Fragment książki

10 minut czytania

Tej nocy Kacper bał się zasnąć. Truchlał na myśl, że jeśli przestanie czuwać, Stach nie dotrzyma obietnicy i nie obudzi go w porę. Przez ostatnie pół roku ze starego podręcznika brata w tajemnicy przed wszystkimi pilnie uczył się znaczenia świetlnych sygnałów, niecierpliwie wyczekując swego szczęśliwego dnia. Taka okazja mogła nie powtórzyć się prędko, nie wolno było jej zaprzepaścić, uparcie walczył więc z sennością. Leżał w ciemnościach izby na wznak, z otwartymi oczami nasłuchując znajomych odgłosów nocy. Oddechy ojca i matki zlewały się w jednostajny szmer, piec stękał gorącem, w kominie gwizdał wiatr. Małe okienka jeszcze nie zaczęły szarzeć świtem, bezsenny czas dłużył się w nieskończoność.

Wreszcie nie wytrzymał, zerwał się z łóżka, narzucając koc na nagie ramiona. Wzdrygnął się, dotykając bosymi stopami kamiennej podłogi, ale nie założył butów. Podreptał do łóżka brata, delikatnie potrząsnął śpiącego za ramię.

– Zbudź się – szepnął.

Tamten usiadł od razu. W mroku nie było widać jego twarzy, przyśpieszony oddech uspokajał się z wolna.

– Czego? – warknął niechętnie, gdy zorientował się, kto przerwał mu odpoczynek.

– Nic, nic. Pomyślałem, że czas się zbierać.

Sygnalista rzucił okiem na okno, parsknął ze złością.

– Nie myśl tyle, to ci szkodzi. O świcie znaczy o świcie.

– To już chyba niedługo…

– Jeszcze słowo i możesz zapomnieć, że kiedykolwiek zobaczysz sygnalizatornię. – Stach opadł na materac, naciągnął koc pod samą brodę.

Kacper wrócił do siebie, ale już się nie położył. Zwilżył twarz zimną wodą, ogrzał przy piecu zgrabiałe dłonie, bez apetytu przeżuł pasek suszonego mięsa. Ubrał się, wybierając z kufra tylko stare, znoszone rzeczy; do takiej brudnej roboty szkoda było nowych.

Gdy przez mętne szybki wdarły się pierwsze, drżące smugi jasności, nawet nie uniósł głowy. Wstydził się tej przedwczesnej pobudki i teraz bardzo chciał udowodnić, że nie brakuje mu cierpliwości i rozsądku. Przysiadł w kuchni przed piecem, objął kolana i poprzysiągł sobie, że nie spojrzy w stronę łóżka brata, póki tamten nie będzie gotów do drogi.

Obudziło go szturchnięcie w plecy.

– Wstawaj! Więcej pożytku miałbym z kulawego psa niż z ciebie.

Zerwał się zażenowany. Nie miał pojęcia, na jak długo przysnął – może tylko na kilka minut; jakkolwiek było, wiedział, że zasłużył na drwiny. Wstał i w milczeniu pobiegł za Stachem, który już otwierał drzwi.

Poranek był chmurny, wietrzny, niespokojny, przyćmione światło zacierało kontury dachów. Przemknęli cicho między chatami w górę osady. Tu i ówdzie chrzęściły już łopaty gospodarzy, którzy odśnieżali przedproża, w krytych zagrodach pomekiwały głodne kozy. Minęli obwieszony soplami żelazny krzyż przed kościołem, a dalej obszerne szopy, gdzie składowano drewno i złom. Jeszcze kilkadziesiąt metrów obłożonej kamiennymi szańcami dróżki i wreszcie znaleźli się u podnóża skalistego, niemal pionowego urwiska. Czarna pręga Rozpadliny, sięgająca od szczytu aż do połowy wysokości ściany, ginęła w kłębowisku sinych chmur.

Niski, ciemny otwór sztolni wykutej we wnętrzu góry szumiał jednostajnie jak wielka muszla. Gdy Kacper poczuł na twarzy zimny przeciąg, serce zatrzepotało mu ze szczęścia, ale nie zapomniał o swoich obowiązkach; szybko rozniecił płomyk w małej, oszklonej lampce. Zobaczył kilka pierwszych stopni kamiennych schodów, na których pełgał słaby odblask, kawałek nierównej ściany, łukowato wygięte sklepienie.

Stach położył dłoń na ramieniu brata, obrócił go ku sobie.

– Nie każ mi żałować, że pozwoliłem ci iść ze sobą. – W chwiejnym oświetleniu jego twarz wydawała się obca. – Trzymaj się blisko, nie zadawaj głupich pytań i nie rób nic bez pozwolenia. Jasne?

Kacper skwapliwie skinął głową gotów przyrzec wszystko, byle tylko wejść wreszcie do tego zakazanego dla niewtajemniczonych świata. Zdawał sobie sprawę, że Stach postępuje wbrew obyczajowi, zabierając kogoś tak młodego na górę; właściwie szesnastoletni wyrostek nie powinien nawet zbliżać się do schodów. Gdyby coś poszło nie tak, sygnalista nie usprawiedliwiłby się łatwo przed starszyzną.

Stromy korytarz był tak wąski, że nie mogli iść obok siebie. Stach wziął lampkę i ruszył pierwszy, wypełniając barczystymi plecami niemal całą przestrzeń. Każdy nieostrożny krok na poszczerbionych, wyślizganych stopniach groził upadkiem. W miarę, jak szli, robiło się coraz zimniej, na ścianach i na sklepieniu bielały płaty szronu. Chłód schodów dawał się odczuć nawet poprzez skórzane podeszwy, oddech palił mrozem.

To było bardzo długie, żmudne podejście pośród monotonii z grubsza ociosanych ścian, bez jakichkolwiek szczegółów, na których można by zawiesić wzrok. Przez cały czas Kacper widział przed sobą tylko parę najbliższych stopni i czarną sylwetkę brata, którą okalała drżąca poświata lampy. Gdy spojrzał za siebie, zdawało mu się, że zagląda w mroczną studnię bez dna. Wiatr świstał coraz głośniej, furkocząc, przechodząc raz po raz z wysokich gwizdów w niskie burczenie.

Mniej więcej w połowie drogi napotkali schodzącego ze służby drugiego sygnalistę z pomocnikiem. Kacper nie potrafił nawet rozpoznać rysów ich twarzy. Tylko oczy bielały w czarnych obwódkach sadzy. Minęli się w ciasnocie korytarza, wymieniając ciche pozdrowienia; tamtym pilno było do ciepłej kąpieli, łyka kumysu i snu.

Mimo ziąbu, gdy wreszcie dotarli na miejsce, Kacper był spocony.

– Uwaga, pochyl głowę! – rzucił Stach.

Zza małych, żelaznych drzwiczek buchnęła mocna woń spalenizny. Chłopiec miał uczucie, że wchodzi do wnętrza wygaszonego pieca; wiedział, że to komora sygnalizatorni. Z wypiekami na twarzy stanął pośrodku długiej na kilkadziesiąt kroków kiszki pieczary. Osmalone ściany lśniły jak czarne szkło.

– Gdzie palenisko? – zmrużył oczy.

– W głębi komory. – Sygnalista powiesił lampę na wbitym w sklepienie haku.

Podeszli tam, wzbijając każdym krokiem szary pył. Chłopiec po raz pierwszy patrzył na to wszystko, co znał jedynie z opowiadań. Palenisko było wykutym w podłożu zagłębieniem o szerokości jakichś pięciu kroków, pełnym popiołów jeszcze ciepłych po nocy; ponad nim rozwierała się czarna paszcza dymnika przegrodzona grubą kratą. Po bokach wydłużonej jaskini ziały obszerne wnęki, gdzie składowano opał.

– A to co? – Dotknął zwisającego przy ścianie łańcucha, którego drugi koniec znikał w głębi wywierconego w sklepieniu otworu.

– Zostaw! Wyżej jest duża cysterna. Czasem zdarza się, że trzeba szybko wygasić palenisko. Jeśli pociągniesz za łańcuch, otworzy się upust.

– Woda nie zamarza?

– Zamarza, ale niedługo będzie tam tak ciepło, jakbyś kocioł postawił na piecu.

Przeciwległy do paleniska kraniec komory zasłaniała ciężka, żelazna kurtyna pełna guzowatych ćwieków; obok ze ściany sterczał drewniany pulpit z kartką papieru, przyszpiloną na rogach, aby nie porwał jej wiatr, i ołówek. Kacper wiedział, że po drugiej stronie rozpościera się otwarty, mroźny bezkres. Nie dobiegał stamtąd żaden odgłos, zamieć huczała tylko w okopconej gardzieli dymnika.

– Kiedy otworzysz? – zapytał z przejęciem.

– Jak przyjdzie czas. Najpierw posprzątaj tu.

Drżącymi dłońmi Kacper wyjął z ukrytej we wnęce skrzyni ubranie ochronne pomocnika sygnalisty – sztywny jak blacha skórzany fartuch, ciężkie buciory z cholewami sięgającymi powyżej kolan, rękawice o jednym palcu i kaptur zasłaniający niemal całą twarz. Gdy miał już to wszystko na sobie, poczuł się ciężki i niezdarny, ale z gorączkowym zapałem zabrał się do pracy.

Szybko zrozumiał, że to o wiele trudniejsze zadanie, niż mogłoby się wydawać. Wybierał popiół z paleniska szeroką szuflą i zrzucał do otworu zsypowego, z odrazą wdychając zatęchły smród, który bił z mrocznej czeluści. Gdy dogrzebał się w końcu do dna zagłębienia, jego ramiona omdlewały z wysiłku, a w zębach trzeszczał gorzki pył. Otarł mokrą twarz rękawem, rozmazując na policzkach smugi sadzy.

– Zrobione – odetchnął.

Stach drzemał we wnęce na kupie starych, potarganych worków. Spojrzał jednym okiem spod futrzanej czapy i postękując, obrócił się na drugi bok.

– Dobra. Teraz ułóż drewno. Tylko porządnie, bo zaczniesz wszystko od początku.

Następne godziny wyssały z Kacpra prawie wszystkie siły. Brał ze składu po jednym pękatym klocu, zarzucał na kark, dźwigał do paleniska i układał równo na rosnącym stosie. Było mu źle w zbyt luźnych rękawicach, ale kiedy próbował pracować bez nich, szybko zdarł skórę na dłoniach do krwi. Spoglądał na wystające z wnęki stopy brata, rzęził, kwękał, klął pod nosem, ale nie ustawał. Nabrał zupełnie nowego wyobrażenia o fachu sygnalisty. Nie było w tej robocie ani krzty poczucia obcowania z tajemnicą, jak to sobie wyśnił – tylko smród, pot i drapanie w gardle.

Ułożył ostatnią warstwę stosu, osunął się na kolana.

– Gotowe! Co teraz?

Stach ziewnął, leniwie kiwnął jednym butem.

– Nic.

– Jak to nic?

– Miałeś siedzieć cicho, szczeniaku.

– Odwaliłem za ciebie najgorszą robotę, a ty nawet nie chcesz podnieść kurtyny? – chłopiec zakrztusił się oburzeniem. – Oszukałeś mnie!

Sygnalista nie odpowiedział od razu, jakby zaskoczony tym wybuchem. Nigdy nie mieli ze sobą bliskiego kontaktu, dzieliła ich zbyt duża różnica wieku. Po raz pierwszy zdarzyło się, że to młodszy podniósł głos na starszego.

– Nic ci nie obiecywałem. – Stach dźwignął się wreszcie z barłogu, prostując barki. – Jeśli pogoda pozwoli, zamrugamy po zmierzchu. Przy burzy albo zbyt mocnym wietrze nie ma mowy.

– Ale…

– Jak ci się coś nie podoba, wracaj do matki. – Pogroził palcem, a potem nieoczekiwanie złagodniał. – Skąd u ciebie taka niecierpliwość? Przecież wielu ludzi przez całe życie nie ogląda nic poza osadą. Prawdę mówiąc, to niewielka strata. Tam nie ma nic ciekawego.

Kacper uspokoił się trochę, usiadł na skrzypiącym zydelku i przez chwilę przyglądał się w milczeniu swoim pokrwawionym palcom.

– Nie mów do mnie jak do dziecka – burknął zrezygnowany. – Nie każdemu wystarcza do szczęścia ciepły kąt i miska żarcia. Ja chcę poznać coś więcej. I zrobię to, choćbym musiał się zaciągnąć do drwali albo do złomiarzy.

– Jesteś jeszcze smarkaty, nie przyjmą cię. Chociaż… – Stach podrapał się za uchem. – Znalazłby się jeden sposób.

– Jaki? – ożywił się Kacper.

– Jeśli nie zaczniesz wreszcie słuchać mądrzejszych od siebie, bardzo prawdopodobne, że skażą cię kiedyś na kierat. Stamtąd też można wiele zobaczyć.

– A żebyś wiedział! Wszystko jest lepsze od takiego życia z dnia na dzień, wciąż tylko we własnym smrodzie.

– Ale to jednak życie, a na nizinach czeka tylko śmierć. – Stach na moment zmrużył oczy, patrząc na kopcącą lampkę. – Wiem, jak to jest. Ze mną kiedyś było podobnie. Właśnie dlatego zostałem sygnalistą. Nigdy nie żałowałem tego wyboru, ale… – Nie dokończył, wzruszył ramionami.

– Ale co?

– Dzisiaj już wiem, że nie wolno się przyzwyczajać do złudzeń. Nasze miejsce jest tutaj, nic tego nie zmieni. – Uderzył pięścią w skałę.

– Mogę jeszcze zostać gońcem! – wypalił Kacper bez namysłu.

Starszy brat zmierzył go uważnym spojrzeniem, a potem powoli pokręcił głową.

– Nie wiesz, o czym mówisz.

– Wszystko przemyślałem. Tylko goniec jest naprawdę wolnym człowiekiem, nikt inny nie dociera tak daleko.

– Przed gońcem nie ma żadnej przyszłości. Najlepsi są w stanie zaliczyć w życiu kilkanaście kursów, ale w końcu każdy z nich… Rozejrzyj się na cmentarzu. Nigdzie nie zajdziesz grobu gońca. Czy tego właśnie chcesz?

– Chcę się stąd wyrwać!

– Głupi jesteś. – Stach wycelował w brata palcem wskazującym. – Lepiej nie opowiadaj o tym matce, bo dostaniesz chochlą w łeb.

W czasie tej krótkiej, burzliwiej rozmowy powiedzieli sobie więcej niż kiedykolwiek przedtem. Każdy pozostał przy swoim, ale w głębi duszy Kacper miał pewność, że dopiero teraz naprawdę udało im się porozumieć. Ta myśl dodała mu otuchy, powoli ustępowało rozdrażnienie. Będzie, co ma być. Postanowił, że gdyby nawet tej nocy żelazna kurtyna się nie uniosła, zaciśnie zęby i przeboleje zawód w milczeniu.

A jednak – gdy do sygnalizatorni dotarło echo odległego dzwonu, który zwoływał ludzi na wieczorne nabożeństwo, chłopcu mocniej zabiło serce. Stach przeciągnął się i wstał. Kacper nie śmiał głośniej odetchnąć, żeby nie spłoszyć szansy. Przypatrywał się w milczeniu, jak sygnalista sprawdza ułożony na palenisku stos, dopychając tu i ówdzie sterczący kloc. Wydało mu się, że wiatr w dymniku świszczy jakby nieco ciszej. Pod kratą zawirowało parę zbłąkanych płatków śniegu. Sam już nie wiedział, czego się spodziewać.

– Ogień. – Krótkie polecenie Stacha skróciło mękę niepewności.

Kacper podpalił kilka natłuszczonych trzasek i wetknął w szpary stosu; suche drewno zajęło się od razu, płomień błyskawicznie wspiął się pod sklepienie, wypełniając komorę jasnością. Dymnik łykał czarne kłęby, żar buchał coraz mocniej.

– Siedź tu! – Sygnalista pchnął chłopca do wnęki. – Otworzę trochę wcześniej, niż powinienem, bo w nocy nic nie zobaczysz. Sam się przekonaj, że nie masz tam czego szukać.

Zakręcił korbą, coś szczęknęło metalicznie, napięły się łańcuchy; masywna kurtyna drgnęła i gładko uniosła się w prowadnicach, znikając w szparze, która przecinała w poprzek sklepienie. Z tamtej strony wdarł się ryk wichury, wtłaczając do komory sygnalizatorni kotłujący się, mroźny tuman – ale po chwili śnieg opadł i odsłonięty wylot jaskini rozświetlił się czerwonym blaskiem.

Kacper, wyglądając z wnęki, ze ściśniętym gardłem patrzył w bezkres.

Zobaczył przyprawiającą o zawrót głowy przestrzeń niespętaną żadnymi granicami, pociętą pomarańczowymi smugami zmierzchu, dołem zmrożoną i martwą, u góry ożywioną ruchliwym deseniem chmur. Śnieg sypał nieprzerwanie, ale niezbyt gęsto; w zmiennych porywach wiatru powstawały wiry i kłęby, a czasem rozwierały się dalekie prześwity. W takich chwilach widać było wyraźnie groźny zarys Krzywego Wierchu i rdzawą tarczę słońca, która staczała się już za jego stromy stok. Na tle płomiennego kręgu przemykały ulotne strzępki dymu czy mgły; chwilami dawał się dostrzec smukły kształt wieży wieńczącej odległy szczyt.

Rychło zapadła bezgwiezdna noc. Otwór jaskini ział teraz mroczną pustką, z której czasem wymykała się garstka białych płatków, niby ćmy szukające światła. To był jakiś inny rodzaj ciemności, zimnej, zachłannej, gotowej wessać każdego, kto zapatrzy się w nią, tracąc poczucie czasu.

Kacprowi w oczach stanęły świeczki, gdy brat otwartą dłonią klepnął go w kark. Otrząsnął się, wytężył wzrok. Ponad Krzywym Wierchem, na wieży, trzykrotnie mrugnęło światełko maleńkie jak iskra; zgasło i nie pokazało się więcej.

– Sygnał wywoławczy! – zawołał w podnieceniu.

Stach założył ciężką uprząż sygnalisty, dopinając ciasno pasy na piersiach i na brzuchu. Z pleców zwisały mu teraz luźno ciemne skrzydła sklecone z płatów miękko wyprawionej skóry, rzemieni i drewnianych prętów. Wyglądał jak ogromne, niezgrabne ptaszysko. Chrzęszcząc i klekocząc uprzężą, podszedł do wylotu jaskini. Jego znieruchomiała, wyprostowana sylwetka wydawała się mroczniejsza od nocnego nieba.

Rozłożył ramiona, a wtedy skrzydła rozpięły się za nim półkoliście i łopocząc na wietrze, zasłoniły otwór. Opuścił ręce – skrzydła opadły, wypuszczając na zewnątrz jasność płomienia. Znowu w górę, w dół, i jeszcze raz. Po trzykroć.

Kacper zacisnął z emocji pięści, obserwując, jak między wierchami nawiązuje się nić tego niesamowitego dialogu. Gdzieś tam niewyobrażalnie daleko, po drugiej stronie mroku, na przekór wszystkiemu także przetrwali ludzie – pomimo głodu, mroku i zamieci. Ktoś tam czuwał, ktoś przydźwigał drewno i rozpalił ogień, żeby posłać przez noc trzy krótkie rozbłyski – sygnały życia.

Stach czekał długo, oparłszy dłoń na pulpicie – na próżno. Musiał walczyć z podmuchami, które wydymały skrzydła, bo wiatr zadął z nową siłą, a śnieg prószył teraz ukosem wprost do komory. Na palenisku miotał się płomień, snopy iskier tryskały na ściany.

Gdy wreszcie sygnalista opuścił kurtynę, Kacper zerwał kaptur z pałającej twarzy i odetchnął głęboko.

– Czemu nie odezwali się już więcej? – zapytał niemal z rozpaczą.

Zanim Stach odpowiedział, najpierw wyzwolił się z uprzęży, złożył ją ostrożnie i schował do skrzyni.

– Może i mrugali, ale w zamieci nic nie mogliśmy zobaczyć. Nie narzekaj, czasami nawet przez parę nocy z rzędu nie ma żadnego kontaktu. A jeśli już zdarzy się dobra pogoda, zwykle jest tylko tyle czasu, żeby przekazać to, co najważniejsze – kto się urodził, kto umarł, a kto zaginął bez wieści. Tak, bracie. – Zablokował korbę, sprawdził napięcie łańcucha. – Taka właśnie jest robota sygnalisty: mało mrugania, dużo dymu i sadzy. Trochę inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, prawda?

Zamieć przycichła, ogień zmalał, ale w komorze wcale nie zrobiło się przytulniej. Kacper schował dłonie w rękawy i pomyślał z niechęcią, że do świtu zostało jeszcze bardzo dużo czasu.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...