Seria „Olimpijskich herosów” nie widnieje w panteonie moich ulubionych serii. Rick Riordan już dawno stracił moje zaufanie, stosując w każdej następnej książce ten sam, oklepany schemat. Mimo wszystko, sięgając po „Dom Hadesa”, znowu odżyły nadzieje na to, że amerykański pisarz czymś mnie zaskoczy. Niestety, w przypadku czwartego tomu cyklu nadzieja okazała się matką głupich.
Annabeth i Percy zostali oddzieleni od pozostałych herosów, przebywających na statku Argo II. Przemierzając pustkowia Tartaru, będą musieli zmierzyć się z najstraszliwszymi potworami, skorzystać z pomocy swoich byłych wrogów oraz dotrzeć do Wrót Śmierci, gdzie oczekiwać ich mają przyjaciele, będący ostatnią deską ratunku. Sprzymierzeńców czeka jednak równie trudna droga – zanim dotrą do Epiru, gdzie znajdują się Wrota Śmierci, będą zmuszeni stawić czoła różnym niebezpieczeństwom. Tymczasem Obóz Jupitera wędruje na wojnę z Obozem Herosów. Rzymianie znów staną do walki z Grekami. Czy bohaterowie zdążą położyć kres bratobójczej wojnie? Nie mogą także zapomnieć, że 1 sierpnia powstanie Gaja, pałająca żądzą zemsty zarówno do bogów, jak i półbogów.
„Dom Hadesa” jest typowym zapychaczem. Nic godnego odnotowania się nie dzieje, a całość zmierza do okrutnie przewidywalnego końca. Wędrówka Annabeth i Percy'ego nie wzbudza żadnych większych emocji, nie licząc nieustannej nudy – choć młoda para herosów napotyka pewne komplikacje na drodze do Wrót Śmierci, to jednak zawsze sobie z nimi radzi w sposób mocno niewiarygodny. Przyznam otwarcie – w żadnej książce nie spotkałem się z potworami oraz bogami o tak niskiej inteligencji. Łatwo dają się oszukać, z czego córka Ateny i syn Posejdona szczodrze korzystają – tak szczodrze, że w końcu miałem dość. Czy w całym, wszechogromnym, mającym budzić strach oraz przerażenie, Tartarze nie ma ani jednej mądrej istoty? Widocznie nie. Najbardziej ubodło mnie wmówienie jednemu z przeciwników, iż Percy i Annabeth urządzają sobie wycieczkę, zwiedzając zawarte w poradniku atrakcje Tartaru. Ktoś wierzy w tę bajeczkę?
Niewiele lepiej ma się podróż herosów z Argo II. Tu również pojawiają się irytujące komplikacje, którym bohaterowie zdecydowanie za łatwo zaradzają, często robiąc ze swoich wrogów kompletnych nieudaczników. Różnorodność podejmujących kolejne wyzwania postaci sprawiła jednak, że niektóre fragmenty wzbudziły moje głęboko ukryte zainteresowanie. Szczególnie spodobał mi się wątek Leo – jedynego niegrzecznego bohatera – w którym o dziwo pojawia się znana czytelnikom postać, Kalypso. Swoimi żartami – co prawda nieśmiesznymi – dokuczał załodze, a dodając do tego jego nadpobudliwość oraz zdolność do łatwego wściekania się, otrzymujemy jednego z niewielu niejednowymiarowych herosów. Także tajemniczy Nico, odkrywający swój zaskakujący sekret, chłodnie traktujący resztę półbogów, wpisał się do zalet „Domu Hadesa”. Reszta jednak pozostała nudnymi, papierowymi osobowościami. Jason to taki drugi Percy, tylko że od powietrza, czyli lojalny i waleczny przywódca; Frank to typowy niezdara, przechodzący metamorfozę (następującą dzięki jednej walce – kolejny przykład logicznego rozumowania autora), zaś Piper, Hazel i Annabeth wydają mi się prawie że identyczne, ponieważ wszystkie są pełne wątpliwości, ale w ostatecznym rozrachunku stawiają czoła niebezpieczeństwom dzięki swoim „genialnym pomysłom”. To takie dobre i mądre, bardzo skromne oraz oddane swoim przyjaciołom dziewczyny.
O porażce „Domu Hadesa” zadecydował jednak brak sugestywnych, klimatycznym opisów oraz nużące rozmyślania bohaterów. Annabeth i Percy przez całą swoją wędrówkę myślą o swojej przyszłości, drugiej połówce albo o strachu przedstawianym mało empatycznie. Niestety, treść ich myśli powielana jest prawie przy każdym rozdziale, poświęconym parze herosów – a więc w końcu trzeba powiedzieć „dość”! Bo ileż można czytać o ich żalach, problemach i miłościach? Podobnie jest z załogą Argo II – z nielicznymi wyjątkami, ale większość półbogów lubuje się w ciągłym użalaniu nad sobą.
Klęska amerykańskiego pisarza przypieczętowana została kiepsko poprowadzonymi dialogami. Nie wiem, jakim cudem bohaterom udaje się oszukiwać swoich wrogów, skoro przy tym wydają dźwięki typu „Eee”, dobitnie świadczące o tym, że wymyślają jakąś bajeczkę na poczekaniu. Do tego pradawne potwory mówią młodzieżowym slangiem – i przynajmniej ja nie zauważyłem w ich wypowiedziach oznak starości czy wiedzy, którą należało pokazać poprzez użycie trudnego słownictwa. W rozmowach między herosami wyraźnie brakuje ekspresji i dynamiki; zbyt często opierają się na powtórnym mieleniu pozyskanych informacji, jakby gadaniem można było znaleźć ukrytą w wiadomościach wskazówkę. Humor też jest niskich lotów i ma głównie swoje korzenie w dziwnych wyrazach typu Flegeton, które Percy'emu kojarzą się z flegmatycznym maratonem. Ubaw po pachy.
W skład „Domu Hadesa” wszedł również „Syn Sobka”, mini-powieść napisana przez Ricka Riordana. Wbrew oczekiwaniom, to ona jest najlepszą częścią książki. Opisane zostało w niej spotkanie Percy'ego i Cartera, bohaterów dwóch różnych serii napisanych przez Amerykanina. Z miejsca zostałem zaciekawiony tym, jak będzie przebiegała znajomość tych młodzieńców i choć trwało ono raptem trzydzieści, czterdzieści stron, to jestem ogromnie ciekaw, jak dalej się potoczy. Zakończenie wskazuje, że to jeszcze nie koniec, że światy egipskich oraz greckich bogów jeszcze się spotkają w nowej powieści. Mam szczerą nadzieję, że kolejny przeciwnik zostanie przedstawiony należycie, a także liczę na powrót do pierwszoosobowej narracji, ponieważ spojrzenie na wydarzenia z perspektywy Cartera okazało się niepodważalnie lepsze niż czytanie w trzeciej osobie historii o zmaganiach herosów z Gają.
Co jest więc przyczyną sukcesu „Olimpijskich herosów”? Na to pytanie, niestety, nie odpowiem. Może to fantastyczny świat, w którym młodzi herosi po raz kolejny przeżywają swoje barwne przygody? Może w tym tkwi jakaś magia? Szkoda jednak, że na mnie już nie działa. „Dom Hadesa” to dwunasta książka Ricka Riordana, którą miałem okazję czytać, ale pamiętając swoje wspomnienia między innymi z cyklów „Percy Jackson i bogowie olimpijscy” oraz „Kronik rodu Kane”, wydaje się nie dorównywać poprzednim dziełom amerykańskiego pisarza. Nie sądzę, że wyrosłem z jego powieści – po prostu dwunasty raz zmierzenia się z „największymi wyzwaniami w życiu” nie ekscytuje tak, jak pierwszy. Krew się nie leje, głowy nie padają, a postacie są płaskie i stereotypowe – może by mi to nie przeszkadzało, gdyby fabuła znowu nie opierała się na terminach (1 sierpnia dzień odrodzenia się Gai! Strzeżcie się herosi, bo tym razem wam się nie uda! Nie będzie tak jak z Kronosem!), a także nie była tak schematyczna (ktoś myśli, że bohaterom nie uda się wyjść cało z tej przygody? Że któraś komplikacja okaże się tą ostateczną?). Dlatego „Dom Hadesa” polecam jedynie największym fanom twórczości Ricka Riordana, którzy jak dotąd nie zawiedli na żadnej z jego książek.
Mi zaś pozostaje czekać na cykl o nordyckich bogach – może on przyniesie oczekiwaną świeżość?
Dziękujemy wydawnictwu Galeria Książki za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz