MAŁA ALICE CHOPRA
Rezydencja rodziny Chopra, Gangtok, Sikkim, Indie
– Tarki, Tarki, Tarki…
Chmury suną nad himalajskimi górami, słońce odbija się od śniegu zalegającego na ich zboczach. Kanczendzanga, trzeci najwyższy szczyt na świecie, góruje nad miastem, którego mieszkańcy pochłonięci są swoimi codziennymi sprawami – pracą i zakupami, jedzeniem i piciem, uczeniem się i nauczaniem, śmiechem i uśmiechem. Sto tysięcy spokojnych, nieświadomych niczego duszyczek.
Mała Alice mknie po trawniku na tyłach domu, źdźbła łaskoczą ją w stopy, znad doliny dolatuje do niej zapach płonącego krzewu. Piąstki przycisnęła do bioder i wystawiła łokcie niczym skrzydła. Ugięła kolana, wysunęła głowę i macha rękoma, raz po raz, gdacząc przy tym i szczebiocząc jak ptak.
– Tarki, Tarki, Tarki – nawołuje starego pawia, który mieszka z jej rodziną od 13 lat.
Tarki spogląda na dziewczynkę, obraca się, stroszy jasne pióra i odpowiada podobnym gdakaniem. Potrząsa ogonem, a Mała Alice pląsa radośnie. Biegnie ku zwierzęciu, które zrywa się do ucieczki. Jest tuż za nim.
Surowe rysy Kanczendzangi majaczą w oddali; za zamarzniętymi zboczami kryje się Dolina Życia Wiecznego. Małej Alice nazwa ta nie mówi nic. Za to jej matka Shari dobrze zna sekretną dolinę.
Dziewczynka podbiega do Tarkiego, który przystanął przy rododendronie. Od majestatycznego pawia dzieli ją niecały metr, kiedy ten spuszcza łeb, mruga i zaczyna grzebać pazurami pod krzakiem, rozgarniając liście. Mała Alice nachyla się bliżej.
– Co tam masz, Tarki?
Ptak dziobie ziemię.
– Co to?
Tarki zamiera niczym posąg, przekrzywia pochylony łeb i szeroko otwiera ślepia. Mała Alice wyciąga szyję, żeby móc podejrzeć, czym tak zainteresował się jej pupil. Coś tam jest. Coś małego, kulistego i ciemnego.
Ptak niespodziewanie wydaje z siebie okropny dźwięk – Iiiiiikkkk – i rzuca się pędem ku domowi. Dziewczynka czuje ukłucie niepokoju, ale nie rusza się z miejsca. Dłońmi odgarnia mięsiste liście i przedziera się przez łodygi. Maca ziemię, podpierając się rękoma, aż znajduje to, czego szukała.
Kulka o ciemnej barwie, zakopana do połowy. Perfekcyjnie okrągła. Z dziwnymi żłobieniami. Dotyka jej powierzchni; jest zimna niczym kosmiczna próżnia. Podważa ją palcami i odgarnia ziemię, usypując nieduży kopczyk. Wreszcie wyciąga znalezisko. Podnosi kulkę prawą ręką, ogląda ją i markotnieje. Chłód sprawia jej ból. Promienie słońca przybierają dziwaczną barwę, jaśnieją i jaśnieją, jakby ktoś przepuścił je przez filtr. Po paru sekundach świat staje się nienaturalnie biały, ziemia zaczyna się trząść, a znad wzgórz rozlega się ogłuszający huk, fala uderzeniowa przewala się przez klify i szczyty, muska drzewa, źdźbła trawy i leżące w strumieniu kamienie; przenika wszystko.
Mała Alice chce uciekać, ale nie może, jest unieruchomiona, jakby wykopana spod krzaku kulka przymroziła ją do trawnika. Za zasłoną światła, hałasu i gniewu dostrzega idącą ku niej postać. To chyba kobieta. Młoda. Drobna.
Jest coraz bliżej. Dziewczynka dostrzega jej bladozieloną skórę, zapadnięte oczy i wykrzywione usta. Żywy trup. Mała Alice upuszcza kulkę, ale nic się nie zmienia, upiór nadal człapie ku niej, dziecko czuje jego śmierdzący ekskrementami, spaloną gumą i siarką oddech. Powietrze zdaje się płonąć. Maszkara sięga po Małą Alice, która chce krzyknąć, zawołać Mamę na ratunek, poprosić o pomoc, o wybawienie, ale z jej gardła nie dobywa się żaden dźwięk.
Dziewczynka otwiera szeroko oczy i wreszcie krzyczy. Nie śpi. Mama tuli do siebie mokrą od potu dwulatkę, kołysząc ją delikatnie.
– Już dobrze, meri jaan, już dobrze. To tylko sen. Znowu miałaś koszmary.
Mała Alice cierpi z ich powodu, odkąd znaleziono Klucz Ziemi.
Mała Alice płacze.
Shari podnosi ją z pościeli.
– Nic ci nie będzie, kochanie. Nikt cię nie skrzywdzi. Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić.
I choć Shari powtarza to za każdym razem, kiedy Małej Alice śni się coś złego, nie ma pewności, czy faktycznie mówi prawdę.
– Nikomu, skarbie. Ani teraz, ani nigdy.
SARAH ALOPAY I JAGO TLALOC
Crowne Plaza Hotel, Apartament 438, Kensington, Londyn
– A to skąd? – pyta Sarah, przejeżdżając palcem po nieładnej, postrzępionej szramie przecinającej policzek Jago.
– Z treningu – mówi chłopak, przypatrując się jej uważnie, szukając czegoś, co wskazywałoby, że doszła do siebie.
Minęły cztery dni, odkąd Sarah zdobyła ukryty w Stonehenge Klucz Ziemi. Cztery dni od śmierci Chiyoko. Cztery dni temu An Liu skończył z kulą we łbie, a spod starożytnych kamieni wychynęło coś, co powołali do życia.
Przed czterema dniami Sarah zabiła Christophera Vanderkampa. Pociągnęła za spust i strzeliła mu prosto w głowę.
Od tamtej pory nie odważyła się wypowiedzieć jego imienia. Nawet nie próbowała. I nieważne, ile pocałunków wymieniła z Jago, ile razy oplatała go nogami, ile kąpieli brała, jak długo płakała i jak mocno ściskała Klucz Ziemi, odtwarzając komunikat przekazany światu przez keplera 22b za pośrednictwem telewizji, to i tak nie potrafiła zapomnieć twarzy Christophera. Blond włosów. Pięknych zielonych oczu. I iskry, jaka się w nich tliła, iskry, którą ugasiła, kiedy odebrała mu życie.
Odkąd opuścili Stonehenge, Sarah wypowiedziała zaledwie 27 słów, łącznie z powyższymi. Jago martwi się o nią, ale upatruje swoją szansę w tym, że w ogóle się odezwała.
– Ale jak to się stało, Feo? – pyta z nadzieją, że to długa historia, że przykuje jej uwagę na jakiś czas, że słowa Jago przyniosą chwilową ulgę, podobnie jak jego ciało.
Stara się myśleć o czymkolwiek innym, oby tylko nie wracać do tego, co się stało, do kuli, którą wpakowała mu w czaszkę.
Jago chętnie odpowiada.
– Miałem dwanaście lat, kozaczyłem. Szykowałem się do stoczenia trzeciej prawdziwej bitki na noże, a poprzednie dwie wygrałem z palcem w nosie. Moim pierwszym przeciwnikiem był dwudziestopięcioletni eks-Gracz, który zdążył już zapomnieć, jak się ruszać. Potem rzucili na mnie obiecującego przydupasa mojego Papi, ogromnego dziewiętnastolatka, na którego mówiliśmy Ladrillo.
Sarah pieści szpetną, ciągnącą się przez policzek bliznę, przypatrując się szczęce chłopaka, gdzie, jak sądzi, sięgnęło ostrze.
– Ladrillo – powtarza po nim, delektując się nowym słowem. – Co to znaczy?
– „Cegła”. I właśnie taki był. Ociężały, twardy i durny. Wymanewrowałem go, nie mógł za mną nadążyć i zanim się ruszył, było po zawodach.
Sarah wydaje z siebie nieprzekonujący, słaby chichot, pierwszy od czasu Stonehenge. Uśmiecha się. Chłopak mówi dalej.
– Potem biłem się z dzieciakiem niewiele starszym ode mnie. Mniejszym. Nie znałem go, podobno przyjechał z Rio. Nie był ani Peruwiańczykiem, ani Olmekiem.
Jago rozumie, że Sarah dokładnie tego potrzebuje – aby gadał o sobie. Musi uciec myślami od tego, co zrobiła: zabiła swojego chłopaka, odnalazła Klucz Ziemi i rozpoczęła Zdarzenie, przypieczętowując los miliardów. Dalsza gra, walka, ruch czy strzelanie pewnie sprawdziłyby się lepiej, jednak na razie paplanie musi wystarczyć.
– Chłopak dorastał w fawelach, był chudy, żylasty, jego mięśnie przypominały kable owinięte wokół kości. Szybki jak jasna cholera. Nie powiedział niczego poza: „Cześć” i „Powodzenia następnym razem”. Ale bystry. Cudowne dziecko noża, dokładnie wiedział, jak uderzyć. Nie tyle go nauczono, co się z tym urodził.
– Jakbyś mówił o sobie.
– Bo on był jak ja. – Uśmiecha się. – Miałem walczyć ze swoim lustrzanym odbiciem, kiedy ja ciąłem, on też ciął. Tak parowaliśmy ciosy, kontratakując. Nigdy nie miałem do czynienia z kimś takim, nie sposób go porównać ani do żadnego z byłych Graczy, ani do mojego Papi. Jakbym walczył ze zwierzęciem. Polegał na czystym instynkcie, nie myślał, działał, po prostu rzucał się do ataku. Biłaś się z dzikimi zwierzętami?
– Tak, z wilkami. Są najgorsze.
– Masz na myśli wilka?
– Nie, wilki. Liczba mnoga.
– Bez pistoletu?
– Bez.
– Nie ćwiczyłem z wilkami. Z psami tak, ale nie z wilkami. Raz z pumą.
– Chciałabym powiedzieć, że mi zaimponowałeś, Feo, ale tak nie jest.
– Już i tak dobrałem ci się do majtek, Alopay – Jago sili się na żart. – Nie muszę się starać.
Dziewczyna uśmiecha się i wymierza mu pod kołdrą kuksańca. Kolejny znak, że być może dochodzi do siebie.
– Tak czy inaczej, nie mogłem go trafić. Zasady były jasne: do pierwszej krwi. Zobaczysz czerwień i koniec. Proste.
– Ale twoja blizna… cięcie musiało być głębokie.
– Si. Bo byłem głupi, nadziałem się na nóż. Miałem sporo szczęścia, gdyby mnie wtedy nie ciachnął, pewnie by mnie zabił. A i tak prawie straciłem oko.
Sarah kiwa głową.
– Czyli czerwień, krew i koniec. Mówi: „Powodzenia następnym razem” i odchodzi?
– Musieli mnie zszyć, ale tak. I oczywiście mogłem jedynie pomarzyć o znieczuleniu.
– Znieczulenie? A co to?
Jago posyła jej szeroki uśmiech.
– Dokładnie. Pieprzone Endgame.
– Ano, pieprzone Endgame – powtarza Sarah, nie zdradzając żadnych emocji. Przewraca się na plecy i gapi w sufit. – Spotkałeś go jeszcze?
Jago milczy przez chwilę.
– Si – mówi powoli, sącząc kolejne słowa. – Niecały rok później. Zaledwie dwa dni przed moimi urodzinami, na chwilę przed tym, zanim zacząłem spełniać warunki uczestnictwa.
– I?
– Był jeszcze szybszy, ale i ja się sporo nauczyłem, nie zostawałem w tyle.
– Przelałeś pierwszą krew?
– Nie. Mieliśmy ostrza, ale po paru minutach uderzyłem go w gardło, miażdżąc tchawicę. Kiedy padł na ziemię, jeszcze docisnąłem mu gardło stopą. Ani kropli krwi. Nadal pamiętam jego oczy. Nierozumiejące, skonfundowane, jak u postrzelonego z daleka zwierzęcia, które nie może pojąć, co zrobiłeś. Zrobiłem coś sprzecznego z jego naturą. Chłopak z faweli był najlepszym nożownikiem, jakiego spotkałem. Ale nie miał pojęcia, że do zasad nie trzeba się stosować.
Sarah milczy. Przewraca się na bok, twarzą do Jago.
Leżę w łóżku z mordercą, myśli.
Sama nim jestem, dopowiada.
– Przepraszam, Sarah. Nie chciałem…
– Też to zrobiłam. – Bierze głęboki oddech. – Bo jego zasady również mnie nie obowiązywały. Podjęłam decyzję. Zabiłam go. Zabiłam… Christophera.
