1
Więzienie do złudzenia przypominało lochy z dzieciństwa Anastazji – ciemne, mokre i wykute z bezlitosnego kamienia, z którego sączyły się tylko brud i żałość. Wokół czuła krew; słyszała, jak szepcze do niej z wyszczerbionych kamiennych schodów i osmalonych pochodniami ścian, jak czai się na skraju jej świadomości niczym wszechobecny cień.
Wystarczyłoby tak niewiele – mentalne pstryknięcie palcem – żeby przejąć nad nią kontrolę.
Na samą tę myśl Ana mocniej zacisnęła dłonie na futrze znoszonego kaptura i skupiła się znów na nieświadomym niczego strażniku, który szedł ledwie kilka kroków przed nią. Jego buty z wariszki wystukiwały na podłodze głośny, równy rytm, a kiedy Ana wsłuchała się uważniej, jej uszu dobiegło ciche grzechotanie schowanych w jego kieszeni złotych liści, którymi go przekupiła.
Tym razem Ana nie była więźniem. Zjawiła się tu w roli klientki i ten słodki brzęk monet stanowił ciągłe przypomnienie, że strażnik stoi po jej stronie. Przynajmniej na razie.
A jednak gdy pochodnie rzucały na ściany wokół nich drżące cienie, trudno jej było odróżnić rzeczywistość od najgorszych koszmarów. I nie słyszeć tamtego szeptu.
Potwór. Morderczyni.
Papa uważał, że to miejsce pełne demonów, gdzie trzyma się najpodlejszych ludzi. Nawet teraz – choć od jego śmierci minął już prawie rok – Ana poczuła nieprzyjemną suchość w ustach na samą myśl o tym, co by powiedział, gdyby ją tu zobaczył.
Odepchnęła te wspomnienia i spojrzała prosto przed siebie. Może i była potworem i morderczynią, ale to nie miało żadnego związku z zadaniem, jakie teraz przed nią stało.
Była tu, żeby oczyścić swoje imię z zarzutu zdrady stanu. A w tym celu musi znaleźć pewnego więźnia.
– Meja damo, słowo daję, że to na nic. – Zachrypnięty głos strażnika oderwał ją od szeptów z przeszłości. – Facet ponoć był o krok od zamordowania jakiejś szychy, ale go złapano.
Mówił o więźniu. O jej więźniu. Ana wyprostowała się i sięgnęła po kłamstwo, które wcześniej tyle razy sobie przećwiczyła:
– Powie mi, gdzie ukrył moje pieniądze.
Strażnik posłał jej przez ramię spojrzenie pełne współczucia.
– Lepiej by meja dama zrobiła, spędzając czas w jakimś ładniejszym, słonecznym miejscu. Z tuzin możnych już mi zapłaciło za to, żebym ich doprowadził tu do niego w tych naszych Wodogrzmotach, ale wszystko na nic. Narobił sobie tylko potężnych wrogów ten cały Złotousty, a niech go…
Końcówkę zdania zagłuszył długi, głośny jęk tak pełen cierpienia, że Anie włosy stanęły dęba. Dłoń strażnika natychmiast odruchowo przesunęła się na rękojeść miecza. Światło pochodni przecinało jego twarz na pół – część oświetlało na pomarańczowo, część kryło w cieniu.
– Cele po brzegi wypełnione tymi powinowatymi – mruknął w ramach wyjaśnienia.
Nogi Any się zawahały, przestały stąpać tak równo, jak powinny. Zrobiła raptowny wdech, ale natychmiast zmusiła się do powolnego wydechu i wyrównała krok.
Strażnik jednak najwyraźniej zauważył jej niepokój, bo powiedział szybko:
– Niech się meja dama nie martwi. Dejs'woszki mamy w bród, a powinowatych trzymamy w specjalnych celach, solidnych, z czarnego kamienia. Zresztą nie będziemy przechodzić blisko nich. Te diemchowy są bezpiecznie zamknięte.
Diemchowy. Demony.
Ścisnął jej się żołądek, palce w rękawiczce wbiły się głębiej w dłoń, gdy naciągała kaptur jeszcze mocniej na głowę.
O powinowatych mówiło się zwykle ściszonymi głosami, rozglądano się przy tym z niepokojem. Krążyły rozmaite opowieści o tych nielicznych ludziach, którzy byli spowinowaceni z określonymi żywiołami. O potworach, które dzięki swoim mocom potrafiły czynić prawdziwe cuda. Miotać ogniem. Ciskać piorunami. Ujeżdżać wiatr. Kształtować ciało. A byli i tacy, którzy mieli ponoć moce wykraczające poza to, co fizyczne.
Moce, których nie powinien mieć żaden śmiertelnik. Moce, które nie pochodziły ani od Bóstw, ani od demonów.
Strażnik uśmiechnął się do niej. Może chciał się wydać przyjazny, a może zastanawiał się właśnie, co taka dziewczyna jak ona – odziana w futro, z aksamitnymi rękawiczkami, może i podniszczonymi, ale jednak noszącymi wyraźne znamiona luksusu – robi w jego więzieniu.
Nie uśmiechałby się tak, gdyby wiedział, kim ona jest.
Czym jest.
Świat wokół nabrał nagle ostrości i po raz pierwszy, odkąd zeszła do więzienia, Ana przyjrzała się uważniej strażnikowi. Insygnium urzędnika Cesarstwa Cyrilyjskiego – pysk ryczącego białego tygrysa – wyryte z dumą na wzmacnianym czarnym kamieniem napierśniku. Przy pasie miecz tak ostry, że jego krawędzie zdawały się niemal niewidoczne, z tego samego stopu metalu w połowie składającego się z czarnego kamienia, a zatem odpornego na manipulacje powinowatych. W końcu jej wzrok zatrzymał się na fiolce zielonkawej cieczy, która dyndała mu przy klamrze pasa, czubek fiolki zagięty niczym kieł węża.
Dejs'woszka, czyli boska woda, jedyna znana trucizna, która działała na powinowatych.
I Ana znów znalazła się w świecie swoich koszmarów. Lochy wykute w zimnym, ciemniejszym niż noc kamieniu. Biały uśmiech jej opiekuna siłą lejącego jej do gardła dejs'woszkę, żeby wygnać z niej tego potwora. A to, z czym się urodziła, było przecież potworne nawet w oczach powinowatych.
Potwór.
Dłonie w rękawiczkach były już lepkie od potu.
– Mamy tu na sprzedaż piękny wybór umów o pracę, meja damo. – Głos strażnika dobiegał jakby z oddali. – Za takie pieniądze, jakie meja dama dała za widzenie ze Złotoustym, lepiej było zatrudnić sobie jednego czy dwóch powinowatych. Nie siedzą tu za żadne poważne zbrodnie, jeśli o to się meja dama martwi. To tylko obcokrajowcy bez dokumentów. Doskonała tania siła robocza.
Serce jej zamarło. Słyszała o takim procederze. O powinowatych z obcych krajów skuszonych obietnicami pracy w Cyrilii, którzy po przyjeździe odkrywali, że są zdani na łaskę handlarzy ludźmi. Słyszała też pogłoski o strażnikach i żołnierzach z całego cesarstwa przekupywanych ponoć przez handlarzy. O strumieniach złotych liści, którymi wypełniały się ich kieszenie.
Tylko że nigdy dotąd nie myślała, że któregoś z nich spotka.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała po prostu, starając się zachować spokój.
Musi jak najszybciej się stąd wydostać.
Jedyne, co jej pozostało, to stawiać krok za krokiem, trzymać plecy proste, a głowę tak wysoko, jak ją w dzieciństwie nauczono. Jak zawsze kiedy spowijała ją oślepiająca mgła strachu, myślała o bracie: Łuka nie traciłby ducha. Zrobiłby to dla niej.
A ona musiała to zrobić dla niego. Lochy, strażnik, szepty i wspomnienia, które przez nie wracały – musi to wszystko znieść, choćby i sto razy, jeśli dzięki temu będzie mogła znów zobaczyć Łukę.
Na myśl o nim ścisnęło jej się serce, ale rozpacz była czarną dziurą bez dna. Wpadanie w nią teraz nic by nie dało. Szczególnie w chwili, gdy była przecież tak blisko znalezienia tego jedynego człowieka, który będzie mógł jej pomóc przywrócić dobre imię.
– Ramson Złotousty – warknął strażnik, zatrzymując się przed celą. – Ktoś do ciebie. – Grzechotanie kluczy, zgrzyt opornych zawiasów. Mężczyzna odwrócił się w jej stronę i gdy uniósł pochodnię, zauważyła, że jego wzrok znów zatrzymuje się na jej kapturze. – Jest w środku. Będę czekał na zewnątrz… Niech meja dama da znać, kiedy będzie gotowa, żeby ją wypuścić.
Robiąc szybki wdech, żeby dodać sobie odwagi, Ana wyprostowała się i weszła do celi.
Uderzyła ją fala smrodu starych wymiocin, ludzkich odchodów i potu. W najdalszym kącie pod brudną ścianą ktoś siedział. Jego koszula i spodnie były podarte i zakrwawione, nadgarstki poranione od kajdan, którymi przykuty był do ściany. W pierwszej chwili widziała tylko jego brudne, brązowe włosy, a kiedy podniósł głowę, ujrzała zakrywającą pół twarzy brodę, upstrzoną okruchami jedzenia.
To miał być ten geniusz zbrodni, którego nazwisko powtórzyło jej kilkunastu oprychów i złodziejaszków? Mężczyzna, w którym od jedenastu księżyców pokładała całą nadzieję?
Zamarła, gdy ich spojrzenia się spotkały. Wzrok rzeczywiście miał bystry. Był młody, znacznie młodszy, niż można by się spodziewać po znanym w całym cesarstwie baronie cyrilyjskiego półświatka. Z zaskoczenia aż ją ścisnęło w żołądku.
– Złotousty – powiedziała, jakby wypróbowywała głos, ale potem ciągnęła pewniejszym tonem: – Ramson Złotousty. Naprawdę tak się nazywasz?
Kącik ust więźnia uniósł się w ironicznym uśmiechu.
– Zależy, jak definiować prawdę. W takich miejscach jak to prawda wydaje się nieco komplikować. – Głos miał ugładzony, czyżby słyszała w nim lekki zaśpiew wyższych sfer Cyrilii? – A ty jak się nazywasz, kochanie?
Tym pytaniem zupełnie ją zaskoczył. Od ponad roku nie wymieniała żadnych uprzejmości z nikim poza Mei. Anastazja Michajłowna, chciała powiedzieć. Nazywam się Anastazja Michajłowna.
Tylko że się tak nie nazywała. Anastazja Michajłowna była księżniczką koronną Cyrilii, która jedenaście księżyców temu utonęła, gdy próbowała uniknąć egzekucji za morderstwo i zdradę stanu. Anastazja Michajłowna była duchem, potworem, który nie powinien istnieć i dlatego nie istniał.
Ana jeszcze mocniej zacisnęła palce na kapturze.
– Nie twój interes, jak się nazywam. Jak szybko możesz znaleźć mi kogoś na terenie cesarstwa?
Więzień parsknął śmiechem.
– A ile możesz mi zapłacić?
– Odpowiedz na moje pytanie.
Przechylił głowę, jego usta wykrzywiły się kpiąco.
– Zależy, kogo szukasz. Pewnie kilka tygodni. Moja sieć podłych szpiegów i wrednych kanciarzy powinna dość szybko namierzyć twojego cennego poszukiwanego. – Urwał, złożył dłonie, a przy tym ruchu zabrzęczały łańcuchy. – Hipotetycznie oczywiście. Bo z więziennej celi nawet ja niewiele mogę zrobić.
Ana czuła się tak, jakby stąpała po cienkiej linie, a każdy krok groził runięciem w przepaść. Ale Łuka przerabiał z nią podstawy negocjacji i to wspomnienie błysnęło jej niczym świeczka w ciemnej celi.
– Nie mam kilku tygodni – powiedziała. – I nie musiałbyś nic robić. Potrzebuję tylko nazwiska i miejsca.
– Targujesz się bez litości, ślicznotko. – Złotousty spojrzał na nią prześmiewczo, a Ana zmrużyła oczy. Z jego wręcz bezczelnego tonu łatwo było wywnioskować, że świetnie się bawi, obserwując jej desperację, mimo że przecież nie wiedział, kim ona jest i dlaczego tu przyszła. – Na szczęście ja nie. Umówmy się tak, kochanie, uwolnij mnie z tych kajdan, a będę na twoje usługi. W dwa tygodnie znajdę ci twojego przystojnego księcia czy najgorszego wroga, choćby zaszył się na samym krańcu pustyni Aramabi czy na wyżynach Cesarstwa Kemejrskiego.
Jego lekceważący ton działał jej na nerwy. Domyślała się, jak to jest z takimi szumowinami jak on. Dasz im, czego chcą, a wbiją ci nóż w plecy, nim zdążysz mrugnąć.
Nie da się nabrać.
Sięgnęła w fałdy znoszonego płaszcza i wyciągnęła kawałek pergaminu. Była to kopia jednego ze szkiców, które zrobiła kilka dni po śmierci papy, kiedy w środku nocy budziły ją koszmary, a cały dzień prześladowała tamta twarz.
Szybkim ruchem rozwinęła pergamin.
Nawet w słabym świetle pełgającej pochodni stojącego na zewnątrz strażnika Ana widziała zarysy szkicu: łysą głowę, melancholijne, wielkie oczy, które sprawiały, że ów człowiek wydawał się niemal dzieckiem.
– Szukam tego mężczyzny. To cyrilyjski alchemik. Jakiś czas temu był medykiem w pałacu w Salskoffie. – Urwała, po czym odważyła się postawić wszystko na jedną kartę. – Powiedz mi, jak się nazywa i gdzie go znaleźć, a cię uwolnię.
Gdy tylko wyciągnęła pergamin, Złotousty skupił na nim całą uwagę, niczym głodny wilk na swojej ofierze. Przez chwilę jego twarz była nieporuszona, nieodgadniona.
Po czym oczy rozszerzyły się lekko.
– A więc on – szepnął, a te trzy słowa rozkwitły w jej sercu niczym nadzieja, ciepło promieni słonecznych po bardzo długiej nocy.
W końcu.
W końcu.
Jedenaście księżyców samotności, ukrywania się, ciemnych nocy w arktycznym lesie Cyrilii i dni spędzonych na przeszukiwaniu miasteczka po miasteczku – jedenaście księżyców i wreszcie znalazła kogoś, kto znał człowieka, który zamordował jej ojca.
Ramson Złotousty, szeptali jej barmani, pijacy i łowcy głów, gdy wracali z pustymi rękami po kolejnych polowaniach na nieuchwytnego alchemika. Najpotężniejszy baron cyrilyjskiego podziemia, przywódca najrozleglejszej sieci przestępczej. W tydzień potrafiłby znaleźć arystokratce jej myszoskoczka gazkińskiego choćby i na drugim końcu cesarstwa.
Może mieli rację.
Z wszystkich sił skupiła się na tym, żeby opanować drżenie rąk. Była tak skoncentrowana na jego reakcji, że zapomniała o oddychaniu.
Złotousty nie odrywał wzroku od portretu, sięgnął po niego niczym w transie.
– Niech spojrzę.
Serce waliło jej jak szalone, gdy skoczyła do przodu, potykając się w pośpiechu. Wyciągnęła szkic przed siebie, a Złotousty pochylił się i kciukiem musnął róg pergaminu.
A potem się na nią rzucił. Jedna dłoń zacisnęła się na niej niczym imadło, druga już była na jej ustach. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Przyciągnął ją mocno do siebie. Mimo przyduszenia gardło Any wydało mimowolny dźwięk, zareagowało odruchowo na smród jego niemytych włosów.
– To się wcale nie musi źle skończyć. – Teraz jego głos był cichy, nonszalancję zastąpił ponaglający ton. – Klucze wiszą na zewnątrz, przy drzwiach. Pomóż mi się stąd wydostać, a dam ci wszelkie informacje, jakich potrzebujesz.
Udało jej się oswobodzić głowę.
– Puść mnie – warknęła, szamocząc się, ale on trzymał mocno.
Z bliska w słabej poświacie pochodni jego orzechowe oczy błyszczały teraz dziko, niemal szaleństwem.
Ten człowiek naprawdę był gotów wyrządzić jej krzywdę.
Opadł ją strach i przez mgłę paniki przebiły się nauki z wszystkich lat treningów, niczym instynkt.
Ona też może mu zrobić krzywdę.
Jej powinowactwo się obudziło, kusił je jego puls. Czuła, jak napełnia ją siłą. Jeśli tylko zechce, każda kropla jego krwi będzie na jej zawołanie.
Nie, pomyślała. Powinowactwa może używać tylko w ostateczności. Jak każdy powinowaty płaciła przecież za nie wysoką cenę. Nawet najmniejsze poruszenie mocy sprawiało, że jej tęczówki stawały się karmazynowe, a żyły na przedramionach ciemniały – co z kolei stanowiło wymowny znak dla tych, którzy wiedzieli, czego szukać. Pomyślała o stojącym na zewnątrz strażniku, o jego zagiętej fiolce z dejs'woszką, o złowieszczym blasku miecza z czarnego kamienia.
Była tak skupiona na opanowaniu powinowactwa, że zupełnie nie zauważyła tego ruchu.
Ręka więźnia błyskawicznie ściągnęła jej kaptur z głowy.
Ana odskoczyła, ale było już za późno. Złotousty spojrzał jej w oczy, na jego twarzy ciekawość ustąpiła triumfowi. Dojrzał jej karmazynowe tęczówki. Najwyraźniej wiedział, czego szukać, jak rozpoznać powinowatego. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu, gdy ją puścił i wrzasnął:
– Ratunku! To powinowata!
Nim dotarło do niej, że wpadła w pułapkę, usłyszała za sobą głośne kroki.
Obróciła się błyskawicznie. Strażnik wbiegł do celi z uniesionym mieczem, w świetle pochodni błysnęła zielona warstewka dejs'woszki, którą polał głownię.
Zrobiła unik.
Nie dość szybki.
Poczuła ostre ukłucie na przedramieniu i zatoczyła się w kąt celi. Oddychała płytko. Miecz przeciął jej rękawiczkę, w rozdarciu pokazały się krople krwi.
Świat się zawęził i przez chwilę widziała tylko te czerwone krople, powolny łuk ich ścieżki w dół po nadgarstku, paciorki lśniące w blasku płomienia jak rubiny.
Krew. Poczuła, jak budzi się jej powinowactwo wzywane swoim żywiołem. Zerwała rękawiczkę z dłoni, sycząc odruchowo, kiedy rana zapiekła od zimnego powietrza.
Zaczęło się – żyły na jej rękach pociemniały purpurowo niczym siniaki, wystawały z jej ciała jak poszarpane bruzdy. Dobrze wiedziała, jak to wygląda. Bez końca wpatrywała się przecież w lustro zapuchniętymi od płaczu oczami, gdy jej ręce krwawiły po tym, jak drapiąc, próbowała wypruć sobie te wstrętne żyły.
W ciemności dotarł do niej szept.
Diemchow.
Podniosła wzrok i spojrzała w oczy strażnikowi. Właśnie unosił pochodnię.
Jego twarz wykrzywiało przerażenie, gdy z wymierzonym w nią mieczem cofał się do kąta, w którym tkwił Złotousty.
Ana musnęła ranę palcem. Był mokry, zielona ciecz zmieszała się z jej krwią.
Dejs'woszka. Serce waliło jej jak szalone, a wspomnienia zalewały umysł: lochy, Sadow wmuszający w nią gorzki napój, słabość, zawroty głowy. A potem pustka w miejscu, gdzie kiedyś miała powinowactwo, jakby nagle straciła zmysł wzroku lub smaku.
Wszystkie lata wciskania w siebie trucizny w nadziei, że uleczy się z powinowactwa, skutkowały tylko tym, że stała się odporna na dejs'woszkę, truciznę, która niemal natychmiast blokowała moce większości powinowatych. Tymczasem Ana miała jeszcze dobre piętnaście, czasem dwadzieścia minut, nim jej powinowactwo do niczego nie będzie się nadawać. Jej ciało zaadaptowało się, żeby przetrwać.
– Rusz się, a zadam ci kolejny cios – zagroził strażnik, ale głos mu drżał. – Plugawa powinowata!
Brzęknął metal, mignęły jej splątane brązowe włosy. Nim któreś z nich zdążyło cokolwiek zrobić, Złotousty zacisnął swój łańcuch na szyi strażnika.
Mężczyzna jęknął cicho, rozpaczliwie szarpiąc wbijające mu się w szyję ogniwa. W mroku za nim błysnęła biel uśmiechu Ramsona Złotoustego.
Ana poczuła, że żółć podchodzi jej do gardła, zakręciło jej się w głowie. Trucizna zaczynała działać. Dziewczyna oparła się o ścianę, mimo zimna pot wystąpił jej na czoło.
Trzymając szamoczącego się strażnika, Złotousty obrócił się w jej stronę. Jego twarz wyglądała teraz drapieżnie, uprzednią nonszalancję zastąpił wilczy głód.
– Spróbujmy jeszcze raz, kochanie. A więc klucze powinny wisieć na gwoździu przy drzwiach celi, standardowa procedura przed wejściem strażnika do środka. Do moich łańcuchów są te widelcowate, czwarte z brzegu. Uwolnij mnie, wyprowadź nas stąd, a będziemy mogli spokojnie pogadać o twoim alchemiku.
Ana starała się opanować drżenie ciała. Patrzyła to na Złotoustego, to na strażnika. Gałki duszonego mężczyzny wywróciły się upiornie, usiłował zaczerpnąć tchu, na ustach zebrała mu się spieniona ślina.
Wiedziała, jak niebezpieczny jest Złotousty, kiedy przyszła go tu szukać. Ale w życiu by się nie spodziewała, że więzień przykuty do ściany w Wodogrzmotach może aż tyle zdziałać.
Wypuszczenie takiego człowieka na wolność byłoby straszliwym błędem.
– No już! – Głos Złotoustego przypomniał jej o tej przerażającej decyzji. – Czas nagli. Za niecałe dwie minuty będzie tu następna warta. Wylądujesz w którejś z tych cel, a potem sprzedadzą cię do jakiejś pracy, wszyscy wiemy przecież, jak to przebiega. A ja wciąż będę tu tkwił. – Wzruszył ramionami i zacisnął mocniej łańcuch. Strażnik wydął policzki. – Jeśli taki scenariusz wybierasz, to muszę przyznać, że jestem nieco zawiedziony.
Cienie w celi wykrzywiały się, słaniały. Ana mrugała rozpaczliwie, starając się uspokoić szalejący puls. Pierwszy etap zatrucia. Potem przyjdą dreszcze i wymioty. Później utrata sił. A przez cały ten czas jej powinowactwo będzie zanikać niczym dogasająca świeczka.
Myśl, Ano, zganiła się, zaciskając zęby. Omiotła celę spojrzeniem.
Gdyby wciąż miała moc, mogłaby go torturować. Mogłaby przywołać jego krew, skrzywdzić go, zastraszyć i wydobyć z niego wiadomości o alchemiku.
Oczy zapiekły ją od łez, zacisnęła powieki, żeby bronić się jakoś przed napierającymi wspomnieniami. Wśród nich wszystkich – w całym tym chaosie – jedno płonęło jasno jak ogień. Nie jesteś potworem, sistrika. Głos Łuki mocny, spokojny. Powinowactwo nie decyduje o tym, kim jesteś. To ty decydujesz. Ty nim władasz. To ja decyduję, pomyślała, robiąc głęboki wdech i starając się czerpać siłę ze słów brata. Nie była katem. Ani potworem. Była dobra i nie zamierzała poddawać tego człowieka, bez względu na jego zamiary, takim torturom, przez jakie przeszła ona sama.
A to oznaczało, że zostaje jej tylko jedna opcja.
Nim miała czas to przemyśleć, już była po drugiej stronie celi. Zerwała klucze z gwoździa i rozpięła kajdany. Opadły z hałasem. Więzień odskoczył, momentalnie przebiegł pomieszczenie, rozcierając obolałe nadgarstki. Nieprzytomny strażnik opadł na podłogę, słychać było jego rzężący oddech.
Anę zalała kolejna fala mdłości. Oparła się o ścianę.
– Mój alchemik – powiedziała. – Umówiliśmy się.
– A, ten. – Złotousty już był przy drzwiach, wyglądał na zewnątrz. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co to za jeden, kochana. Pa, pa. – W okamgnieniu był po drugiej stronie krat.
Ana rzuciła się ku niemu, ale drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Złotousty zagrzechotał kluczami.
– Nie bierz tego do siebie. W końcu jestem przecherą, taki zawód.
Zasalutował jej złośliwie, obrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz