Doskonale pamiętam moment, gdy w latach 2000-2001 Blizzard zaczął wydawać pierwsze książki oparte o jego trzy sztandarowe uniwersa – "Diablo", "Starcraft" oraz "Warcraft". To były złote czasy dla tego studia – kurz po "Starcrafcie" wraz z dodatkiem "Brood War" jeszcze nie opadł, w 2000 roku wyszło "Diablo II", a na horyzoncie czaił się już "Warcraft III". Nic więc dziwnego, że kombinowali jak mogli, aby ugrać na popularności jak najwięcej. My, gracze, kochamy w końcu poszerzanie fabularnych aspektów wirtualnych produkcji każdym możliwym sposobem, a wtedy praktycznie nie było osoby, która nie otarłaby się o co najmniej jeden z powyższych tytułów. Ta akcja marketingowa nie ominęła również i Polski, tak więc praktycznie bez poślizgu mogliśmy cieszyć się przekładem powieści Blizzarda wydawanych nakładem wydawnictwa ISA. Jakoś tak zdarzyło się (z tego, co pamiętam, był to prezent urodzinowy), że w moje ręce dostał się "Dzień Smoka", pierwszy tom Warcraftowej sagi, którego uniwersum było mi najbliższe.
W świecie Azeroth zapanował względny spokój po odparciu najazdu orków. Niedobitki zielonoskórych istot zabunkrowały się na górzystym kontynencie Khaz Modan. Armie Sojuszu rozprawiłyby się z zagrożeniem w ekspresowym tempie, gdyby nie as w rękawie wroga. Właśnie tej frakcji Hordy udało się przechwycić straszliwą smoczycę, jedną z pięciu Aspektów, Alexstraszę wraz z małżonkami. Wykorzystują teraz te czerwone smoki do składania jaj, a potomstwa używają jako wierzchowców, siejących prawdziwe spustoszenie wśród przeciwników. Głównym bohaterem powieści jest Rhonin, młody mag, pokutujący w odosobnieniu za nieumyślne uśmiercenie towarzyszy w swojej ostatniej misji. Jednakże los mu sprzyja, czarodziej Krasus przekonuje pozostałych członków rady magów Kirin Tor, aby wysłać Rhonina na samobójczą misję uwolnienia Alexstraszy. W prawie niemożliwym do wykonania zadaniu, czarodziejowi towarzyszyć będzie łowczyni Vereesa oraz kilka postaci, które spotkają na szlaku. Sytuację pogarsza fakt, że królestwa Sojuszu popadają w coraz większy konflikt wewnętrzny, a światem wstrząsnęły plotki o powrocie najstraszliwszego ze smoków, wcielenia zła, Skrzydeł Śmierci.
Gdy po raz pierwszy pochłonąłem "Dzień Smoka", zakochałem się w nim bez pamięci. Myślałem tylko o tym, jak by to wspaniale było być Rhoninem, wypełniającym straszliwą misję w celu oczyszczenia się, swoistego katharsis. Sedno sprawy tkwi jednak w tym, że było to dokładnie pół mojego życia temu, gdy miałem 11 lat. Po latach, gdy przyszło mi przeczytać powieść po raz kolejny, trzeba było jednak skonfrontować się z prawdą – jest ona doskonałym przykładem na to, jak wygląda większość książek opartych na wirtualnych produkcjach i niestety to nie superlatywy cisną mi się na usta. Nie dziwię się, że opowieść spisana przez Richarda A. Knaaka przypadała dzieciakowi do gustu – była w końcu na moim poziomie, jako że główną wadą tej książki jest przyprawiający o ból głowy infantylizm. Fabuła jest niesamowicie prosta, ugrzeczniona, pasująca do cukierkowej grafiki "World of Warcraft".
Dziecinność tę widać szczególnie, gdy przyjrzymy się postaciom. Płaskie, jednowymiarowe, zazwyczaj nieróżniące się od marionetek. Czytając wywiady z uznanymi autorami, często można wyczytać słowa, że ich bohaterowie potrafią zaskoczyć samych pisarzy. Oni tylko ich wymyślają, konstruują przeszłość, ale ich rozwój, zmiany zachodzą w nich samoistnie. Natomiast w "Dniu Smoka", gdy Richard A. Knaak nakreślił postacie, takie już pozostają do końca. O ile jeszcze te pierwszoplanowe nie są tak zaniedbane, to drugoplanowe są jedynie statystami. Mają jakąś rolę do odegrania, ale więcej ich nie potrzebujemy, więc po co zbytnio się w nie zagłębiać? Można jeszcze na siłę czepić się mało oryginalnych ras – ludzie, elfy, krasnoludy, gobliny, trolle, smoki – typowe, schematyczne fantasy, jednak to już wynika z konstrukcji uniwersum i sięgając po książkę doskonale wiemy, na co się piszemy pod tym względem.
Dwójka głównych bohaterów jest przeciwnej płci, więc nie mogło zabraknąć romansu. Ten oczywiście jest także ugrzeczniony i sprowadza się do zasady "kto się czubi, ten się lubi". Politowanie pojawia się na twarzy, gdy czytamy, że Rhonin po dwóch dniach podróży już jest zakochany po uszy i zazdrosny, gdy jakakolwiek męska postać (a jest to większość postaci w książce) chociażby porozmawia z Vereesą. Szkitki dopiero jednak opadają, gdy orientujemy się, że wszystkie istoty (nieważne jakiej rasy) płci męskiej od pierwszych słów przymilają się do elfki, jakby była nie tylko największą pięknością świata, ale jakby sami nie widzieli kobiety przez całe swoje życie (i ja chciałem kiedyś być częścią tej krainy?... Może i lepiej, że nie wszystkie marzenia się spełniają).
Język pisarza jest zarówno prosty, jak i ubogi, jednak nie to jest najstraszniejsze. Powieść chciałoby się wrzucić na stos ksiąg zakazanych za tłumaczenie, za które Knaak powinien domagać się odszkodowania. Zacznijmy od przekładu nazw własnych. Dlaczego w ogóle komuś chciało się wpaść na pomysł, żeby je ruszać? Pal licho Deathwinga stającego się Skrzydłami Śmierci, bo akurat to nie brzmi źle, a i nazwa ta stała się kanoniczna i używana była w kolejnych grach Blizzarda. Ale Vereesa Windrunner jako Vereesa Córka Wiatru? Całe szczęście, że dystrybutorzy "Warcrafta III" poszli po rozum do głowy i zostawili Sylvanas Windrunner w spokoju. Jakby tego było mało, podczas lektury możemy natknąć się na kwiatki w stylu "cofać się do przodu". Całe szczęście, że nie mam miksera, bo bym porwał się na swoje oczy, jak w znanym memie...
Czytając powyższy tekst zastanawiacie się pewnie, czy drzewa, na których wydrukowano "Dzień Smoka", nie lepiej skończyłyby jako kompost. Uspokoję was – nie jest tak źle, jak się na początku wydaje. Niewiadomym sposobem książka jednak wciąga. Gdy przymknąłem oko na wady i przypomniałem sobie, jaką radość czerpałem z lektury po raz pierwszy, od razu było lepiej. Zwroty akcji może nie tyle co potrafią zaskoczyć, ale przyjemnie się je przeżywa. Bardzo ciekawy fragment stanowi moment poszukiwania pomocy wśród pozostałych Aspektów. Smoki opisane są całkiem ciekawie, a i rozmowy z nimi nie są złe. Co więcej?... Hej, to jednak Warcraft, nie?
Podsumowując, czytelnikom nieznającym (są tacy?) albo po prostu nielubiącym uniwersum Warcrafta, zdecydowanie polecam trzymać się od powieści z daleka. Infantylna, mnóstwo wad, do tego żenujące tłumaczenie sprawia, że raczej nie macie tu czego szukać. Jednak miłośnikom odwiecznych starć między Sojuszem a Hordą jestem w stanie książkę zarekomendować. Jeżeli nie nastawicie się na nic skomplikowanego, a po prostu na poszerzenie jakiegoś aspektu fabularnego, będziecie nawet czerpać z lektury przyjemność. Zastanawiam się jednak, czy nie lepiej odkurzyć gry z serii i bawić się nieco lepiej.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz