Prolog
1.
Henryka Kowalska podeszła do półki z książkami. Zrobiło jej się słabo na widok tytułów: Lalka, Potop, Kolumbowie… Kiedyś tak bardzo kochała te książki. Pamięta, jak czytała je dzieciom. No, może nie Lalkę. I na pewno nie Kolumbów. Ale Potop tak, pamiętała, że Weroniczka kochała Kmicica. I Oleńkę. Kto nie kochał Kmicica i Oleńki?
Ja ich nie kocham – pomyślała. – Już nie.
Po dłuższym namyśle mimo wszystko sięgnęła po Potop. Musiała czymś zająć myśli, czymkolwiek. Wczoraj nie robiła absolutnie nic i to było jednak znacznie gorsze od wertowania bez przerwy tych samych stron. Trylogia przynajmniej była w jakimś stopniu pokrzepiająca, tak jak miał to ponoć w zamyśle autor. A ona sama pokrzepienia potrzebowała.
Usiadła w fotelu, bokiem do okna. Tak by światło padało na strony, ale równocześnie, żeby mogła co jakiś czas zerknąć na dwór. Ona nie pozwalała jej nawet umyć okien, dla lepszego widoku, dla słońca. Wszystko, co mogłoby sprawić jej jakąkolwiek przyjemność, stawało się niedozwolone.
Miała wrażenie, że nawet te książki może czytać tylko dlatego, by w końcu je znienawidzić. By jej ostatnia miłość na tym świecie została całkiem obrzydzona. Ale może wtedy ją puści, gdy ten cel zostanie osiągnięty?
Otworzyła Potop na stronie tytułowej. Wpatrywała się w nią, zastanawiając się, czy woli zacząć od początku, czy od jakiejś konkretnej sceny.
Rozpłakała się. Sienkiewicza też już nie była w stanie czytać, nie potrafiła się zmusić. Zamknęła książkę i cisnęła ją w kąt. Skryła twarz w dłoniach, próbując opanować łzy. Chciała złapać głęboki oddech, ale przerywany szloch skutecznie jej to uniemożliwiał.
Musiała się wziąć w garść. Nie chciała, by ona zobaczyła ją w takim stanie, choć wiedziała, że i tak ją zawsze widzi. Niemniej jednak próbowała zachować resztki godności.
– Tyle lat się tobą opiekowałam, starałam się chronić, jak potrafiłam najlepiej. A ty… – Zaciśnięty z goryczy przełyk utrudniał jej mówienie. W końcu udało jej się wziąć głęboki wdech i powiedzieć już z większą stanowczością:
– Dosyć tego użalania się nad sobą.
Sięgnęła po leżący na podłodze Potop i zaczęła czytać. Jednak od początku.
2.
Bartosz Bednarski siedział przy stole w kącie sali. Światło jedynej żarówki było słabe, a brudne okno na tyle odległe od jego miejscówki, że skrywał go permanentny cień. Tak jak lubił. Miał dzięki temu uczucie, że jest jeszcze bardziej odseparowany od innych. I od siebie samego.
Tak, to było jego miejsce i wszyscy o tym wiedzieli. Ta sala była pełna prywatnych, wiecznie zarezerwowanych miejsc. Każdy, kto jeszcze żył w tej dziurze, miał tu swój własny kąt do znikania.
No, prawie każdy. Wieś dzieliła się na tych, którzy albo nigdy stąd nie wychodzili, albo nigdy nie postawili tu swojej nogi. Jedni nie oceniali drugich i vice versa. I była jedna osoba gdzieś pośrodku. Weronika. Czasem tu, czasem tam. Obowiązkowy wyjątek od reguły. Tu, w tej sali, chodziło jednak o ukrycie.
Ukrycie… Chyba miał nadzieję, że jeśli go nie widać, to go nie ma. I ona go wtedy nie zauważy. Ale wiedział, że to tak nie działa.
Za to całkiem dobrze działało zalewanie się w trupa. Miał to przetestowane. Kiedy odcinało mu świadomość, nikt nie miał do niej dostępu, nawet ona. Dlatego dolewał do kufla wszystko, co miało choć odrobinę mocy. Nie było z tym łatwo, ponieważ mieli do dyspozycji tylko to, co sami uwarzyli. Ale jakimś cudem starczało dla wszystkich, którzy przez cały dzień chcieli leżeć twarzami na stołach. Z krótkimi przerwami na kolejne odkażenie przełyku.
Kilka razy dziennie zdarzały mu się jednak takie straszne momenty, kiedy odzyskiwał świadomość. Na przykład budził się i nie zdążył odpowiednio szybko zalać się w trupa ponownie.
To były potworne chwile, ponieważ wtedy zaczynał myśleć: „A co, jeśli właśnie to chlanie aż do granicy śmierci jest karą od niej? Dokładnie do granicy śmierci i ani o krok dalej. Może dlatego pozwalała mi dolewać do kufla, kiedy tylko chciałem? Żebym mógł się znów przebudzić i zrozumieć, jak się stoczyłem?”.
Za każdym razem przypominał sobie żonę, nieboszczkę. Myślał o tym, że pewnie umarłaby kolejny raz, gdyby zobaczyła, czym się stał. Jego żona nienawidziła pijaków. Teraz nienawidziłaby jego. A on tak ją kochał.
Dreszcz przeszedł Bartosza na tę serię wspomnień. Tak się właśnie zaczynała pętla, która zawsze kończyła się kolejną utratą przytomności. Podniósł głowę z położonych na stole rąk i rozejrzał się mętnym wzrokiem po maleńkim blacie. W gąsiorze był jeszcze bimber. Co za szczęście, nie musiał wstawać. Nie wiedział, czy sam o siebie tak zadbał, czy ktoś mu dolał. Trzęsącymi się dłońmi uniósł naczynie i przelał część zawartości do swojego kubasa, zraszając przy okazji obficie stół i rękaw. Nie lubił marnować, ale teraz się śpieszył.
Wlał w siebie całą porcję na jeden raz, dobre ćwierć litra. Skupił się, żeby nie zwymiotować. Musi mu się ułożyć, musi zacząć działać.
Do czego ona go doprowadziła? Co on jej zrobił, że tak go ukarała?
Dobrze wiedział, co zrobił. Tego akurat miał nigdy nie zapomnieć.
Alkohol rozlał się ciepłem po ciele. Ktoś znacząco przykręcił zawór myśli płynących mu do głowy. Ucichły.
3.
Weronika Klepacka siedziała w domu i patrzyła w okno. Wstała jakiś czas temu, było jeszcze ciemno. A może to było wczoraj? Może gdy wstawała dziś, już wstało słońce. Powoli zbierała się w sobie.
Ciągle myślała o sobie jak o kimś młodszym, jakby nadal pozostawała dziewczynką, choć już jakiś czas temu skończyła trzydziestkę. Równocześnie była też najmłodszym więźniem tego miejsca.
Zastanawiała się, na co ona jej dziś pozwoli, jaką nadzieję w niej wzbudzi, a później jakim strachem ukarze. A może to jeden z tych dni, kiedy nawet nie zamierza sprawdzać? Po latach Weronika zdawała sobie sprawę, że funkcjonuje na innych prawach niż reszta wsi. Oczywiście analizowała przyczyny takiego stanu rzeczy. Robiła to od tak wielu lat, że teorii miała więcej, niż potrafiła zliczyć. Jak dotąd żadna się nie potwierdziła. Nie miała też już z kim o nich porozmawiać. Choć akurat o to nikogo nie winiła. Po tym, jak ona ich traktowała, nikt nie miał już chęci i siły na roztrząsanie dokładnych przyczyn. A na ogół również i świadomości.
Czasem Weronika zastanawiała się, ile właściwie wie o całej sytuacji. Wszystko, co doprowadziło do tego koszmaru, w którym teraz żyli, miało miejsce, gdy była bardzo mała. Miała może siedem lat. Nic tak naprawdę nie pamiętała.
Czasem miała też wrażenie, że dostało się jej najgorzej.
Ona… Nawet wymawiania imienia tamtej w myślach unikała. To była jej najnowsza teoria. Jeśli nie będzie używała jej imienia, choćby w myślach, to może nie zwróci na siebie uwagi.
Tamta się z nią droczyła. Kiedyś nawet wypuściła stąd Weronikę. A Weronika skorzystała z tej szansy skwapliwie i pojechała na stancję. Chodziła do liceum, takiego prawdziwego. Wiedziała, że z jej rodzinnymi stronami jest coś nie tak, i podświadomie nie chciała tu wracać. Ale tamta ją i tak ściągnęła z powrotem. Miała taką moc.
Wypuściła Weronikę w świat, pokazała, ile ten ma do zaoferowania, a później uwięziła. Była potworem.
Kobieta westchnęła. Jej poranne myśli zazwyczaj szły właśnie tym torem. Jak zwykle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Mogła sprawdzić, jak stoi z jedzeniem. Nie pamiętała, kiedy robiła zapasy. Ostatnie kilka dni po prostu przesiedziała przed oknem, udając, że jej nie ma.
Przeżywała też chwile determinacji, kiedy sprawdzała, jak daleko od wsi potrafi się oddalić. Skoro funkcjonowała na trochę innych zasadach, to może ona ją wreszcie puści? Ale nie, dziś w to nie wierzyła. To nie był dzień na takie próby.
Mogłaby się spotkać z panią Henryką. Ta zawsze była dla niej dobra, właściwie najlepsza. I dla tamtej przecież też. Ale Weronika czuła, że panią Kowalską boli patrzenie na wychowankę. Chyba ten widok przypominał jej zbyt wyraźnie o tym, co było.
Weronika nie była tego pewna, ale nie miała odwagi zapytać o to pani Henryki. Efekt był taki, że unikały się od dawna.
A może to jest dzień na przejście się do upijalni? Czasem tam zaglądała. Nawet zdarzało jej się posiedzieć, jeśli akurat było wolne krzesło. Nie wiedziała, po co to robi. Chyba miała nadzieję, że ktoś się do niej odezwie. Albo chociaż wyrazi milczącą chęć posłuchania jej. Albo że coś się wydarzy.
Tak właśnie dziś zrobi. Za to jej jeszcze nigdy tamta nie ukarała.
4.
Adam Witkowski przeszedł z pozycji leżącej do siedzącej w ułamku sekundy.
Gdzie był? Co robił? Czuł w ciemności, jak dyszy, jak pot obficie zrasza mu czoło.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Zaraz, już pamiętał. Wszystko dobrze, był na działce z Mirkiem. Złapał głęboki oddech.
Cholerne koszmary – pomyślał.
Na dobrą sprawę nie był pewien, czy śnił mu się koszmar. Nic nie pamiętał. Obstawiał po prostu, że sen nie mógł być dobry, skoro postawił go do pionu, a serce chciało mu wyskoczyć z piersi.
Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej i częściej. Budził się w środku nocy, przerażony, ale bez choćby cienia świadomości, jakie przygody zapewniła mu nocna mara.
Tak się cieszył, że Mirek zaproponował zrobienie pośredniego przystanku na jego rodzinnej działce. Podróż nie była długa, ale… Sam jej cel mógł się okazać bardzo nieprzyjemny. Dobrze było najpierw naładować baterie pozytywną energią.
Adam przyłożył głowę do poduszki. Starał się wsłuchiwać w szum niedalekiej rzeki zamiast we własne myśli.
Rozdział I. Dzień pierwszy
1.
– Więc mówisz, że to jest to? – spytał Mirek Kruk, wysiadając z niemłodej już toyoty avensis. Wsparł dłonie na biodrach i pokręcił głową. – Stary, ktoś sobie z ciebie robi jaja. Siedzi przy piwie z kumplami i sam nie wierzy, jakiego łacha z ciebie pociągnął. Parę telefonów i pyk, jedziemy jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów, żeby dać się załadować w… – Podrapał się w zamyśleniu po rudej czuprynie. Była tak bujna i charakterystyczna, że wszyscy znajomi wołali na niego Rudy. Po chwili namysłu, gdy włosy były już zwichrzone w każdą stronę, kopnął leżący przed nim kamień i odwrócił się do Adama. Witkowski nadal siedział na miejscu kierowcy.
– Gdybyś mógł kogoś z naszego roku tak wkręcić, to też byś to zrobił, nie? – dodał.
Uśmiechnęli się do siebie, wiedząc doskonale, że cała sytuacja była zdecydowanie zbyt skomplikowana, by być koleżeńską inscenizacją. I że sami nikomu by takiego numeru nie wykręcili. Choć stojąca przed nimi rudera faktycznie wyglądała jak ponury żart.
Adam zgasił silnik i z trudem wygramolił się z samochodu. Nie było łatwo – przepocone ciuchy przykleiły się do skórzanego fotela i trzymały mocno. Zsunął czapkę z daszkiem na tył głowy i przetarł mokre czoło. Choć był już wrzesień, trafił się ładny, ciepły weekend. Akurat na wyjazd. Akurat, kiedy klimatyzacja w wozie znowu przestała działać. W tej cenie samochód mógł mieć albo skórzane fotele, albo działającą klimę.
Omiótł okolicę wzrokiem i też oparł dłonie na biodrach, kręcąc głową w geście pełnym zwątpienia, naśladując w tym swojego przyjaciela.
– Dobra, to faktycznie wygląda jak głupi dowcip. Z drugiej strony wydawało się, że ten prawnik mówił poważnie. Wiesz, w końcu to prawnik. Oni zawsze mówią poważnie. Wylegitymował się i w ogóle. Spec od prawa spadkowego. – Rozejrzał się. Ponoć znajdujący się przed nim dom należał do niego. I kawał ziemi dookoła też. Trzeba tylko podpisać i po sprawie. Nikt nie rościł sobie praw do tej nieruchomości, nie ma żadnego konfliktu. Ot, dworek stoi od lat nieużywany. Żadnych aktów wandalizmu, squatersów, nic. Nawet krowy nikt na trawnik nie wpuścił, by na śniadanie trochę przycięła bujną zieleń.
Inna sprawa, że we wsi nie widzieli żadnej krowy. Ostatnie kilometry ich podróży kojarzyły się z przeprawą przez ziemie jałowe. Ani żywej duszy na poboczu, żadnych podpitych rowerzystów na starym składaku typu Wigry 3, nic.
Można byłoby powiedzieć, że porzucona, popadająca w ruinę dwupiętrowa posesja ze spadzistym dachem powinna trochę kłuć w oczy. Psuć odbiór otoczenia, obrzydzać krajobraz. Jednak okolica była, o dziwo, w bardziej opłakanym stanie niż ten dom. Czy to był właściwie dom?
– Te, Miras, wygląda ci to na zwykły dom? – Adam wyraził wątpliwość na głos.
– Nie bardzo. Znaczy się, chyba że ktoś zamierzał mieć… bo ja wiem. Ośmioro dzieci. To by się wszyscy ładnie pomieścili i jeszcze by zostało trochę miejsca. Na plus jedynki i wnuki. Ten prawnik nie mówił ci, co tu było?
Adam pokręcił głową i oparł się wygodniej o samochód.
– Nie, nie mówił. Powiedział, że nieruchomość. Trochę mnie przytkało i jakoś… No, z perspektywy czasu mam wrażenie, że zadałem mało sensownych pytań. Ale nie przyszło mi do głowy, że to jest jakiś cholerny dwór.
Dom. Posesja. Hotel? Nie wiem. Może ktoś tu prowadził jakiś pensjonat?
– A może psychiatryk? Stary, rozejrzyj się. Idealna sceneria na wariatkowo. Wyobrażasz sobie, jak tu musi być nocą? Kiedy pada? Te wszystkie zapyziałe domy, mgła i ani jednej latarni. Na bank to nawiedzony psychiatryk. Może zrobisz interes na wynajmowaniu go na scenografię pod horrory.
Świeżo upieczony właściciel ziemski roześmiał się i pokręcił w rozbawieniu głową.
– Dobry pomysł! Tylko że u nas horrorów się nie kręci. Prędzej zrobiliby jakiś podły dramat o nadużywaniu wódki i przemocy w rodzinie.
Mężczyźni milczeli przez chwilę. Mirek pierwszy oderwał się od auta i ruszył w kierunku domostwa.
– Dobra, chociaż się rozejrzymy. Później możemy skoczyć do pubu… Złe słowo. Do, cholera, nie wiem, jak to nazwać. Pub to takie mocne słowo w tym przypadku. To, co mijaliśmy, wyglądało na punkt zborny ludzi bez przyszłości, których jedynym zajęciem jest konsumpcja taniego browaru.
– Melina – podpowiedział Adam.
– O, melina! Właśnie tak to wyglądało. Może autochtoni nam podpowiedzą, co się tu działo.
Mirek przeszedł kilka kroków. Miał przeczucie, że kolega nie ruszył za nim, tylko został w tyle, przy samochodzie. Odwrócił się i spojrzał na Adama. Podejrzewał, że przyjaciel robił dobrą minę do złej gry. Ten telefon od prawnika nim wstrząsnął, a widok tego… To musiało być ciężkie przeżycie.
Znali się większość życia. Adam nigdy nie ukrywał przed Mirkiem, że jest adoptowany. Zresztą ciężko to było przed kimkolwiek ukryć. Nie przypominał rodziców w najmniejszym stopniu. Ani dziadków. Sądząc po zdjęciach, pradziadków też nie. Był mocno zbudowanym brunetem w rodzinie szczupłych blondynów, którzy urwali się chyba ze Skandynawii. Przybrani rodzice Adama dobrze wiedzieli, że mieli szczęście i trafił im się bystry dzieciak. Szybko mu powiedzieli, że przygarnęli go, gdy był bardzo mały. Po kilku trudnych miesiącach, pełnych szalejących w chłopcu emocji, nastały lata szczęścia i spokoju. Aż do teraz.
– Tak patrzę na to – zaczął Adam – i nie mogę przestać myśleć o mojej mamie. To musi być do dupy uczucie, kiedy dziecko, które kochasz jak swoje, znikąd odziedzicza jakiś zawszony dworek. Nagle rany się otwierają i przypominasz sobie, że to tak nie do końca twoje dziecko. Ona wie, że kocham ją i tylko ją, i nigdy nie będzie innej matki w moim życiu. Ale to i tak do dupy. Ojciec to też źle zniósł, mocno nim tąpnęło.
Adam patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, mówiąc gdzieś w powietrze.
Zawsze tak robi, gdy zbiera mu się na zwierzenia – pomyślał Mirek.
– Dobra, Rudy, zróbmy tak, jak mówisz. Prawnik mi wspomniał, że… ekhm… posesja ma być otwarta.
Ruszyli wolnym krokiem w kierunku podstarzałego budynku. Każdy z nich chciał się w duchu posłużyć słowami typu „sypiący się” albo „w rozkładzie”, ale musieli uczciwie sami przed sobą przyznać, iż byłoby to nie na miejscu. Choć dom stał porzucony przez ostatnich dwadzieścia pięć lat, wyglądał… Zwyczajnie. Okna i drzwi były na miejscu, większość dachówek też się na pierwszy rzut oka uchowała. Tynk nieźle się trzymał – cegły prześwitywały tylko w kilku miejscach. Wszystko było brudne, zostawione samo sobie, ale nie ohydne.
Najbardziej widocznym znakiem, że nikt tej posesji nie doglądał, był zarośnięty trawnik, na którym rosły już wszystkie ze znanych ludzkości chwastów.
– Myślisz, że zawsze stoi tak po prostu otwarte? Czy to specjalnie dla nas? – zapytał Mirek. – Bo jeśli jest zawsze otwarte, to nic nie poradzę, moje miejskie standardy podpowiadają mi, że zaraz zobaczymy paradę żuli. Ja wiem, że ten prawnik mówił, że nie ma tu nieproszonych gości, ale…
– Nie wiem, dobre pytanie. Mam tak jak ty. Zakładam, że jeśli jest zawsze otwarte, to zostanę jutro dumnym właścicielem podlaskiego squatu. A jeśli nie, to kto by otworzył zamki? Przecież nie ten prawnik, ma być dopiero jutro. Może jest tu jakiś desygnowany cieć, który ma na piwko w zamian za udawanie, że dogląda tego burdelu.
– Właśnie, burdel! – Mirek nagle się ożywił. – Adaś, to przecież oczywiste, to żaden psychiatryk! To burdel! A ty zostaniesz najprawdziwszym podlaskim alfonsem! Będziesz w zimie odśnieżał wjazd do lasu i takie tam. Żyła złota. Pewnie ten, ekhm, pub, który mijaliśmy, to jakaś filia twojego burdelu. Tylko czekają na powrót prawowitego właściciela, żeby móc na nowo interes rozkręcić!
Adam przystanął, najpierw prychnął, a później zaśmiał się w głos.
– Boże, jak dobrze, że ze mną przyjechałeś.
Poklepał przyjaciela po ramieniu i ruszył dalej. W kierunku „burdelu”.
2.
Mimo sprzyjających ku temu warunków nie zastali w środku noclegowni.
Na pierwszy rzut oka było widać, że budynek miał parter, piętro i poddasze, które mogło się okazać użytkowe mimo dużych skosów. Ze sporego holu dało się wejść do dwóch pokojów – jednego po lewej i jednego na wprost. W prawo odbijał z kolei korytarz, wzdłuż którego stały parami naprzeciwko siebie drzwi do mniejszych pomieszczeń. Łącznie cztery pary, osiem pokojów.
Korytarz był ciemny, doświetlany tylko przez brudne okno na jego końcu. Prądu nie było, Adam od razu po wejściu sprawdził jeden z włączników.
Schody na piętro znajdowały się zaraz na prawo od drzwi wejściowych. Nie wiedząc, od czego zacząć, poszli na górę.
Jak się okazało, na piętrze układ pomieszczeń był podobny. Jeden pokój po lewej, jeden na wprost i korytarz w prawo.
Z kolei poddasze nie było podzielone na pomieszczenia, tylko zastawione różnej wysokości szafkami i półkami tam, gdzie pozwalały na to skosy stropu.
Schody od wejścia prowadziły również w dół. Logika podpowiadała, że znajduje się tam piwnica. Nikt się jednak na razie nie kwapił, by choćby rzucić na nią okiem.
Powietrze w budynku okazało się zatęchłe. Pocieszające, że przynajmniej nie śmierdziało grzybem i zgnilizną. Pozamykane okna – z których większość wyglądała na całe – najwyraźniej skutecznie uchroniły wnętrze przed nadmierną wilgocią. Czas jednak zrobił swoje, co obrazowały odchodzące ze ścian tapety, wszędobylskie pajęczyny i gigantyczne ilości kurzu.
Mirek szedł za Adamem, nieśpiesznie przechadzającym się po piętrach. Było po nim widać, że odpłynął gdzieś myślami, więc przyjaciel postanowił go na razie nie zagadywać. Krążyli po korytarzach, na razie nie zaglądając do pokojów. Mirka ciekawiło, co się w nich znajduje, ale czekał, aż przyjaciel sam zechce do nich zajrzeć.
Adam błądził wzrokiem po ścianach. Zamiast analizować to, co widzi, starał się opanować umysł, co chwilę odgrzebujący najróżniejsze wydarzenia z przeszłości.
Wspomnienia, które miały już nigdy nie powrócić, ponieważ Witkowski był święcie przekonany, że temat biologicznej rodziny był dla niego zamknięty.
Jak widać, nie.
Miał chyba osiem, może dziewięć lat i zaczął dostrzegać, że całkowicie różni się wyglądem od rodziców. A czas spędzony w pierwszych klasach szkoły wyraźnie mu pokazał, że nawet dzieci prawie zupełnie niepodobne do swoich rodziców jakieś cechy wspólne jednak z nimi mają. Albo z dziadkami. On nie miał żadnych.
Na początku to spostrzeżenie krążyło mu gdzieś w głębokiej podświadomości. Jak to u dziecka. Z czasem zaczął jednak o to podpytywać. Miał bodaj dziewięć lat, gdy rodzice uznali, że jest już na tyle duży, by poznać prawdę.
Gdy usłyszał, że jest adoptowany, nie dotarło do niego od razu, co to właściwie znaczy. Nie potrafił powiedzieć, ile trwała ta rozmowa. Rodzice mówili przez długi czas, ale zapamiętał wtedy tylko jedno słowo. Adoptowany.
Kojarzył, że ta wiadomość zablokowała mu umysł na kilka dobrych dni, które przeżył jak w letargu. Nie słyszał, co ludzie do niego mówili, nie mógł się skupić na lekcjach. Tylko tryby ciągle mu chodziły w małej głowie, obracając nową wiedzę pod każdym możliwym kątem.
W końcu wszystkie puzzle wskoczyły na miejsce – przynajmniej w jego nieskomplikowanej, dziecięcej układance. Świadomość, że gdzieś są jacyś inni ludzie, którzy powinni go wychowywać i być jego prawdziwymi rodzicami, sparaliżowała go.
Rodzice robili różne podejścia, by mu pomóc, porozmawiać, wytłumaczyć. Byli przerażeni, a przedłużająca się apatia syna powodowała, że nie wiedzieli, co mają robić.
W końcu – a mogło to trwać kilka tygodni – Adam wyrzucił z siebie pytania, które go dręczyły i przygniatały swoim ciężarem. Kim byli jego rodzice? Czemu go zostawili? Skąd się wziął i jak właściwie trafił do państwa Witkowskich? I czemu jego nowi rodzice nie woleli mieć własnego synka? Skoro nie jest ich, to czemu go kochają?
Jak się okazało, państwo Witkowscy nie potrafili odpowiedzieć na wiele z tych pytań. Ale powiedzieli coś, co ugasiło pożar w jego dziecięcej duszy.
On nie miał rodziców, oni nie mogli mieć dzieci. Byli sobie przeznaczeni. Kochają go jak swojego syna, ponieważ jest ich synem. Nieważne, że go nie urodzili. W ich oczach to nic nie zmienia i mają nadzieję, że w jego również.
Tylko tyle i aż tyle. Ujęli to w najprostsze możliwe słowa. Czuł bijącą od nich miłość. Nie tylko teraz, gdy było trudno, ale też przez wszystkie lata jego życia, gdy jeszcze nie podejrzewał, że został adoptowany.
I zgodził się z nimi – to nie miało znaczenia. Kochał ich równie mocno, jak oni kochali jego. Byli najlepszymi rodzicami na świecie i na tym postanowił się skupić.
Udawało mu się to bez większych trudności przez kolejne lata. Miłość do przybranych rodziców nie ugasiła jednak w pełni jego ciekawości dotyczącej własnego pochodzenia. Część pytań nadal wymagała, ze zmienną intensywnością, odpowiedzi.
Przez ten natłok wspomnień pierwsze oględziny posesji były powolne. Adam potrzebował tego czasu, by choć trochę opanować myśli, i był szczęśliwy, że Mirek nawet nie sugerował zwiększenia tempa. Po prostu był i wspierał obecnością. Niemniej jednak oględziny były nie tylko powolne, ale i mało owocne – przeznaczenie wielkiego domu nadal pozostawało nieodgadnione.
W holu znajdował się stolik i kilka przykrytych szmatami krzeseł. Układ mebli nieco sugerował poczekalnię. Z drugiej strony nie trafili na ślady po recepcji. Nie był to też więc żaden hotel. Ani burdel. Przychodnia? Może Mirek nie znajdował się ze swoimi żartami tak daleko od prawdy.
Oby tylko nie psychiatryk – pomyślał Adam. – Bo chyba nie dom rodzinny. Tu były ze dwa tuziny pokojów i poczekalnia…
– Stary, gdyby to było bliżej drogi… jakiejkolwiek drogi… to miałbyś tu niezły motelik. Niestety, na to zadupie na bank nikt nie przyjeżdża turystycznie. Tirów też nie uwidzisz, więc lipa – podsumował wstępnie Mirek, gdy przestali spacerować. – Ciekawe, co tu było…
– Chyba miałeś rację, żeby pójść do tego przybytku alkoholowej rozpusty dwie chaty stąd i podpytać lokalsów. Może ktoś coś.
– No, w takim miejscu piwka są pewnie maks po czwórce, więc mógłbyś się szarpnąć i postawić wszystkim kolejkę. Na pewno wtedy się czegoś dowiemy.
– Ha, ha, czemu ja? – zaśmiał się Adam. – Może w ramach wsparcia moralnego to ty postawisz browary?
– Żartujesz? Przecież pan na włości wrócił! Niech chłopi wiedzą, że będziesz rządził twardą, ale bardzo hojną ręką!
Adam uśmiechnął się i po raz kolejny tego dnia pokręcił głową w radosnym niedowierzaniu. Właśnie taki był Mirek. Właśnie dlatego uważał jego obecność w tym trudnym dniu za najwspanialszy z możliwych darów, za największe możliwe szczęście.
Niewyjaśniona kwestia biologicznych rodziców, tajemniczy spadek setki kilometrów od domu… To miał być podły dzień. A Mirek jak zwykle wszystko obrócił w dobry żart. Adam chyba jeszcze nigdy nie potrzebował wsparcia tak jak dziś. Dotąd nieznośna lekkość bytu przyjaciela przydawała się głównie przy złamanych sercach i zawalonych egzaminach.
Dzięki Mirkowi Adamowi łatwiej było przestać myśleć o tej ruderze w kontekście potencjalnej tragedii rodzinnej, a zaczął widzieć tu stary dom uciech. Albo psychiatryk z horroru. Albo najbardziej nieudane przedsięwzięcie turystyczne w historii regionu. Każda z tych opcji bawiła go coraz bardziej i nic nie mógł na to poradzić.
Prawda była taka, że nie chciał nic na to radzić. Zamierzał zamknąć ten temat najszybciej, jak się dało, i szybko zapomnieć o sprawie.
Adam, dalej się śmiejąc, zaproponował:
– To co, rozejrzymy się po pokojach za jakimiś wskazówkami? Wypatrujemy kart pacjentów, zużytych kondomów albo innych znaków szczególnych. A później melina i piwko w nagrodę za dobrze odwaloną robotę detektywistyczną. Lecimy od lewej?
– Dobra.
Podeszli do pierwszych drzwi na parterze. Adam nacisnął na klamkę i pociągnął.
Zamknięte.
– Widać nasz tajemniczy cieć otworzył tylko dom… Cholera, teraz będzie mnie zżerała ciekawość. Dobra, następne.
To samo. Zamknięte.
– Ej, no – zareagował Mirek. – Jak to tak. My tu chcemy tajemnicę rozwikłać, a tu wszystko pozamykane.
Adam szarpnął jeszcze kilka razy za klamkę i naparł barkiem na drzwi.
– Do dupy sobie radzimy z tym dochodzeniem. Żaden szanujący się Norweg by o nas kryminału nie napisał – powiedział. Odsunął się od drzwi i naparł po raz drugi z większym impetem. Nadal nic. – Ech, dobra, to do tych wrócimy później. Kolejne.
Pierwsze drzwi w korytarzu dla odmiany nie stawiały oporu.
W środku znajdowało się wąskie, jednoosobowe łóżko. Do tego mały stolik i krzesło. W kącie pokoju stała szafa, a obok niej trzy wiadra. Mirek podszedł do szafy i delikatnie ją otworzył. Przeszło mu przez myśl, że mógł wziąć rękawiczki i przebrać się w ciuchy robocze. Wszystko lepiło się od tłustego, starego kurzu.
– Nic, pusto – powiedział. – Kurczę, trochę tak motelowo jednak. Chyba że to był dom rodzinny amiszów albo jakichś innych minimalistów.
Adam rozejrzał się po pokoju. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego, że… nie zobaczy nic szczególnego.
Wyszli z pokoju i zaczęli zwiedzać kolejne. W każdym było mniej więcej to samo. Jeśli czymś się różniły, to tylko wiadrami. W niektórych pomieszczeniach były trzy, w innych ani jednego.
Dopiero robiąc rundę powrotną korytarzem, trafili na odmienny układ. Ostatnich dwoje drzwi prowadziło do większego pokoju zrobionego z dwóch mniejszych. Znajdowały się tu toaleta, prysznic, umywalka i dodatkowy kran – najpewniej do napełniania wiader. Wszystkie te elementy nie były w żaden sposób od siebie odgrodzone. Prysznic nie miał choćby kotary, a wucet nie posiadał oddzielnej kabiny. Z kolei w drzwiach nie zamontowano ani zasuwy, ani zamka. Nie dało się zamknąć pomieszczenia od środka.
– Nie czuję się specem od zwiedzania porzuconych domów, ale… cholera, dziwnie tu – powiedział Adam. – Pokojów od zarąbania, ale żadnych rzeczy. Jak się ludzie wyprowadzają, to chyba cokolwiek by zostało. Dosłownie cokolwiek. Karton, jakieś śmieci. Jakiś rozbity mebel.
– Ano. – Mirek pokiwał głową. – Do tego jakoś tak… schludnie tu. Staro, ale schludnie. Jakby ktoś wysprzątał trzydzieści lat temu i zostawił. Wydawałoby mi się, że jednak… Wiesz, jakieś dzieciaki tu wejdą czy coś. Może nie od razu squatersi, bo to wieś. Ale nie ogarniam, że wszystkie okna są całe, nie ma butelek po piwie i niedopałków. Jak ja bym tu mieszkał gdzieś w okolicy, to przecież od razu bym z tego zrobił nieformalną imprezownię. Taką remizę, tylko że z czarnymi mszami i orgiami. Przecież tu nie ma żadnego parkanu, niczego, co by zniechęcało do małego, nazwijmy to, włamania. Chyba że ten cieć, co nawet nie wiemy, czy istnieje, ale może nam drzwi otworzył, aż tak pilnuje. Jeśli tak, to musi być cholerny Rambo, żywa legenda, że na jego posterunku żaden dzieciak się nie prześliźnie.
Adam chyba po raz setny tego dnia się roześmiał.
– No, dziwne – powiedział. – Też tego nie rozumiem. Fajnie, bo przynajmniej nie potykamy się o rzygi i strzykawki. Ale też… jakoś tak podejrzanie. I czuję się jeszcze bardziej nieswojo, o ile to w ogóle możliwe. I ten kibel…
– Weź nic nie mów. Upiorny w cholerę. Jeśli to był hotel albo nawet wiejski szpital, to czemu nie można się zamknąć od środka? Albo czemu nie ma żadnej kabiny? Żeby stare zwyrole mogły sobie pooglądać, jak ktoś stawia dwójkę?
Obaj mężczyźni zamilkli na chwilę, wpatrując się bez celu w ledwo trzymającą się ściany glazurę.
Adam rzucił okiem na wyjęty z kieszeni telefon i powiedział:
– Wydaje mi się, że to dobry moment, żeby skoczyć do tego – chrząknął znacząco – pubu. Zaraz będzie dziewiętnasta, zacznie się robić ciemno. Prądu nie ma, przynajmniej na razie, więc nic tu po nas. I tak nic nie zobaczymy. Poza tym wszystko się lepi od starego kurzu i czuję się brudny od samego stania na środku pokoju. Jutro byśmy przyszli w bardziej adekwatnych ciuchach. Przejrzymy piętro i strych. A teraz co… melina?
– Taa, to chyba najlepsza opcja. Zjemy, napijemy się i zasięgniemy języka, jak to się kiedyś ładnie mówiło. Nie zapomnij do mamy zadzwonić.
– Dzięki, nie zapomnę. Wolałem się tu najpierw choć trochę rozejrzeć, żeby mieć jej cokolwiek do powiedzenia. Dobra, idziemy.
I wyszli.
3.
Lokal znajdował się raptem kilkaset metrów od budynku, który przed chwilą badali Adam z Mirkiem. Można było do niego iść, ale atmosfera okolicy nie napawała żadnego z nich chęcią do zostawiania samochodu poza zasięgiem wzroku. Choć toyoty były chodliwe niezależnie od wieku i stanu, nie tyle obawiali się kradzieży, ile… sami nie wiedzieli czego. I nie czuli też potrzeby, by nad tym dyskutować. Decyzja o przestawieniu wozu została podjęta bezgłośnie.
Tak jak powiedział wcześniej Adam, powoli dochodziła dziewiętnasta i rzeczywiście zaczęło już zmierzchać. Zapadający mrok był kolejnym czynnikiem, który budził w dwóch przyjezdnych podskórne napięcie.
W okolicy była tylko jedna lampa, właśnie przy pubie. Służyła najwyraźniej za lokalny odpowiednik latarni morskiej, kierując autochtonów bezpiecznie do przystani. Niezależnie od tego, w jakim stanie się aktualnie znajdowali.
Brak oświetlenia powodował, że okolica wyglądała jeszcze bardziej przygnębiająco niż za dnia. Zniszczone, mroczne domy w większości sugerowały swoim wyglądem, że są porzucone. Nie paliły się światła w prawie żadnym z okien, a mimo ciepłego przecież wieczoru w okolicy nie zauważyli żadnego ruchu. Nie było słychać ani rozmów, ani szczekania. Niczego, co by się parze miastowych kojarzyło z wiejskim życiem.
Adam przełożył rzeczy, które miał na widoku, na tylnej kanapie toyoty, do bagażnika. Usiadł za kierownicą i czekał, aż Rudy umości się obok. Kolega wsiadł, założył przyciemniane okulary i powiedział:
– Do pubu jest około pół kilometra, mamy pełny bak paliwa, pół paczki chipsów, jest ciemno… a my nosimy okulary przeciwsłoneczne.
– No to jazda! – zakrzyknął ze śmiechem Adam i odpalił silnik.
Kochał, kiedy z Mirkiem przerzucali się cytatami z filmów. A raczej, kiedy Mirek strzelał cytatami – był w tym niezrównany. Jakby na każdą okazję miał przygotowanych po kilka.
Okolica stała się na chwilę mniej przygnębiająca.
Komentarze
Dodaj komentarz