Fragment książki

12 minut czytania

1

Więzie­nie do złu­dze­nia przy­po­mi­nało lochy z dzie­ciń­stwa Ana­sta­zji – ciemne, mokre i wykute z bez­li­to­snego kamie­nia, z któ­rego sączyły się tylko brud i żałość. Wokół czuła krew; sły­szała, jak szep­cze do niej z wyszczer­bio­nych kamien­nych scho­dów i osma­lo­nych pochod­niami ścian, jak czai się na skraju jej świa­do­mo­ści niczym wszech­obecny cień.

Wystar­czy­łoby tak nie­wiele – men­talne pstryk­nię­cie pal­cem – żeby prze­jąć nad nią kon­trolę.

Na samą tę myśl Ana moc­niej zaci­snęła dło­nie na futrze zno­szo­nego kap­tura i sku­piła się znów na nie­świa­do­mym niczego straż­niku, który szedł led­wie kilka kro­ków przed nią. Jego buty z wariszki wystu­ki­wały na pod­ło­dze gło­śny, równy rytm, a kiedy Ana wsłu­chała się uważ­niej, jej uszu dobie­gło ciche grze­cho­ta­nie scho­wa­nych w jego kie­szeni zło­tych liści, któ­rymi go prze­ku­piła.

Tym razem Ana nie była więź­niem. Zja­wiła się tu w roli klientki i ten słodki brzęk monet sta­no­wił cią­głe przy­po­mnie­nie, że straż­nik stoi po jej stro­nie. Przy­naj­mniej na razie.

A jed­nak gdy pochod­nie rzu­cały na ściany wokół nich drżące cie­nie, trudno jej było odróż­nić rze­czy­wi­stość od naj­gor­szych kosz­ma­rów. I nie sły­szeć tam­tego szeptu.

Potwór. Mor­der­czyni.

Papa uwa­żał, że to miej­sce pełne demo­nów, gdzie trzyma się naj­po­dlej­szych ludzi. Nawet teraz – choć od jego śmierci minął już pra­wie rok – Ana poczuła nie­przy­jemną suchość w ustach na samą myśl o tym, co by powie­dział, gdyby ją tu zoba­czył.

Ode­pchnęła te wspo­mnie­nia i spoj­rzała pro­sto przed sie­bie. Może i była potwo­rem i mor­der­czy­nią, ale to nie miało żad­nego związku z zada­niem, jakie teraz przed nią stało.

Była tu, żeby oczy­ścić swoje imię z zarzutu zdrady stanu. A w tym celu musi zna­leźć pew­nego więź­nia.

– Meja damo, słowo daję, że to na nic. – Zachryp­nięty głos straż­nika ode­rwał ją od szep­tów z prze­szło­ści. – Facet ponoć był o krok od zamor­do­wa­nia jakiejś szy­chy, ale go zła­pano.

Mówił o więź­niu. O jej więź­niu. Ana wypro­sto­wała się i się­gnęła po kłam­stwo, które wcze­śniej tyle razy sobie prze­ćwi­czyła:

– Powie mi, gdzie ukrył moje pie­nią­dze.

Straż­nik posłał jej przez ramię spoj­rze­nie pełne współ­czu­cia.

– Lepiej by meja dama zro­biła, spę­dza­jąc czas w jakimś ład­niej­szym, sło­necz­nym miej­scu. Z tuzin moż­nych już mi zapła­ciło za to, żebym ich dopro­wa­dził tu do niego w tych naszych Wodo­grz­mo­tach, ale wszystko na nic. Naro­bił sobie tylko potęż­nych wro­gów ten cały Zło­to­usty, a niech go…

Koń­cówkę zda­nia zagłu­szył długi, gło­śny jęk tak pełen cier­pie­nia, że Anie włosy sta­nęły dęba. Dłoń straż­nika natych­miast odru­chowo prze­su­nęła się na ręko­jeść mie­cza. Świa­tło pochodni prze­ci­nało jego twarz na pół – część oświe­tlało na poma­rań­czowo, część kryło w cie­niu.

– Cele po brzegi wypeł­nione tymi powi­no­wa­tymi – mruk­nął w ramach wyja­śnie­nia.

Nogi Any się zawa­hały, prze­stały stą­pać tak równo, jak powinny. Zro­biła rap­towny wdech, ale natych­miast zmu­siła się do powol­nego wyde­chu i wyrów­nała krok.

Straż­nik jed­nak naj­wy­raź­niej zauwa­żył jej nie­po­kój, bo powie­dział szybko:

– Niech się meja dama nie mar­twi. Dejs'woszki mamy w bród, a powi­no­wa­tych trzy­mamy w spe­cjal­nych celach, solid­nych, z czar­nego kamie­nia. Zresztą nie będziemy prze­cho­dzić bli­sko nich. Te diem­chowy są bez­piecz­nie zamknięte.

Diem­chowy. Demony.

Ści­snął jej się żołą­dek, palce w ręka­wiczce wbiły się głę­biej w dłoń, gdy nacią­gała kap­tur jesz­cze moc­niej na głowę.

O powi­no­wa­tych mówiło się zwy­kle ści­szo­nymi gło­sami, roz­glą­dano się przy tym z nie­po­ko­jem. Krą­żyły roz­ma­ite opo­wie­ści o tych nie­licz­nych ludziach, któ­rzy byli spo­wi­no­wa­ceni z okre­ślo­nymi żywio­łami. O potwo­rach, które dzięki swoim mocom potra­fiły czy­nić praw­dziwe cuda. Mio­tać ogniem. Ciskać pio­ru­nami. Ujeż­dżać wiatr. Kształ­to­wać ciało. A byli i tacy, któ­rzy mieli ponoć moce wykra­cza­jące poza to, co fizyczne.

Moce, któ­rych nie powi­nien mieć żaden śmier­tel­nik. Moce, które nie pocho­dziły ani od Bóstw, ani od demo­nów.

Straż­nik uśmiech­nął się do niej. Może chciał się wydać przy­ja­zny, a może zasta­na­wiał się wła­śnie, co taka dziew­czyna jak ona – odziana w futro, z aksa­mit­nymi ręka­wicz­kami, może i pod­nisz­czo­nymi, ale jed­nak noszą­cymi wyraźne zna­miona luk­susu – robi w jego wię­zie­niu.

Nie uśmie­chałby się tak, gdyby wie­dział, kim ona jest.

Czym jest.

Świat wokół nabrał nagle ostro­ści i po raz pierw­szy, odkąd zeszła do wię­zie­nia, Ana przyj­rzała się uważ­niej straż­ni­kowi. Insy­gnium urzęd­nika Cesar­stwa Cyri­lyj­skiego – pysk ryczą­cego bia­łego tygrysa – wyryte z dumą na wzmac­nia­nym czarnym kamie­niem napier­śniku. Przy pasie miecz tak ostry, że jego kra­wę­dzie zda­wały się nie­mal nie­wi­doczne, z tego samego stopu metalu w poło­wie skła­da­ją­cego się z czar­nego kamie­nia, a zatem odpor­nego na mani­pu­la­cje powi­no­wa­tych. W końcu jej wzrok zatrzy­mał się na fiolce zie­lon­ka­wej cie­czy, która dyn­dała mu przy klam­rze pasa, czu­bek fiolki zagięty niczym kieł węża.

Dejs'woszka, czyli boska woda, jedyna znana tru­ci­zna, która dzia­łała na powi­no­wa­tych.

I Ana znów zna­la­zła się w świe­cie swo­ich kosz­ma­rów. Lochy wykute w zim­nym, ciem­niej­szym niż noc kamie­niu. Biały uśmiech jej opie­kuna siłą leją­cego jej do gar­dła dejs'woszkę, żeby wygnać z niej tego potwora. A to, z czym się uro­dziła, było prze­cież potworne nawet w oczach powi­no­wa­tych.

Potwór.

Dło­nie w ręka­wicz­kach były już lep­kie od potu.

– Mamy tu na sprze­daż piękny wybór umów o pracę, meja damo. – Głos straż­nika dobie­gał jakby z oddali. – Za takie pie­nią­dze, jakie meja dama dała za widze­nie ze Zło­to­ustym, lepiej było zatrud­nić sobie jed­nego czy dwóch powi­no­wa­tych. Nie sie­dzą tu za żadne poważne zbrod­nie, jeśli o to się meja dama mar­twi. To tylko obco­kra­jowcy bez doku­men­tów. Dosko­nała tania siła robo­cza.

Serce jej zamarło. Sły­szała o takim pro­ce­de­rze. O powi­no­wa­tych z obcych kra­jów sku­szo­nych obiet­ni­cami pracy w Cyri­lii, któ­rzy po przy­jeź­dzie odkry­wali, że są zdani na łaskę han­dla­rzy ludźmi. Sły­szała też pogło­ski o straż­ni­kach i żoł­nier­zach z całego cesar­stwa prze­ku­py­wa­nych ponoć przez han­dla­rzy. O stru­mie­niach zło­tych liści, któ­rymi wypeł­niały się ich kie­sze­nie.

Tylko że ni­gdy dotąd nie myślała, że któ­re­goś z nich spo­tka.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­działa po pro­stu, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój.

Musi jak naj­szyb­ciej się stąd wydo­stać.

Jedyne, co jej pozo­stało, to sta­wiać krok za kro­kiem, trzy­mać plecy pro­ste, a głowę tak wysoko, jak ją w dzie­ciń­stwie nauczono. Jak zawsze kiedy spo­wi­jała ją ośle­pia­jąca mgła stra­chu, myślała o bra­cie: Łuka nie tra­ciłby ducha. Zro­biłby to dla niej.

A ona musiała to zro­bić dla niego. Lochy, straż­nik, szepty i wspo­mnie­nia, które przez nie wra­cały – musi to wszystko znieść, choćby i sto razy, jeśli dzięki temu będzie mogła znów zoba­czyć Łukę.

Na myśl o nim ści­snęło jej się serce, ale roz­pacz była czarną dziurą bez dna. Wpa­da­nie w nią teraz nic by nie dało. Szcze­gól­nie w chwili, gdy była prze­cież tak bli­sko zna­le­zie­nia tego jedy­nego czło­wieka, który będzie mógł jej pomóc przy­wró­cić dobre imię.

– Ram­son Zło­to­usty – wark­nął straż­nik, zatrzy­mu­jąc się przed celą. – Ktoś do cie­bie. – Grze­cho­ta­nie klu­czy, zgrzyt opor­nych zawia­sów. Męż­czy­zna odwró­cił się w jej stronę i gdy uniósł pochod­nię, zauwa­żyła, że jego wzrok znów zatrzy­muje się na jej kap­tu­rze. – Jest w środku. Będę cze­kał na zewnątrz… Niech meja dama da znać, kiedy będzie gotowa, żeby ją wypu­ścić.

Robiąc szybki wdech, żeby dodać sobie odwagi, Ana wypro­sto­wała się i weszła do celi.

Ude­rzyła ją fala smrodu sta­rych wymio­cin, ludz­kich odcho­dów i potu. W naj­dal­szym kącie pod brudną ścianą ktoś sie­dział. Jego koszula i spodnie były podarte i zakrwa­wione, nad­garstki pora­nione od kaj­dan, któ­rymi przy­kuty był do ściany. W pierw­szej chwili widziała tylko jego brudne, brą­zowe włosy, a kiedy pod­niósł głowę, ujrzała zakry­wa­jącą pół twa­rzy brodę, upstrzoną okru­chami jedze­nia.

To miał być ten geniusz zbrodni, któ­rego nazwi­sko powtó­rzyło jej kil­ku­na­stu opry­chów i zło­dzie­jasz­ków? Męż­czy­zna, w któ­rym od jede­na­stu księ­ży­ców pokła­dała całą nadzieję?

Zamarła, gdy ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Wzrok rze­czy­wi­ście miał bystry. Był młody, znacz­nie młod­szy, niż można by się spo­dzie­wać po zna­nym w całym cesar­stwie baro­nie cyri­lyj­skiego pół­światka. Z zasko­cze­nia aż ją ści­snęło w żołądku.

– Zło­to­usty – powie­działa, jakby wypró­bo­wy­wała głos, ale potem cią­gnęła pew­niej­szym tonem: – Ram­son Zło­to­usty. Naprawdę tak się nazy­wasz?

Kącik ust więź­nia uniósł się w iro­nicz­nym uśmie­chu.

– Zależy, jak defi­nio­wać prawdę. W takich miej­scach jak to prawda wydaje się nieco kom­pli­ko­wać. – Głos miał ugła­dzony, czyżby sły­szała w nim lekki zaśpiew wyż­szych sfer Cyri­lii? – A ty jak się nazy­wasz, kocha­nie?

Tym pyta­niem zupeł­nie ją zasko­czył. Od ponad roku nie wymie­niała żad­nych uprzej­mo­ści z nikim poza Mei. Ana­sta­zja Michaj­łowna, chciała powie­dzieć. Nazy­wam się Ana­sta­zja Michaj­łowna.

Tylko że się tak nie nazy­wała. Ana­sta­zja Michaj­łowna była księż­niczką koronną Cyri­lii, która jede­na­ście księ­ży­ców temu uto­nęła, gdy pró­bo­wała unik­nąć egze­ku­cji za mor­der­stwo i zdradę stanu. Ana­sta­zja Michaj­łowna była duchem, potwo­rem, który nie powi­nien ist­nieć i dla­tego nie ist­niał.

Ana jesz­cze moc­niej zaci­snęła palce na kap­tu­rze.

– Nie twój inte­res, jak się nazy­wam. Jak szybko możesz zna­leźć mi kogoś na tere­nie cesar­stwa?

Wię­zień par­sk­nął śmie­chem.

– A ile możesz mi zapła­cić?

– Odpo­wiedz na moje pyta­nie.

Prze­chy­lił głowę, jego usta wykrzy­wiły się kpiąco.

– Zależy, kogo szu­kasz. Pew­nie kilka tygo­dni. Moja sieć pod­łych szpie­gów i wred­nych kan­cia­rzy powinna dość szybko namie­rzyć two­jego cen­nego poszu­ki­wa­nego. – Urwał, zło­żył dło­nie, a przy tym ruchu zabrzę­czały łań­cu­chy. – Hipo­te­tycz­nie oczy­wi­ście. Bo z wię­zien­nej celi nawet ja nie­wiele mogę zro­bić.

Ana czuła się tak, jakby stą­pała po cien­kiej linie, a każdy krok gro­ził runię­ciem w prze­paść. Ale Łuka prze­ra­biał z nią pod­stawy nego­cja­cji i to wspo­mnie­nie bły­snęło jej niczym świeczka w ciem­nej celi.

– Nie mam kilku tygo­dni – powie­działa. – I nie musiał­byś nic robić. Potrze­buję tylko nazwi­ska i miej­sca.

– Tar­gu­jesz się bez lito­ści, ślicz­notko. – Zło­to­usty spoj­rzał na nią prze­śmiew­czo, a Ana zmru­żyła oczy. Z jego wręcz bez­czel­nego tonu łatwo było wywnio­sko­wać, że świet­nie się bawi, obser­wu­jąc jej despe­ra­cję, mimo że prze­cież nie wie­dział, kim ona jest i dla­czego tu przy­szła. – Na szczę­ście ja nie. Umówmy się tak, kocha­nie, uwol­nij mnie z tych kaj­dan, a będę na twoje usługi. W dwa tygo­dnie znajdę ci two­jego przy­stoj­nego księ­cia czy naj­gor­szego wroga, choćby zaszył się na samym krańcu pustyni Ara­mabi czy na wyży­nach Cesar­stwa Kemejr­skiego.

Jego lek­ce­wa­żący ton dzia­łał jej na nerwy. Domy­ślała się, jak to jest z takimi szu­mo­wi­nami jak on. Dasz im, czego chcą, a wbiją ci nóż w plecy, nim zdą­żysz mru­gnąć.

Nie da się nabrać.

Się­gnęła w fałdy zno­szo­nego płasz­cza i wycią­gnęła kawa­łek per­ga­minu. Była to kopia jed­nego ze szki­ców, które zro­biła kilka dni po śmierci papy, kiedy w środku nocy budziły ją kosz­mary, a cały dzień prze­śla­do­wała tamta twarz.

Szyb­kim ruchem roz­wi­nęła per­ga­min.

Nawet w sła­bym świe­tle peł­ga­ją­cej pochodni sto­ją­cego na zewnątrz straż­nika Ana widziała zarysy szkicu: łysą głowę, melan­cho­lijne, wiel­kie oczy, które spra­wiały, że ów czło­wiek wyda­wał się nie­mal dziec­kiem.

– Szu­kam tego męż­czy­zny. To cyri­lyj­ski alche­mik. Jakiś czas temu był medy­kiem w pałacu w Sal­skof­fie. – Urwała, po czym odwa­żyła się posta­wić wszystko na jedną kartę. – Powiedz mi, jak się nazywa i gdzie go zna­leźć, a cię uwol­nię.

Gdy tylko wycią­gnęła per­ga­min, Zło­to­usty sku­pił na nim całą uwagę, niczym głodny wilk na swo­jej ofie­rze. Przez chwilę jego twarz była nie­po­ru­szona, nie­od­gad­niona.

Po czym oczy roz­sze­rzyły się lekko.

– A więc on – szep­nął, a te trzy słowa roz­kwi­tły w jej sercu niczym nadzieja, cie­pło pro­mieni sło­necz­nych po bar­dzo dłu­giej nocy.

W końcu.

W końcu.

Jede­na­ście księ­ży­ców samot­no­ści, ukry­wa­nia się, ciem­nych nocy w ark­tycz­nym lesie Cyri­lii i dni spę­dzo­nych na prze­szu­ki­wa­niu mia­steczka po mia­steczku – jede­na­ście księ­ży­ców i wresz­cie zna­la­zła kogoś, kto znał czło­wieka, który zamor­do­wał jej ojca.

Ram­son Zło­to­usty, szep­tali jej bar­mani, pijacy i łowcy głów, gdy wra­cali z pustymi rękami po kolej­nych polo­wa­niach na nie­uchwyt­nego alche­mika. Naj­po­tęż­niej­szy baron cyri­lyj­skiego pod­zie­mia, przy­wódca naj­roz­le­glej­szej sieci prze­stęp­czej. W tydzień potra­fiłby zna­leźć ary­sto­kratce jej myszo­skoczka gaz­kiń­skiego choćby i na dru­gim końcu cesar­stwa.

Może mieli rację.

Z wszyst­kich sił sku­piła się na tym, żeby opa­no­wać drże­nie rąk. Była tak skon­cen­tro­wana na jego reak­cji, że zapo­mniała o oddy­cha­niu.

Zło­to­usty nie odry­wał wzroku od por­tretu, się­gnął po niego niczym w tran­sie.

– Niech spoj­rzę.

Serce waliło jej jak sza­lone, gdy sko­czyła do przodu, poty­ka­jąc się w pośpie­chu. Wycią­gnęła szkic przed sie­bie, a Zło­to­usty pochy­lił się i kciu­kiem musnął róg per­ga­minu.

A potem się na nią rzu­cił. Jedna dłoń zaci­snęła się na niej niczym ima­dło, druga już była na jej ustach. Nie zdą­żyła nawet krzyk­nąć. Przy­cią­gnął ją mocno do sie­bie. Mimo przy­du­sze­nia gar­dło Any wydało mimo­wolny dźwięk, zare­ago­wało odru­chowo na smród jego nie­my­tych wło­sów.

– To się wcale nie musi źle skoń­czyć. – Teraz jego głos był cichy, non­sza­lan­cję zastą­pił pona­gla­jący ton. – Klu­cze wiszą na zewnątrz, przy drzwiach. Pomóż mi się stąd wydo­stać, a dam ci wszel­kie infor­ma­cje, jakich potrze­bu­jesz.

Udało jej się oswo­bo­dzić głowę.

– Puść mnie – wark­nęła, sza­mo­cząc się, ale on trzy­mał mocno.

Z bli­ska w sła­bej poświa­cie pochodni jego orze­chowe oczy błysz­czały teraz dziko, nie­mal sza­leń­stwem.

Ten czło­wiek naprawdę był gotów wyrzą­dzić jej krzywdę.

Opadł ją strach i przez mgłę paniki prze­biły się nauki z wszyst­kich lat tre­nin­gów, niczym instynkt.

Ona też może mu zro­bić krzywdę.

Jej powi­no­wac­two się obu­dziło, kusił je jego puls. Czuła, jak napeł­nia ją siłą. Jeśli tylko zechce, każda kro­pla jego krwi będzie na jej zawo­ła­nie.

Nie, pomy­ślała. Powi­no­wac­twa może uży­wać tylko w osta­tecz­no­ści. Jak każdy powi­no­waty pła­ciła prze­cież za nie wysoką cenę. Nawet naj­mniej­sze poru­sze­nie mocy spra­wiało, że jej tęczówki sta­wały się kar­ma­zy­nowe, a żyły na przed­ra­mio­nach ciem­niały – co z kolei sta­no­wiło wymowny znak dla tych, któ­rzy wie­dzieli, czego szu­kać. Pomy­ślała o sto­ją­cym na zewnątrz straż­niku, o jego zagię­tej fiolce z dejs'woszką, o zło­wiesz­czym bla­sku mie­cza z czar­nego kamie­nia.

Była tak sku­piona na opa­no­wa­niu powi­no­wac­twa, że zupeł­nie nie zauwa­żyła tego ruchu.

Ręka więź­nia bły­ska­wicz­nie ścią­gnęła jej kap­tur z głowy.

Ana odsko­czyła, ale było już za późno. Zło­to­usty spoj­rzał jej w oczy, na jego twa­rzy cie­ka­wość ustą­piła trium­fowi. Doj­rzał jej kar­ma­zy­nowe tęczówki. Naj­wy­raź­niej wie­dział, czego szu­kać, jak roz­po­znać powi­no­wa­tego. Jego usta wykrzy­wiły się w uśmie­chu, gdy ją puścił i wrza­snął:

– Ratunku! To powi­no­wata!

Nim dotarło do niej, że wpa­dła w pułapkę, usły­szała za sobą gło­śne kroki.

Obró­ciła się bły­ska­wicz­nie. Straż­nik wbiegł do celi z unie­sio­nym mie­czem, w świe­tle pochodni bły­snęła zie­lona war­stewka dejs'woszki, którą polał głow­nię.

Zro­biła unik.

Nie dość szybki.

Poczuła ostre ukłu­cie na przed­ra­mie­niu i zato­czyła się w kąt celi. Oddy­chała płytko. Miecz prze­ciął jej ręka­wiczkę, w roz­dar­ciu poka­zały się kro­ple krwi.

Świat się zawę­ził i przez chwilę widziała tylko te czer­wone kro­ple, powolny łuk ich ścieżki w dół po nad­garstku, paciorki lśniące w bla­sku pło­mie­nia jak rubiny.

Krew. Poczuła, jak budzi się jej powi­no­wac­two wzy­wane swoim żywio­łem. Zerwała ręka­wiczkę z dłoni, sycząc odru­chowo, kiedy rana zapie­kła od zim­nego powie­trza.

Zaczęło się – żyły na jej rękach pociem­niały pur­pu­rowo niczym siniaki, wysta­wały z jej ciała jak poszar­pane bruzdy. Dobrze wie­działa, jak to wygląda. Bez końca wpa­try­wała się prze­cież w lustro zapuch­nię­tymi od pła­czu oczami, gdy jej ręce krwa­wiły po tym, jak dra­piąc, pró­bo­wała wypruć sobie te wstrętne żyły.

W ciem­no­ści dotarł do niej szept.

Diem­chow.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała w oczy straż­ni­kowi. Wła­śnie uno­sił pochod­nię.

Jego twarz wykrzy­wiało prze­ra­że­nie, gdy z wymie­rzo­nym w nią mie­czem cofał się do kąta, w któ­rym tkwił Zło­to­usty.

Ana musnęła ranę pal­cem. Był mokry, zie­lona ciecz zmie­szała się z jej krwią.

Dejs'woszka. Serce waliło jej jak sza­lone, a wspo­mnie­nia zale­wały umysł: lochy, Sadow wmu­sza­jący w nią gorzki napój, sła­bość, zawroty głowy. A potem pustka w miej­scu, gdzie kie­dyś miała powi­no­wac­two, jakby nagle stra­ciła zmysł wzroku lub smaku.

Wszyst­kie lata wci­ska­nia w sie­bie tru­ci­zny w nadziei, że ule­czy się z powi­no­wac­twa, skut­ko­wały tylko tym, że stała się odporna na dejs'woszkę, tru­ci­znę, która nie­mal natych­miast blo­ko­wała moce więk­szo­ści powi­no­wa­tych. Tym­cza­sem Ana miała jesz­cze dobre pięt­na­ście, cza­sem dwa­dzie­ścia minut, nim jej powi­no­wac­two do niczego nie będzie się nada­wać. Jej ciało zaadap­to­wało się, żeby prze­trwać.

– Rusz się, a zadam ci kolejny cios – zagro­ził straż­nik, ale głos mu drżał. – Plu­gawa powi­no­wata!

Brzęk­nął metal, mignęły jej splą­tane brą­zowe włosy. Nim któ­reś z nich zdą­żyło cokol­wiek zro­bić, Zło­to­usty zaci­snął swój łań­cuch na szyi straż­nika.

Męż­czy­zna jęk­nął cicho, roz­pacz­li­wie szar­piąc wbi­ja­jące mu się w szyję ogniwa. W mroku za nim bły­snęła biel uśmie­chu Ram­sona Zło­to­ustego.

Ana poczuła, że żółć pod­cho­dzi jej do gar­dła, zakrę­ciło jej się w gło­wie. Tru­ci­zna zaczy­nała dzia­łać. Dziew­czyna oparła się o ścianę, mimo zimna pot wystą­pił jej na czoło.

Trzy­ma­jąc sza­mo­czą­cego się straż­nika, Zło­to­usty obró­cił się w jej stronę. Jego twarz wyglą­dała teraz dra­pież­nie, uprzed­nią non­sza­lan­cję zastą­pił wil­czy głód.

– Spró­bujmy jesz­cze raz, kocha­nie. A więc klu­cze powinny wisieć na gwoź­dziu przy drzwiach celi, stan­dar­dowa pro­ce­dura przed wej­ściem straż­nika do środka. Do moich łań­cu­chów są te widel­co­wate, czwarte z brzegu. Uwol­nij mnie, wypro­wadź nas stąd, a będziemy mogli spo­koj­nie poga­dać o twoim alche­miku.

Ana sta­rała się opa­no­wać drże­nie ciała. Patrzyła to na Zło­to­ustego, to na straż­nika. Gałki duszo­nego męż­czy­zny wywró­ciły się upior­nie, usi­ło­wał zaczerp­nąć tchu, na ustach zebrała mu się spie­niona ślina.

Wie­działa, jak nie­bez­pieczny jest Zło­to­usty, kiedy przy­szła go tu szu­kać. Ale w życiu by się nie spo­dzie­wała, że wię­zień przy­kuty do ściany w Wodo­grz­mo­tach może aż tyle zdzia­łać.

Wypusz­cze­nie takiego czło­wieka na wol­ność byłoby strasz­li­wym błę­dem.

– No już! – Głos Zło­to­ustego przy­po­mniał jej o tej prze­ra­ża­ją­cej decy­zji. – Czas nagli. Za nie­całe dwie minuty będzie tu następna warta. Wylą­du­jesz w któ­rejś z tych cel, a potem sprze­da­dzą cię do jakiejś pracy, wszy­scy wiemy prze­cież, jak to prze­biega. A ja wciąż będę tu tkwił. – Wzru­szył ramio­nami i zaci­snął moc­niej łań­cuch. Straż­nik wydął policzki. – Jeśli taki sce­na­riusz wybie­rasz, to muszę przy­znać, że jestem nieco zawie­dziony.

Cie­nie w celi wykrzy­wiały się, sła­niały. Ana mru­gała roz­pacz­li­wie, sta­ra­jąc się uspo­koić sza­le­jący puls. Pierw­szy etap zatru­cia. Potem przyjdą dresz­cze i wymioty. Póź­niej utrata sił. A przez cały ten czas jej powi­no­wac­two będzie zani­kać niczym doga­sa­jąca świeczka.

Myśl, Ano, zga­niła się, zaci­ska­jąc zęby. Omio­tła celę spoj­rze­niem.

Gdyby wciąż miała moc, mogłaby go tor­tu­ro­wać. Mogłaby przy­wo­łać jego krew, skrzyw­dzić go, zastra­szyć i wydo­być z niego wia­do­mo­ści o alche­miku.

Oczy zapie­kły ją od łez, zaci­snęła powieki, żeby bro­nić się jakoś przed napie­ra­ją­cymi wspo­mnie­niami. Wśród nich wszyst­kich – w całym tym cha­osie – jedno pło­nęło jasno jak ogień. Nie jesteś potwo­rem, sistrika. Głos Łuki mocny, spo­kojny. Powi­no­wac­two nie decy­duje o tym, kim jesteś. To ty decy­dujesz. Ty nim wła­dasz. To ja decy­duję, pomy­ślała, robiąc głę­boki wdech i sta­ra­jąc się czer­pać siłę ze słów brata. Nie była katem. Ani potwo­rem. Była dobra i nie zamie­rzała pod­da­wać tego czło­wieka, bez względu na jego zamiary, takim tor­tu­rom, przez jakie prze­szła ona sama.

A to ozna­czało, że zostaje jej tylko jedna opcja.

Nim miała czas to prze­my­śleć, już była po dru­giej stro­nie celi. Zerwała klu­cze z gwoź­dzia i roz­pięła kaj­dany. Opa­dły z hała­sem. Wię­zień odsko­czył, momen­tal­nie prze­biegł pomiesz­cze­nie, roz­cie­ra­jąc obo­lałe nad­garstki. Nie­przy­tomny straż­nik opadł na pod­łogę, sły­chać było jego rzę­żący oddech.

Anę zalała kolejna fala mdło­ści. Oparła się o ścianę.

– Mój alche­mik – powie­działa. – Umó­wi­li­śmy się.

– A, ten. – Zło­to­usty już był przy drzwiach, wyglą­dał na zewnątrz. – Szcze­rze mówiąc, nie mam poję­cia, co to za jeden, kochana. Pa, pa. – W oka­mgnie­niu był po dru­giej stro­nie krat.

Ana rzu­ciła się ku niemu, ale drzwi zatrza­snęły się z hukiem.

Zło­to­usty zagrze­cho­tał klu­czami.

– Nie bierz tego do sie­bie. W końcu jestem prze­cherą, taki zawód.

Zasa­lu­to­wał jej zło­śli­wie, obró­cił się na pię­cie i znik­nął w ciem­no­ściach.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...