I już. Powiedziała to. Zaczyna drżeć, jakby ktoś przełączył przycisk. Podciąga kolana pod brodę i zaczyna łkać. Jago gładzi dłonią obnażone plecy dziewczyny, choć wie, że ten gest nie przyniesie jej pociechy.
Olmek nie miał najlepszego zdania o Christopherze, ale wie, że Sarah go kochała. Kochała i zabiła. Nie jest pewien, czy dałby radę zrobić to co ona. Czy potrafiłby zastrzelić swojego najlepszego przyjaciela? Zabiłby Jose, Tiempo lub Chango? Posłałby kulkę ojcu lub, co gorsza, matce? Nie umie odpowiedzieć.
– Musiałaś to zrobić, Sarah – szepcze. Odkąd zameldowali się w hotelu, pocieszał ją w ten sposób już 17 razy, przeważnie tylko po to, żeby przerwać uciążliwe milczenie.
I zawsze jego słowa brzmiały pusto. Teraz może nawet bardziej pusto niż zwykle.
– Nie dał ci wyboru. Zrozumiał, że Endgame i tak go uśmierci, wolał więc zginąć, pomagając tobie. Bo pomógł ci, Sarah, poświęcił się dla twojego ludu. A to błogosławieństwo. Gdybyś zrobiła to, czego chciał od ciebie An, Chiyoko zdobyłaby Klucz Ziemi i była na dobrej drodze do zwycię…
– I DOBRZE! – wykrzykuje Sarah. Nie może się zdecydować, co jest gorsze: odebranie życia ukochanemu czy zaciśnięcie dłoni na Kluczu Ziemi, który ofiarowało jej Stonehenge. – Chiyoko też nie powinna umrzeć – szepcze. – A na pewno nie tak. Była zbyt dobrym Graczem, zbyt silnym… Nie… niepotrzebnie do niego strzeliłam. – Bierze głęboki oddech. – Jago… wszyscy… wszyscy… zginą przeze mnie.
Kuli się niczym embrion. Jago stuka palcami wzdłuż jej kręgosłupa.
– Nie wiesz tego – mówi. – Żadne z nas nie wie. Robiłaś to, co powiedział kepler 22b. Po prostu grałaś.
– Tak, grałam – sarka. – Aisling odkryła, co się święci… Chryste, czemu nie strzelała celniej? Czemu nas nie zdjęła, kiedy miała okazję?
Jago również sporo myślał o Aisling, choć nie o tym, dlaczego nie zestrzeliła ich samolotu. Bardziej interesuje go, co chciała im powiedzieć.
– Gdyby trafiła, Christopher i tak byłby martwy – zauważa. – Ty i ja również.
– E tam… – odbąkuje Sarah, jakby wszystko było lepsze od tego, co przytrafiło im się po opuszczeniu Włoch.
– Po prostu grałaś – powtarza.
Przez parę minut żadne z nich się nie odzywa. Sarah popłakuje cichutko. Jago głaszcze ją po plecach. Jest pierwsza w nocy, na dworze kropi, opony aut osobowych i ciężarówek szurają po mokrej jezdni. Co jakiś czas nad miastem przelatuje samolot kierujący się na lotnisko Heathrow. Z daleka rozbrzmiewa gwizd, jakby z łodzi. Syrena policyjna. Pijacki śmiech rozbawionej czymś kobiety.
– Jebać keplera 22b, jebać Endgame i jebać granie – rzuca Sarah.
Ale przestaje płakać. Dłoń Jago opada na kołdrę. Oddech dziewczyny uspokaja się i po kilku minutach Sarah zasypia.
Jago wyślizguje się z łóżka. Staje pod prysznicem i pozwala wodzie swobodnie ściekać po swoim ciele. Myśli o oczach tamtego nożownika, o tym, co w nich zobaczył, kiedy wyduszał z niego życie; o tym, co sam czuł, zabijając. Wychodzi z brodzika i wyciera się ręcznikiem. Bezszelestnie zakłada ubranie i wymyka się z pokoju hotelowego, zamykając za sobą drzwi. Sarah ani drgnie.
– Hola, Sheila – wita się z recepcjonistką w lobby.
Jago zapamiętał imiona wszystkich pracowników hotelu i przylegającej do niego restauracji. Poza Sheilą pracują tutaj Pradeet, Irina, Paul, Dmitri, Carol, Charles, Dimple i siedemnaście innych osób.
Wszyscy są przeklęci.
Z winy Sarah. Z jego winy. Z winy Chiyoko, Ana i innych Graczy.
Z winy Endgame.
Wychodzi na Cromwell Road i naciąga kaptur. Cromwell, myśli. Znienawidzony purytański lord protektor Republiki Angielskiej ery bezkrólewia. Człowiek tak lżony i piętnowany, że Karol II nakazał wykopać jego ciało, aby można było je okaleczyć i znowu pogrzebać. Na kij, który przez całe lata stał przed pałacem westminsterskim, nabito obciętą głowę Cromwella i złorzeczono jej, pluto na nią i przeklinano, aż wyschła i się skurczyła. Gniła zaledwie parę mil od miejsca, w którym teraz znajdował się Jago, niedaleko ulicy nazwanej imieniem uzurpatora.
Dlatego walczą. Dla diabłów pokroju Cromwella i libertyńskich władców jak Karol II, ich nienawiści, potęgi i politycznych gierek.
Zaczyna się zastanawiać, czy warto.
Ale nie może sobie na to pozwolić. Zakazano mu.
„Jugadores no se preguntan – powiedziałby ojciec, słysząc jego myśli. – Jugadores juegan”.
Si.
Jugadores juegan.
Chowa ręce do kieszeni i kieruje się ku Gloucester Road. Zza rogu wychodzi mężczyzna – wyższy od niego o 15 centymetrów i cięższy o 20 kilogramów – i uderza Jago barkiem. Chłopak obraca się lekko, ledwie unosząc głowę.
– Ej, uważaj se! – rzuca przechodzień, od którego czuć piwem i złością.
Miał nie najlepszy wieczór i chce odreagować.
– Przepraszam, facet – mówi Jago, imitując akcent z południowego Londynu.
– Bawi cię to? – pyta mężczyzna. – Zgrywasz twardziela?
Bez ostrzeżenia zamachuje się na chłopaka pięścią wielkości tostera. Jago odchyla się, ledwie unikając ciosu, który niechybnie wylądowałby na jego nosie. Tamten nie rezygnuje i podejmuje kolejną próbę, ale Jago uskakuje.
– Szybka z ciebie pizdeczka – mruczy mężczyzna. – Skończmy się pierdolić, wyciągaj łapy z kieszeni i stawaj.
Olmek uśmiecha się, odsłaniając zęby z diamentowymi koronkami.
– Nie muszę.
Napastnik daje krok w przód, a Jago doskakuje, nadeptując piętą na jego stopę. Mężczyzna wydaje z siebie okrzyk bólu i próbuje chwycić chłopaka, ale Gracz wymierza mu kopniak w brzuch. Ręce Jago nadal spoczywają w kieszeniach.
Olmek odwraca się i rusza w stronę otwartego całą dobę Burger Kinga. Nagle nabrał ochoty na cheeseburgera z bekonem. Gracze muszą jeść, nawet jeśli mają już dość Endgame. Słyszy, że mężczyzna wyciąga coś z kieszeni. Nie odwracając głowy, mówi:
– Odłóż ten nóż.
Napastnik zamiera.
– Skąd wiesz, że mam nóż?
– Słyszę. Czuję.
– Pieprzysz – szepcze łobuz, rzucając się naprzód.
Metal błyszczy srebrzyście w świetle ulicznej latarni. Jago, nadal nie wyjmując rąk z kieszeni, unosi nogę i kopie do tyłu, trafiając mężczyznę w żebra. Nóż celuje w pustkę. Chłopak uderza przeciwnika stopą w pachwinę, po czym przygważdża dłoń mężczyzny do chodnika; jego nadgarstek uderza o ziemię. Jago nadeptuje na rękę oprycha, a gdy ten nareszcie wypuszcza broń, czubkiem buta kopie ją w stronę ulicy. Ostrze spada z krawężnika i z brzękiem znika w studzience kanalizacyjnej. Napastnik jęczy z bólu. Pieprzony chudzielec dał mu wycisk, nawet nie wyciągając rąk z kieszeni.
Jago uśmiecha się, obraca i wznawia marsz.
Burger King.
Si.
Jugadores juegan.
Ale muszą też coś jeść.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz