Prolog
Dziesiątki pazurów, niewielkich, ale mocnych i ostrych, zachrobotało niecierpliwie o dach helikoptera, tymczasowego schronienia mężczyzny. Ten poruszył się niespokojnie, przypadkowo potrącając szkielet wygodnie ułożony w fotelu pilota. Dawno oderwana od reszty kośćca czaszka, którą ledwie dzień wcześniej nasadził na pozostałości kręgów szyjnych, stoczyła się teraz i upadła na podłogę z cichym stuknięciem. Mężczyzna westchnął smutno. Wszystko się tu waliło. Czas najwyższy się stąd zbierać.
Sięgnął po czaszkę, by na powrót złączyć ją z resztą szkieletu. Odkąd wyłuskał ją z owalnego, białego, chłodnego w dotyku hełmu, który przez wiele tygodni pozostawał jego ulubionym nakryciem głowy, czuł wobec niej swego rodzaju zobowiązanie.
Nagle zamarł.
Nadchodziły!
Wyjrzał przez jedno z potrzaskanych okien śmigłowca, który niegdyś, u kresu czasów ludzi, niszczycielska siła zrzuciła z nieba u stóp Podwójnej Wieży, wyrastającej ponad płonące miasto. Matka twierdziła, że widziała upadek maszyny, ale mężczyzna wcale nie był pewny, czy mówiła prawdę. Zrozumiał już, że wiele jej opowieści musiało mijać się z prawdą, część z nich zatarła się zresztą w jego pamięci. Z trudem przypominał sobie samą Matkę – steraną życiem kobietę, która zmarła, kiedy jeszcze był dzieckiem. Jej twarz spowiły mroki czasu; potrafił z nich wyłowić tylko głos, którym opowiadała mu baśnie o dawnych ludziach.
Świat, który mu opisywała, nie mógł być prawdziwy. Mężczyzna nie umiał wyobrazić sobie rzeczywistości bez ruin, bez bólu płynącego z wnętrza własnego ciała, bez wiecznie zachmurzonego nieba, bez nieustającego głodu i samotności – wszystkich tych ponurych, nieodłącznych towarzyszy życia. Podwójną Wieżę pokrywał wówczas zielony dach, a wielobarwne szyby w jej strzelistych oknach chroniły jej wnętrza. Ich resztki mężczyzna znajdował na podłodze w pobliżu drzwiorzeźby, u stóp dziwnych stworów o częściowo spalonych twarzach. Matka twierdziła, że drzwiorzeźba była słynna na cały świat i że ludzie, by ją podziwiać, ściągali tu z najdalszych stron. Mężczyzna spędzałby pod nią całe dnie nawet bez tych opowieści. Fascynowały go nadpalone postaci, z których spływała wielobarwnymi falami farba, fascynowały puste twarze, na których ogień wypalił wieczną ciemność. A najbardziej fascynowała go jedna, nienaruszona twarz kobieca. Wyobrażał sobie, że tak mogła wyglądać Matka.
Gdyby mógł, odchodząc, zabrałby drzwiorzeźbę ze sobą. Za nią będzie tęsknił najbardziej.
Choć otaczały go strzępy wspaniałości minionego świata, mężczyźnie trudno było uwierzyć, że kiedyś po niebie latały maszyny, wodę dostarczano do każdego mieszkania, żywność sama czekała na ludzi w miejscach, których nazwa, wraz z wieloma innymi, zatarła się mu w pamięci. Nie umiał wyobrazić sobie morza, baśniowych miast z mnóstwem wież wyższych nawet od tej, w której mieszkał. W opowieściach Matki wielkie ludzkie skupiska budowano ze szkła i światła i nigdy nie zapadała nad nimi ciemność.
W pełnym cudów świecie z opowieści Matki na pewno nie było tego stada psów, które coraz szybciej, choć wciąż ostrożnie, zbliżało się do wraku śmigłowca.
Zwierzęta zachowywały czujność. Najpierw pojawili się zwiadowcy – trzy drobniejsze psiaki, zwinne i szybkie. Powarkiwały zaniepokojone. Przybyły tu tropem mężczyzny, który uciekał im aż spod Zamku.
Trzy dni krążył w cieniu jego dumnych, budzących lęk murów, by poznać tajemnice tej monumentalnej budowli. Nie wspiął się na porośnięte ciemnym bluszczem blanki. Bał się tego, co żyło w lochach twierdzy. Nigdy nie widział tych stworzeń, ale wyczuwał ich ból i wściekłość. Jeśli nawet były jakoś spokrewnione z Matką, już dawno odrzuciły wszystko, co mogło je łączyć z człowieczeństwem. O ile mężczyzna wiedział, nie opuszczały Zamku i bytowały bądź to zjadając siebie nawzajem, bądź łowiąc ptaki, uparcie próbujące wić gniazda wśród zamkowych wież. Być może w lochach żyło coś jeszcze, na co polowały, mężczyźnie trudno jednak było sięgać swymi zmysłami tak głęboko pod ziemię. Już same mury stanowiły poważną przeszkodę. Gdy po raz pierwszy sondował przez nie wnętrze Zamku, musiał odpoczywać potem przez wiele godzin.
W grocie pod Zamkiem żyła jeszcze inna bestia, ciężka i powolna, ale groźniejsza nawet od stworów zza murów. Przypominała mężczyznę na tyle, że kiedyś zdołał się z nią porozumieć. Ich umysły dotknęły się z oddali i przez moment poczuł się tak szczęśliwy jak wówczas, gdy żyła jeszcze Matka. Zorientował się, że coś jest nie tak, gdy dotarło do niego, że kroczy środkiem ulicy, jakby nigdy nic, jakby w ruinach kamienic nie czaiły się żadne niebezpieczeństwa. Bestia z groty omamiła go, oszukała. Dotknęła jego najskrytszych pragnień i przyciągała ku swojej jamie, by go w niej pożreć, jak dziesiątki, a może i setki innych stworzeń. Nie musiała się nawet ruszać z miejsca. Rozsyłała swój zew na wszystkie strony miasta. Dotykała myśli i pragnień żyjących wśród ruin istot, pobudzała ich marzenia i wabiła ofiary ku sobie. Ciężka, powolna i leniwa, rosła w grocie pod Zamkiem, pozornie ignorując jego mieszkańców, którzy wydawali się odporni na jej zew.
W przyszłości będzie musiało dojść do wojny między tymi dwoma rodzajami potworów, pomyślał. Nie zamierzał się w nią mieszać. Długo trzymał się z dala od bestii. Był jednak zadowolony, że ją spotkał. Nigdy nie przestała go nawoływać, a on uczył się od niej zewu i rósł w siłę. Być może teraz zdołałby ją nawet pokonać, ale nie zależało mu na tym. W ogóle nie powróciłby pod przeklęty Zamek, gdyby nie psy.
Przybyły w okolice Zamku ledwie tydzień wcześniej. Być może zwabiła je bestia, mogły też wędrować w poszukiwaniu pokarmu. Plac przed Podwójną Wieżą, ku któremu starał się je wabić mężczyzna, mógł się im wydawać kuszącym, pełnym mięsa terenem. Ptaki mieszkały w kikutach wież, których miedziane dachy spłynęły z murów, gdy niebo zamieniło się w burzę ognia. Sypiały też na dziwnym długim budynku, przecinającym Plac na pół. Mężczyzna nie mógł zrozumieć, jakiemu celowi służyła ta niewysoka budowla. Może była pomnikiem pychy, wejściem do znajdujących się pod Placem podziemi pełnych skarbów? Ludzie sprzed kataklizmu byli zdaniem mężczyzny dumni, ale i szaleni od bogactw i przesytu. Wszystko robili z niepotrzebnym rozmachem. Byli zdolni postawić budynek tylko po to, by dać upust swojej radości ze zgromadzonych pod ziemią skarbów. Mężczyzna prawie ich za to polubił. Zostawili mu w spadku prawdziwe cuda – modele mężczyzn i kobiet sprzed wieków, obrazy, przedstawiające jak wyglądało starożytne życie, korale, które z takim zadowoleniem zakładał na swój skórzany płaszcz. Były tam nawet stalowe hełmy i miecze! Zwłaszcza hełmy pokochał i nosił na zmianę – każdy innego dnia – ozdabiając je znalezionymi w skarbcu klejnotami. A potem odkopał w gruzach jednej z zawalonych ścian dziwny mechanizm zakończony czymś, co przypominało zabawne szkła, jakie wkładali w oczy mężczyźni na obrazach. Wyrwał z mechanizmu okrągłe szkło w metalowej oprawie, przymocował do niego skórzaną opaskę i nosił je na czole niczym koronę. Czasem opuszczał je na oko, by przez nie przyglądać się światu. Bywało, że sądził, iż obserwowane przez szkło nieco zamazane, odrealnione miasto jest lepszym miejscem. Wydawało mu się, że dostrzegał przez porysowany okular świat z opowieści Matki. Po Placu wędrowali ludzie, tłumy ludzi. Zdumiewało go to, że się nie bali. Nikt ich nie atakował, a na nieuszkodzonych wieżach co godzinę trębacz wygrywał tę samą melodię.
W istnienie trębacza mężczyzna wierzył. Znalazł jego zwłoki – wyszczerzony radośnie szkielet w ciemnym mundurze ze złotymi naszywkami. Sam mundur nie wyglądał szczególnie interesująco, ale naszywki i lśniące guziki sprawiły mężczyźnie wiele radości. Oderwał je i naszył na jeden ze swoich płaszczy. Jednak bardziej uradowała go leżąca pod szkieletem trąbka. Była pogięta i z trudem dawało się z niej wydobyć jakikolwiek dźwięk, lśniła jednak złotem i mężczyzna czuł się szczęśliwy jak dziecko, ilekroć patrzył na nią i jej dotykał.
Nigdy się z nią nie rozstawał. Teraz pogładził ją kciukiem, by dodać sobie otuchy przed starciem z psami.
>Z dachu śmigłowca poderwały się ptaki i odleciały ku wyżej położonym, bezpieczniejszym schronieniom. Lepiej wziąć z nich przykład.
Mężczyzna wyskoczył z kryjówki prosto przed jednego z psich zwiadowców. Kopnął zaskoczone zwierzę i rzucił się do ucieczki. Dwa pozostałe natychmiast pognały za nim. Utrzymywały bezpieczny dystans. Ten zaatakowany podniósł się z ziemi, zadarł niewielki trójkątny łeb o białym pysku i czarnych, sympatycznie klapniętych uszach i zawył – długo, przejmująco, prawie smutno, z jakąś tęsknotą, która dotknęła i mężczyznę. Spróbował sięgnąć umysłem psa, ale ten stawił opór. No tak, skoro potrafiły opierać się bestii, musiały też radzić sobie z podobnymi jej istotami.
Myśl, że mógłby przypominać bestię – zamknąć się w jakiejś jamie, może nawet w skarbcu pod Placem, i przyzywać do siebie oszołomione ofiary – rozbawiła mężczyznę, tak że aż zachichotał w biegu. Bestia była potężna, groźna… ale przy tym głupia. Nie rozumiała, że największą siłą tego świata jest ruch, zdolność szybkiej ucieczki. Któregoś dnia jakieś odpowiednio silne stado przyjdzie do niej nie po to, by dać się pożreć, lecz by tygodniami sycić się jej wielkim cielskiem.
Kiedyś, ale jeszcze nie dziś. Psy nie były dość silne. Bestia poradziłaby sobie z nimi, ale mężczyzna nie zamierzał pozwolić na takie marnotrawstwo.
Na wycie zwiadowcy odpowiedziały ujadania z różnych stron. Rozpoczęło się prawdziwe polowanie.
Mężczyzna przyśpieszył, by jak najszybciej znaleźć się wewnątrz podłużnego budynku postawionego nad skarbcem. Pośrodku znajdowało się przejście na drugą stronę Placu. Psom mogło się ono wydać idealnym miejscem, by dopaść upatrzoną ofiarę.
Nie odwracał się. Nie musiał. Wyczuwał kolejne psy wypadające z placu za Podwójną Wieżą. To już nie byli mali zwiadowcy, ale wielkie psiska, potomkowie zwierząt hodowanych do walk i polowań. Owszem, znacznie schudły i nauczyły się żyć na diecie składającej się wyłącznie z mięsa upolowanych stworzeń – czy to ludzi, czy zwierząt – ale były silniejsze i groźniejsze od swoich udomowionych przodków. I wyglądały inaczej…
Nie tylko dlatego, że były dzikie. Zostały dotknięte bólem świata, a on je odmienił, tak jak każdą żywą istotę i każdy aspekt rzeczywistości. Kiedyś objawiał się w płomieniach, potem w mrozie i ciemności. W końcu stał się tak maleńki, że aż niewidzialny. Pożary ustąpiły, gdy strawiły cały przeznaczony im pokarm, a mróz i wielka ciemność przeminęły same z siebie. I choć ból przestał być widowiskowy, wciąż istniał. Przenikał wszystko. Skręcał mężczyźnie trzewia i czasem zmuszał go do plucia krwią. To ból, unoszący się w powietrzu i przenikający mury, obecny w jedzeniu i wodzie sprawił, że mężczyzna potrafił dotykać umysłów innych stworzeń. Ból wiele mu odebrał, ale w zamian ofiarował ten właśnie dar; dar, który zapewnił mężczyźnie przeżycie.
Mężczyzna nie był wyjątkiem ani wybrańcem. Ból obdarował także innych ludzi, a nawet zwierzęta i rośliny. Nie każdy jednak potrafił radzić sobie równie dobrze z darami bólu i mężczyzna znajdował czasem szczątki tych, którzy je odrzucili. Dwa dni ucztował przy ciele konia o trzech głowach. Innym razem przez tydzień ukrywał się przed grupą pochodzących od ludzi istot o błoniastych, nielotnych skrzydłach. Ścigały go po całej okolicy i wygnały nawet z gniazda w wieży. Wtedy nie umiał jeszcze posługiwać się darem, więc zabiłyby go w końcu, gdyby pewnego dnia z rozpaczliwym wrzaskiem nie rzuciły się z wieży i nie roztrzaskały o kamienne płyty Placu.
Ból miał swoje dary i dla psów. Dwa ze ścigających mężczyznę zwierząt posiadały po trzy pary nóg. Inny, naprawdę wielki i niepokojąco szybki, otrzymał od bólu rozdwojoną paszczę – wewnątrz pyska ukrywał drugi z dodatkowymi szeregami zębów.
Największym darem ból obdarował basiora – przewodnika sfory. Pies wyrósł tak, że gdyby stanął przy mężczyźnie, sięgnąłby mu do piersi. Ale to nie wszystko. Mężczyzna przed trzema dniami dotknął jego umysłu i ze zdumieniem odkrył, że pies potrafił myśleć niemal jak człowiek. Zdolny był analizować sytuację, wyciągać wnioski i planować, a nawet wspominać i… śpiewać. W myślach basior śpiewał o łowach, o bólu i o świecie pełnym śmiercionośnych zagrożeń. Śpiewał nie słowami, lecz obrazami splatanymi ze wspomnień i marzeń.
„Zabiję cię” – przekazał mu obrazami basior, gdy wyczuł, że mężczyzna podgląda jego śpiew.
„Zabij!” – odpowiedział mężczyzna, ale już tylko ubogimi słowami, nie zdołał bowiem jeszcze nauczyć się języka obrazów i skojarzeń, jakie przynosiły zapachy, których nie potrafił nawet nazwać. – „Zabij! Zabij! Zabij!”
Jakimż cudem natury był ten wielki pies! Nie mógł wpaść w łapy bestii! Nigdy!
Psy nie były głupie. Nie wbiegły za ofiarą w cień długiej budowli. Część zatrzymała się przed wejściem, a pozostałe rozbiegły się, by otoczyć budynek.
Mężczyzna zyskał kilkanaście sekund.
Dobrze.
Były dla niego zbyt szybkie. Nie zdołałby przed nimi długo uciekać. Do tej pory radził sobie, bo lepiej znał okolicę. Dwa dni przygotowywał kryjówki na trasie spod Zamku do Placu. Teraz nareszcie sfora znalazła się w jego królestwie.
Wybiegł na drugą stronę Placu. Psy rzuciły się ku niemu z obu końców długiego budynku. Potrzebowały zaledwie kilku chwil, by wreszcie go dopaść.
Dobrze!
Te, które do tej pory obstawiały wyjście, teraz odważyły się rzucić w przejście i wybiec za mężczyzną. Prowadził je basior.
Dobrze!
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił ku przewodnikowi stada. Sięgnął za pazuchę, do ukrytego pod płaszczem worka. Wyjął zeń rdzawą obręcz przystrojoną dziesiątkami ozdób – kawałkami barwnego szkła, złotymi pierścieniami wydobytymi z ruin sklepu jubilera, pogruchotanymi zegarkami i pochodzącymi z różnych czasów monetami, które można było znaleźć na Placu i pod nim.
Skoro został królem tego miejsca, zrobił sobie koronę na wzór tych, jakie widział na obrazach w podziemnym skarbcu.
Teraz założył ją na głowę. Niech psy wiedzą, z kim mają do czynienia!
Te, widząc, że ofiara przestała uciekać, zwolniły. Powarkując, otoczyły mężczyznę. Basior wystąpił naprzód. Rozglądał się zdenerwowany. Coś mu wyraźnie nie pasowało.
Nim przewodnik stada zdążył skoczyć mężczyźnie do gardła, ten wydał rozkaz.
Z dachu długiego budynku zeskoczyły ukryte na nim dotąd gargulce. Mężczyzna nie znał pochodzenia tych stworzeń. Może kiedyś były nawet ludźmi? Posiadały coś na kształt chwytnych dłoni, ale zakończonych mocnymi pazurami. Były stosunkowo niewielkie, mniejsze od psów, ale szybkie i zawzięte. Opadły zaskoczoną sforę, przytłaczając ją liczebnością – psów było ledwie dwanaście, zaś gargulców ponad trzydzieści. A przecież nie przybyły same!
Z nieba sfrunęły ptaki. Uderzały na walczących i odskakiwały. Wrony i kawki o przerośniętych dziobach, stado gołębi o zjednoczonym umyśle, podległym teraz wyłącznie rozkazom mężczyzny. O tak, szkoła bestii bardzo się przydała! Mężczyzna dowodził armią!
Psy walczyły dzielnie i mężczyzna poczuł wzruszenie, widząc ich odwagę i nieustępliwość. Starały się wyskakiwać w górę ku atakującym je ptakom, zrzucały z siebie gargulce i próbowały rozszarpywać im gardła. Tyle że armia mężczyzny praktycznie nie ponosiła strat. Na pomoc obalonemu przez jakiegoś psa towarzyszowi natychmiast ruszały dwa albo i trzy inne.
Przerażone psy nie umiały tak współpracować. Basior zdołał je wiele nauczyć, ale to nie wystarczyło. Nie były przygotowane na walkę ze zdyscyplinowaną armią, dowodzoną przez niezwyciężonego króla. Ginęły jeden po drugim, skowycząc rozpaczliwie i usiłując walczyć do końca.
Mężczyzna zapłakał nad poległymi wrogami. Nie mógł ocalić wszystkich. Jego armia także musiała jeść.
Skupił się na basiorze, który teraz walczył z kilkunastoma przeciwnikami jednocześnie. Wciąż udawało mu się stawiać im czoła. Walka i strach wprawiły go w dzikie uniesienie, w szał. Wiedział, że przegrywa i że zginie. Zaczął po swojemu śpiewać, lecz teraz była to pieśń śmierci.
Bardzo dobrze!
Mężczyzna uderzył w ten skupiony na walce umysł i rozerwał jego wolę, tak jak wcześniej rozrywał i tłamsił wolę wszystkich swoich żołnierzy. I basior, który przez tyle dni stawiał mu opór, wreszcie uległ.
Jak dobrze było w końcu stać się basiorem!
Mężczyzna stał pośrodku dogasającej już bitwy i cieszył się wszystkimi tymi umysłami, które teraz jednocześnie współdzielił. Czuł podniecenie ptaków i głód gargulców; strach i ból psów; dumę zwycięzców. Choć zamknął oczy, widział świat poprzez dziesiątki spojrzeń swoich poddanych, do których teraz – nareszcie! – zaliczał się także basior i kilka ocalałych psów z jego sfory.
Dobrze! Dobrze! Cudownie!
Wielki pies podszedł do mężczyzny. Mięśnie gargulców napięły się, zaniepokojone stwory gotowe były skoczyć na basiora i w mgnieniu oka rozerwać go na strzępy.
Niepotrzebnie. Mężczyzna uspokoił poddanych.
Pies pochylił łeb i polizał dłoń mężczyzny. Od teraz jego siła i jego pieśń należały do Króla.
Mężczyzna, wciąż obecny w psim umyśle, pochylił się nad swoim nowym podwładnym. Pogłaskał go po łbie pokrytym krótką, ostrą sierścią i poczuł przyjemność, jaką ten gest sprawił i jemu, i psu.
– Będziesz dowódcą – wyszeptał w psie ucho. – Dowódcą mojej wielkiej armii. Powędrujemy przez świat.
Wyprostował się, by spojrzeć na wschód.
Gdzieś tam istniało życie. Wyczuwał je od dawna. Daleko, za nieznanymi mu ziemiami, czekało tętniące życiem miasto, pełne łupów, skarbów i jedzenia. Miasto ludzi, którzy ośmielili się przetrwać.
Oczywiście najpierw będzie musiał poradzić sobie z tymi tchórzami z podziemi ruin, które nazywali Dworcem. Nie wchodzili mu w paradę, bo bali się jego armii, tak jak bali się właściwie wszystkiego na powierzchni. Wiedział jednak, że drążyli korytarze ku kamienicom otaczającym jego Plac i zbliżali się powoli ku jego królestwu. Sądzili zapewne, że jeśli dotrą do niego pod ziemią, nie zauważy ich na czas a oni zdołają go pokonać. Mieli trochę racji, miasto stało na piwnicach i podziemiach pamiętających starożytne czasy, na grobach dziesiątek pokoleń i całych podziemnych kondygnacjach, w które wolał się nie zapuszczać. Ale nawet tam żyli jego poddani – zwinne szczury toczące niekończące się boje z rozrosłymi ponad miarę owadami, których umysłów się brzydził i nie chciał dotykać.
Teraz nareszcie zostawi to wszystko za sobą. Dotąd brakowało mu tylko dowódcy na miarę basiora. Przejdzie przez Dworzec, zdobędzie jego bogactwa, a ciałami poległych nakarmi swoją armię. Ocaleli zaś zasilą jego szeregi.
Będzie może tęsknił za Placem, przecinającym go podłużnym budynkiem i Podwójną Więżą, ale przynajmniej ugasi znacznie bardziej palącą tęsknotę, która wypełniała go, odkąd poczuł tamtą potężną obecność. Tęsknotę za rozwijającym się życiem, mrowiem ludzi odmiennych od tej dogorywającej społeczności zdziczałych mieszkańców podziemi Dworca.
Gdzieś tam tętniło życie pełne pasji.
Uśmiechnął się i natychmiast całą jego armię przepełniło poczucie radości.
Nie było na co czekać. Ruszyli ku czekającej na nich, choć nieświadomej jeszcze swojego losu zdobyczy. Ku terenom zamieszkałym przez wielu ludzi, obiecującym mnóstwo skarbów i jedzenia.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz