Fragment książki

9 minut czytania

Rozdział 1

Las przeistoczył się w labirynt śniegu i lodu.

Już od godziny wpatrywałam się w leśną gęstwinę. Przyczaiłam się w zagięciu grubej gałęzi, ale bez skutku: porywisty wiatr zasypał moje ślady gęstym śniegiem, ale jednocześnie ukrył przede mną wszystkie tropy potencjalnej zdobyczy.

Tym razem głód zagnał mnie od domu dalej, niż zwykle ważyłam się zapuszczać, ale ta zima była wyjątkowo ciężka. Zwierzęta nie podchodziły w okolice ludzkich sadyb, trzymały się bliżej matecznika, gdzie nie byłam w stanie dotrzeć. Mogłam polować tylko na nieliczne zbłąkane sztuki. I modlić się, aby starczyło ich do wiosny.

Nie starczyło.

Przetarłam oczy zdrętwiałymi palcami, strzepując płatki śniegu z rzęs. W zasięgu wzroku nie było ani jednego drzewa odartego z kory przez jelenie, co znaczyło, że jeszcze są w okolicy. Stado wędruje dopiero po ogołoceniu wszystkich drzew. Wtedy rusza na północ, przez tereny łowieckie wilków, może aż na zaczarowane ziemie Prythianu, gdzie nie zapuściłby się żaden śmiertelnik ceniący swoje życie.

Na samą myśl o tej krainie przeszył mnie zimny dreszcz. Odsunęłam od siebie nieprzyjemne myśli i ponownie skoncentrowałam się na otaczającym mnie lesie i na polowaniu. Od wielu lat mogłam robić tylko tyle: walczyć o przeżycie najbliższego tygodnia, dnia, następnej godziny. Teraz, przy sypiącym nieustannie śniegu, wypatrzenie jakiejkolwiek zwierzyny graniczyło z niemożliwością – zwłaszcza że siedziałam na drzewie, a widoczność nie przekraczała piętnastu stóp. Zdjęłam cięciwę z łuku, tłumiąc jęk bólu, kiedy zdrętwiałe mięśnie kończyn przypomniały o sobie, i zsunęłam się z gałęzi na ziemię.

Zmarznięty śnieg chrzęścił pod moimi rozpadającymi się butami. Z wściekłością zgrzytnęłam zębami. Nie dość, że sama niewiele widziałam, to jeszcze robiłam niepotrzebny hałas. Jak tak dalej pójdzie, kolejny raz wrócę do domu z pustymi rękami.

Do zachodu słońca pozostało zaledwie kilka godzin. Jeśli nie zacznę wkrótce wracać, ostatnie mile będę zmuszona pokonać po ciemku, co mi się wcale nie uśmiechało. Pamiętałam dobrze ostrzeżenia słyszane od innych myśliwych, ostrzeżenia przed wielkimi wilkami krążącymi po lesie. Całymi stadami wielkich wilków. Do tego jeszcze szeptano po kątach o dziwnych przybyszach kręcących się w okolicy. Wysokich, niepokojąco dziwnych i śmiertelnie groźnych.

„Wszystko, tylko nie czarowny lud” – modlili się myśliwi do naszych dawno zapomnianych bogów. A ja potajemnie przyłączałam się do tych modlitw. Przez osiem lat od naszego przybycia do tej osady, leżącej ledwie dwa dni drogi od granicy nieśmiertelnych ziem Prythianu, szczęśliwie nie nastąpił ani jeden atak. Wędrowni kramarze czasem przynosili opowieści o odległych miastach położonych bliżej granicy, po których zostawały nadpalone drzazgi, popiół i białe kości. Niegdyś takie opowieści słyszało się na tyle rzadko, że starszyzna wioski lekceważyła je i nazywała zwykłymi plotkami. Jednak w ostatnich miesiącach nie było dnia, żeby na targu ktoś nie wspomniał o tym strwożonym szeptem.

Wiele ryzykowałam, zapuszczając się tak daleko w las, ale wczoraj zjedliśmy ostatni bochenek chleba, a zapasy suszonego mięsa skończyły się dzień wcześniej. Niemniej jednak wolałabym spędzić kolejną noc z bolesną pustką w żołądku, niż dokonać żywota jako zdobycz wilków. Albo czarodziejskich istot.

Nie żeby można się było mną porządnie najeść. Wychudłam tak bardzo, że mogłabym policzyć większość swoich żeber.

Sunęłam między drzewami tak zwinnie i tak cicho, jak tylko zdołałam. Przycisnęłam dłoń do pustego, obolałego brzucha, aby stłumić głośne burczenie. Oczyma duszy już widziałam wyraz twarzy moich dwóch starszych sióstr, gdybym ponownie wróciła do domu bez zdobyczy.

Po kilku minutach ostrożnych poszukiwań przykucnęłam przy kępie okrytych śniegiem jeżyn. Między ich kolczastymi pędami miałam całkiem dobry widok na polanę przeciętą wąskim, leniwym potokiem. Szereg dziur wybitych w lodzie wskazywał, że jakieś zwierzęta niedawno korzystały z wodopoju. Jeśli będę miała szczęście, może wkrótce przyjdzie kolejne. Jeśli będę miała szczęście.

Westchnęłam cicho, wbiłam jeden koniec łuku w śnieg i oparłam czoło o wygięte drewno. Bez jedzenia nie przetrwamy kolejnego tygodnia, a zbyt wiele rodzin poszło już na żebry, abym miała szansę wyprosić coś od bogatszych mieszkańców osady. Widziałam na własne oczy, jak wygląda ich szczodrość.

Usadowiłam się wygodniej i uspokoiłam oddech. Wytężyłam słuch, usiłując wyłowić odgłosy lasu wśród zawodzącego wiatru. Chmury nieprzerwanie sypały płatkami śniegu, które wirowały i tańczyły niczym lśniący pył, po czym okrywały brudnoszary świat świeżą bielą. Wbrew sobie, zapominając na chwilę o zdrętwiałych kończynach, wyciszyłam natarczywe i porywcze myśli, aby napawać się widokiem okrytego śnieżnym całunem lasu.

Niegdyś lubiłam sycić wzrok kontrastem soczystej zieleni młodej trawy na tle ciemnej, nierównej ziemi; albo ametystową broszą spinającą fałdy szmaragdowego jedwabiu. Niegdyś śniłam o kolorach, kształtach i grze światła i żyłam nimi. Czasem nawet posuwałam się do wyobrażania sobie dnia, w którym obie moje siostry wyjdą już za mąż i zostanę sama z ojcem. Mielibyśmy dość jedzenia, by nie obawiać się głodu, dość pieniędzy, aby kupić trochę farby, a nawet dość czasu, aby te wszystkie kolory i kształty nanieść na papier, płótno czy choćby ściany naszej chaty.

Niestety, nic nie zapowiadało, aby ten sen miał się wkrótce ziścić. Może nawet nigdy do tego nie dojdzie. Zostały mi więc chwile takie jak ta – kiedy mogłam podziwiać rozbłyski bladych promieni zimowego słońca na świeżym śniegu. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz to robiłam – kiedy poprzednio zwróciłam uwagę na cokolwiek ładnego czy chociaż ciekawego.

Skradzione światu godziny spędzone z Izaakiem Halem w rozpadającej się stodole nie miały znaczenia. Moje życie wypełniały głód, pustka, czasem wręcz okrucieństwo, ale nie było w nim nic ładnego.

Wichura uspokoiła się i wycie wiatru przeszło w ciche westchnienie. Śnieg padał leniwie, gromadząc się obficie w zgięciach gałęzi drzew. Hipnotyzujące, śmiertelnie groźne, łagodne piękno śniegu. Wkrótce będę musiała wrócić do zamarzniętego błota okolicznych dróg, do ciasnego ciepła naszej chaty. Jakaś mała, rozbita na drobne kawałki część mnie wzdrygnęła się na tę myśl.

Wtem z krzaków po drugiej stronie polany dobiegł szelest.

Instynktownie nałożyłam cięciwę na łuk i wyjrzałam na polanę między kolczastymi pędami jeżyn. Oddech zamarł mi w piersi.

Niespełna trzydzieści kroków ode mnie stała niewielka łania. Jeszcze niezbyt wychudzona, ale już na tyle głodna, aby ryzykować obgryzanie kory z drzew na polanie.

Mięsa z takiej zdobyczy starczyłoby dla całej naszej rodziny na cały tydzień. Jeśli nie lepiej.

Ślina naciekła mi do ust. Cicho, nie głośniej od szeptu wiatru wśród suchych liści, napięłam łuk i wycelowałam.

Nieświadoma czającej się kilkadziesiąt stóp od niej śmierci łania spokojnie odrywała kolejne płaty kory i powoli je przeżuwała.

Połowę mięsa mogłabym ususzyć, a resztę moglibyśmy od razu przerobić na... gulasz, pasztety... Skórę mogłabym sprzedać albo może uszyć z niej ubrania. Ja potrzebowałam nowych butów, a Elainie także przydałby się nowy płaszcz. Co do Nesty − ona zwykle pragnęła wszystkiego, co miał ktoś inny.

Dłoń mi zadrżała. Tyle jedzenia. Taka ulga. Wzięłam głęboki oddech i poprawiłam cel.

Wtedy dostrzegłam parę złotych oczu lśniącą w krzakach nieopodal mnie.

Las momentalnie ucichł, wiatr zamilkł. Zdawało się, że nawet śnieg przestał padać.

My, śmiertelnicy, nie oddawaliśmy już czci żadnemu bóstwu. Ale jeśli potrafiłabym przypomnieć sobie ich zapomniane imiona, w tej chwili zaczęłabym się gorliwie modlić. Do nich wszystkich. Ukryty w gęstwinie wilk zrobił bezszelestny krok naprzód, nie spuszczając wzroku z nieświadomej niczego łani.

Był ogromny, w kłębie dorównałby kucowi. Chociaż przecież inni myśliwi ostrzegali mnie, że jego pobratymcy krążą po lesie, ze strachu momentalnie zaschło mi w ustach.

Przerażał nie tyle rozmiar drapieżnika, ile nienaturalna wręcz bezszelestność jego ruchów. Przesuwał się przez gęste krzaki, nie powodując najmniejszego szmeru, najdrobniejszym dźwiękiem nie alarmując pożywiającej się na polanie łani. Żadne zwierzę tej wielkości nie mogło poruszać się tak cicho. A jeśli nie było to zwykłe zwierzę, jeśli ten basior pochodził z Prythianu, jeśli jakimś zrządzeniem losu należał do czarodziejskich istot, to obawa przed pożarciem była w tej chwili moim najmniejszym zmartwieniem.

Jeśli to jeden z zamieszkujących Prythian fae... powinnam już biec ile tylko sił w nogach.

Ale może... może oddałabym przysługę światu, mojej osadzie, sobie samej, gdybym zabiła tego stwora, póki jeszcze mnie nie zauważył? Bez trudu mogłabym posłać strzałę prosto w jego oko.

Niemniej jednak pomimo swoich rozmiarów wyglądał jak wilk i poruszał się jak wilk. „To tylko zwierzę – uspokajałam samą siebie. − Zwyczajne zwierzę”. Nie pozwoliłam sobie nawet rozważyć alternatywy – nie teraz, kiedy potrzebowałam spokojnej głowy i równego oddechu.

Miałam przy sobie nóż myśliwski i trzy strzały. Dwie z nich były najzwyklejsze w świecie – proste i skuteczne. Na wilku tej wielkości nie zrobiłyby pewnie większego wrażenia. Ale moja trzecia strzała, dłuższa i cięższa od dwóch pozostałych... Kupiłam ją od wędrownego handlarza latem, kiedy dysponowałam kilkoma miedziakami na zbytki. Wystrugano ją z jesionu i opatrzono żelaznym grotem.

Z piosnek śpiewanych dzieciom w kołyskach wszyscy wiedzieliśmy od małego, że czarodziejskie istoty nienawidzą żelaza. A jesionowe drewno zakłócało magiczne zdolności samoleczenia, które czyniły je nieśmiertelnymi, na wystarczająco długo, aby człowiek mógł zadać śmiertelny cios. Tak przynajmniej wynikało ze starych podań. Za skutecznością jesionu przemawiała jego rzadkość. Znałam te drzewa jedynie ze starych rysunków. Mało kto widział choć jedno żywe, odkąd fae wysokiego rodu spalili je wszystkie całe wieki temu. Zostało ich kilka, w większości skarlałych i schorowanych, ukrytych przez możnowładztwo w otoczonych wysokimi murami prywatnych gajach. Przez wiele tygodni po zakupie strzały zastanawiałam się, czy przypadkiem nie przepłaciłam za ten niemiłosiernie drogi kawałek drewna albo czy to wręcz nie jest jakaś fałszywka. Przez trzy lata jesionowa strzała tkwiła bezczynnie w kołczanie.

Teraz wyciągnęłam ją, unikając zbędnych ruchów, usiłując nie potrącić najmniejszej gałązki, żeby tylko ten olbrzymi wilk mnie nie zauważył. Strzała była wystarczająco długa i ciężka, żeby zranić – a może nawet zabić – basiora, jeśli tylko dobrze wyceluję.

Strach ścisnął mi serce tak mocno, że odczuwałam wręcz fizyczny ból. W tej chwili dotarło do mnie, że moje przeżycie zależało od odpowiedzi na jedno bardzo ważne pytanie: „Czy ten wilk jest sam?”.

Chwyciłam mocniej rękojeść łuku i napięłam mocno cięciwę. Byłam dobrą łuczniczką, ale nigdy dotąd nie przyszło mi stanąć oko w oko z wilkiem. Uważałam to za łut szczęścia, wręcz za błogosławieństwo. Ale teraz... Teraz nie wiedziałam, w co celować ani jak szybko mój przeciwnik potrafi się poruszać. Nie mogłam sobie pozwolić na chybienie. Nie, skoro dysponowałam tylko jedną jesionową strzałą.

A jeśli pod tym grubym futrem istotnie biło serce fae... Dostanie to, na co zasłużył. To, na co zasłużyła sobie cała jego rasa tym, co nam zrobili. Nie chciałam ryzykować, że ten basior którejś nocy zakradnie się do naszej osady, aby mordować, okaleczać i dręczyć. Lepiej niech zginie tu i teraz. Z przyjemnością zakończę jego życie.

Gdy wilk uczynił jeszcze jeden krok, pod jego masywną łapą – grubszą od mojego ramienia – trzasnęła sucha gałązka. Łania zastygła i rozejrzała się na wszystkie strony, strzygąc czujnie uszami. Wilk krył się w gęstwinie po zawietrznej stronie polany, nie mogła więc go dostrzec ani wywęszyć.

Basior opuścił łeb i sprężył do skoku swoje olbrzymie cielsko pokryte srebrzystym futrem, doskonale wtapiającym się w zalegający śnieg i rzucane przez drzewa cienie. Łania wciąż spoglądała w niewłaściwym kierunku.

Wodziłam wzrokiem od łani do wilka i z powrotem. Przynajmniej był sam – tyle dobrego. Ale jeżeli spłoszy moją namierzoną zdobycz, zostanie mi wygłodniały, przerośnięty wilk – do tego prawdopodobnie czarodziejski – szukający czegoś na ząb. A jeśli zabije łanię, jeśli zniszczy cenną skórę i zapasy sadła...

Jedna błędna decyzja i nie tylko ja zginę. Ale przez ostatnie osiem lat polowań w lesie całe moje życie sprowadzało się do konieczności podejmowania ryzyka. I zazwyczaj wybierałam dobrze. Zazwyczaj.

Wilk wystrzelił z krzaków i pomknął w stronę łani. Był tak szybki, że jego futro przypominało rozmytą smugę szarości, bieli i czerni. Żółte kły lśniły złowieszczo w promieniach chylącego się powoli ku zachodowi słońca. Na otwartym terenie wydawał się jeszcze większy. Góra potężnych mięśni, szybkie łapy – brutalna pierwotna siła. Łania nie miała najmniejszej szansy na przeżycie.

Puściłam cięciwę, zanim zdołał uczynić zbyt wielkie szkody.

Strzała trafiła go w bok. Przysięgłabym, że w tym samym momencie zadrżała cała ziemia. Zaskowyczał z bólu i puścił szyję łani. Ze świeżej rany trysnęła na śnieg jasnoczerwona krew.

Zwrócił się w moją stronę, najeżył sierść i spojrzał na mnie rozszerzonymi, żółtymi ślepiami. Wydobywający się z jego gardła głuchy warkot wibrował w moim pustym żołądku. Zerwałam się na równe nogi, otoczona chmurą strąconego z pędów jeżyn śniegu, i nałożyłam kolejną strzałę na cięciwę.

Ale wilk tylko spojrzał na mnie znad umazanej krwią paszczy. Stercząca z jego boku jesionowa strzała wydawała się wręcz nie na miejscu. Śnieg ponownie zaczął padać. Wilk spojrzał na mnie świadomie, ze zdziwieniem. Wystrzeliłam drugą strzałę. Na wypadek, gdyby inteligencja, którą dostrzegłam w jego oczach, była z gatunku tych nieśmiertelnych i okrutnych.

Nie próbował nawet uniknąć strzały i ta wbiła się gładko w wybałuszone, żółte oko.

Basior osunął się na śnieg.

Barwy i ciemność zawirowały, rozmazując świat przede mną, mieszając się z wirującymi płatkami.

Łapy wilka dygotały. Ponad szum wiatru przebił się cichy skowyt. To było niemożliwe. Powinien już być martwy, a nie wciąż konać. Strzała wbiła się w jego oczodół niemal po same pióra.

Nawet jeśli nie był to zwykły wilk, nie miało to już znaczenia. Nie z jesionową strzałą wbitą głęboko w bok. Nawet jeśli jest to jedna z czarodziejskich istot, wkrótce skona. Pomimo to ręce mi drżały, gdy strzepałam z siebie śnieg i ostrożnie podeszłam bliżej, starając się zachować bezpieczną odległość. Z zadanych przeze mnie ran buchała krew, plamiąc szkarłatem świeży śnieg.

Basior bił łapami wkoło, ale coraz słabiej. Chrapliwe dyszenie stawało się coraz wolniejsze. Czy bardzo cierpiał? Czy też tylko próbował w akcie desperacji odegnać śmierć? Nie miałam pewności, czy tak naprawdę chcę to wiedzieć.

Śnieg zawirował wokół nas. Wpatrywałam się w zwierzę dopóty, dopóki srebrzystoszare futro przestało się unosić i opadać. Wilk. Zdecydowanie zwykły wilk, chociaż olbrzymi.

Ucisk w piersi nieco zelżał i pozwoliłam sobie na wypuszczenie powietrza z płuc w długim westchnieniu. Para z oddechu na chwilę przesłoniła mi całą scenę. Przynajmniej jesionowa strzała dowiodła swojej skuteczności. Niezależnie od tego, co tak właściwie powaliła.

Po szybkich oględzinach łani doszłam do wniosku, że dam radę nieść tylko jedno zwierzę – do tego z trudem. Ale szkoda mi było tak po prostu zostawić tego wilka.

Chociaż kosztowało mnie to sporo cennych minut, podczas których na polanę mógł zawędrować jakiś drapieżnik zwabiony wonią świeżej krwi, zdarłam z niego skórę i oczyściłam strzały najlepiej, jak potrafiłam.

Cóż, przynajmniej ogrzałam przy tym dłonie. Owinęłam futro krwawą stroną wokół szarpanej rany na szyi łani i zarzuciłam sobie zdobycz na ramiona. Miałam do przejścia kilka mil, a nie chciałam pozostawić za sobą krwawego śladu, który doprowadziłby do naszej chaty wszystkie okoliczne zwierzęta o ostrych kłach i pazurach.

Jęknęłam pod ciężarem, chwyciłam mocno nogi łani i rzuciłam ostatnie spojrzenie na parujące truchło wilka. Ocalałe złote oko wpatrywało się nieruchomo w zasnute chmurami niebo. Zrobiło mi się przez chwilę żal, że nie potrafię wykrzesać z siebie ani odrobiny współczucia.

Ale to był las, a do tego sroga zima.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...