie, że przemiana bezlitosnego, bezdusznego Kleryka w czującą osobę to utarta klisza, jednak produkcję tak naładowano emocjami, że nie zwracamy na to uwagi. Chociaż filmowi Wimmera można trochę zarzucić, większość błędów przychodzi nam na myśl dopiero dłuższy czas po obejrzeniu go, co oczywiście oznacza, że zapada w pamięć i w kółko go obrabiamy w pamięci. Doskonały Bale, ciekawy nowy styl walki i rozrywka pierwszej klasy – czego chcieć więcej? Obok "Equilibrium" można przejść obojętnie chyba tylko po zażyciu Prozium.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz