Rozdział 1
Na leśnej polanie:
Szeregowy Percy obudził się, słysząc ptasie trele. Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz słyszał ptaki – już artyleria o to zadbała. Przez chwilę był zadowolony, że może tak zwyczajnie leżeć w cudownej ciszy.
Jednak trochę się niepokoił, w takim dość lekkim oszołomieniu, czemu właściwie leży na wilgotnej, choć wonnej trawie, zamiast na swoim kocu. A tak, zapach trawy… Nie czuł takich aromatów w miejscu, gdzie był przed chwilą. Kordyt, rozgrzany olej, spalone ciała i smród niemytych mężczyzn – do tego był przyzwyczajony.
Zastanowił się, czy nie jest martwy. W końcu ostrzał był przerażający.
No więc jeśli zginął, to miejsce całkiem się nada na niebo, zwłaszcza po tamtym piekle huku, krzyków i błota. A jeśli to nie jest niebo, zaraz sierżant go kopnie, postawi na nogi i odeśle do mesy na kubek herbaty i opatrunek. Ale nie było żadnego sierżanta i żadnego hałasu oprócz śpiewu ptaków wśród drzew.
A gdy brzask zaczął wpełzać na niebo, Percy pomyślał: Jakich drzew?
Kiedy ostatnio widział takie, które miało choćby w przybliżeniu kształt drzewa, a co dopiero takie ze wszystkimi liśćmi, którego pociski nie roztrzaskały w drzazgi? A jednak rosły tu drzewa, dużo drzew, cały las.
Szeregowy Percy był młodzieńcem praktycznym i metodycznym, postanowił więc, że w tym śnie nie będzie się martwić drzewami – drzewa nigdy nie próbowały go zabić. Położył się i chyba musiał zasnąć, ponieważ kiedy otworzył oczy, trwał już jasny dzień, a jemu chciało się pić.
Jasny dzień, ale gdzie? Pewnie we Francji. To musi być Francja, przecież ten wybuch, który go ogłuszył, nie mógł go rzucić zbyt daleko. Ale jednak znalazł się w lesie, choć nie powinno tu być żadnego lasu. Brakowało też tradycyjnych odgłosów Francji, takich jak huk wystrzałów i krzyki ludzi.
To prawdziwa zagadka… a Percy był śmiertelnie spragniony.
Spakował więc kłopoty w to, co mu pozostało ze starego worka, w tej eterycznej i udręczonej ptakami ciszy, i uznał, że to prawda, co mówią słowa piosenki: po co się martwić? Są ważniejsze zajęcia, zwłaszcza kiedy człowiek właśnie zobaczył, że inni odparowują niczym poranna rosa.
Ale kiedy wstał, poczuł znajomy ból w nodze, głęboko, aż w kości – ślad po ranie, która nie wystarczyła, by odesłali go do domu, ale załatwiła mu lepszy przydział u chłopaków od maskowania, i poobijaną puszkę farby w worku. Czyli to nie sen, skoro noga dalej boli. Ale z całą pewnością był gdzieś indziej niż poprzednio.
Ruszył więc między drzewami w kierunku, który tych drzew wydawał się zawierać mniej, a w jego umyśle zbudziła się ulotna, drażniąca myśl: Dlaczego śpiewaliśmy? Rozum nam odebrało? Co nam przyszło do głowy? Ręce i nogi na ziemi dookoła, ludzie zmieniający się w mgłę ciała i kości… A myśmy śpiewali!
Ależ byliśmy cholernymi, cholernymi idiotami!
Pół godziny później szeregowy Percy zszedł zboczem do strumyka w płytkiej dolinie. Woda była trochę słona, ale w tej chwili napiłby się nawet z końskiego koryta, stając obok konia.
Potem szedł w dół strumienia, do miejsca, gdzie strumień wpadał do rzeki, jeszcze niezbyt szerokiej, ale Percy był wiejskim chłopakiem i wiedział, że przy brzegu znajdzie raki. Pół godziny później rzeczone raki gotowały się już wesoło. Nigdy jeszcze nie widział takich wielkich. I aż tylu! I takich soczystych! Jadł, aż brzuch go rozbolał. Nabitą na zielony patyk zdobycz obracał nad pospiesznie rozpalonym ogniskiem, a potem rozrywał ją palcami. Myślał teraz: Może naprawdę jestem martwy i trafiłem do nieba. I podoba mi się to, bo Bóg mi świadkiem, uważam, że dość już się napatrzyłem na piekło.
Tej nocy leżał na polanie nad rzeką, z workiem pod głową zamiast poduszki. A kiedy na niebie zabłysnęły gwiazdy, jaśniejsze, niż kiedykolwiek widział, zaczął śpiewać:
W stary worek spakuj kłopoty w mig
I uśmiech na twarz…
Zasnął snem sprawiedliwych, nim doszedł do „Po co się martwić? Zajęcia lepsze masz”.
Kiedy promienie słońca znowu musnęły jego twarz, zbudził się odświeżony, usiadł i… i znieruchomiał jak posąg w ognisku spokojnych spojrzeń, które go oceniały.
Kim oni byli? I czym? Wyglądali trochę jak niedźwiedzie, ale bez niedźwiedzich pysków, albo trochę jak małpy, ale grubsze. I tylko przyglądali mu się ze spokojem. No przecież nie mogą chyba być Francuzami…
Mimo wszystko spróbował francuskiego:
– Parle buffon tua?
Patrzyli nieruchomo.
W ciszy, czując, że czegoś od niego oczekują, Percy odchrząknął i rozpoczął: „W stary worek spakuj kłopoty w mig…”.
Słuchali w skupieniu, dopóki nie skończył. Potem spojrzeli po sobie. W końcu, jak gdyby doszli do porozumienia, pozwolili, by jeden z nich wystąpił naprzód i odśpiewał tę piosenkę w perfekcyjnej tonacji.
Szeregowy Percy słuchał w tępym oszołomieniu.
* * *
I stulecie później:
Preria była płaska, zielona, bujna, tu i ówdzie rosły kępy dębów. Niebo wydawało się tak niebieskie, jak je zwykle reklamowano. Na horyzoncie dał się zauważyć jakiś ruch, jakby cień chmury – przesuwające się wielkie stado zwierząt.
Zabrzmiał odgłos podobny do westchnienia, do lekkiego wydechu. Stojący dostatecznie blisko obserwator mógłby poczuć na skórze delikatny podmuch.
A na trawie leżała Maria Valienté w swym ulubionym różowym swetrze z angory.
Miała dopiero piętnaście lat i była w ciąży, a poród się zbliżał. Ból skurczy przeszywał jej chude ciało. Jeszcze przed chwilą nie wiedziała, czy bardziej boi się samego porodu, czy gniewu siostry Stefanii, która zabrała jej małpią bransoletkę, jedyną pamiątkę, jaką Maria zachowała po matce. Siostra Stefania uznała, że to grzeszny symbol.
A teraz to… Otwarte niebo, tam gdzie powinien się znajdować brudny od papierosowego dymu tynk sufitu. Trawa i drzewa, tam gdzie powinna być wytarta wykładzina. Nic się nie zgadzało. Czy to w ogóle jest Madison? Skąd się tu wzięła?
Ale to bez znaczenia. Znowu przeszył ją ból i czuła, że dziecko przeciska się już na świat. Nie miała nikogo do pomocy, nawet siostry Stefanii…
Zamknęła oczy, krzyknęła i zaczęła przeć.
Dziecko wyśliznęło się na trawę, a Maria wiedziała, że powinna zaczekać na łożysko. Kiedy było po wszystkim, miała między nogami coś bezkształtnego i ciepłego, i dziecko pokryte lepką, krwawą mazią. Otworzyło… otworzył usta i zapłakał cienko.
Z daleka dobiegł potężny odgłos, niby grom. Ryk, jaki słyszy się czasem w zoo. Jakby lwa.
Lew? Maria krzyknęła znowu, tym razem ze strachu…
Krzyk urwał się jak po przekręceniu przełącznika. Maria zniknęła. Dziecko zostało samo.
Samo, jeśli nie liczyć wszechświata, który spłynął i przemówił do niego nieskończoną liczbą głosów. A za nimi wszystkimi była przeogromna Cisza.
Płacz zmienił się w gruchanie. Cisza uspokajała.
Zabrzmiał odgłos podobny do westchnienia, do lekkiego wydechu. Maria znowu powróciła na zieloną trawę, pod błękitne niebo. Usiadła i rozejrzała się w panice. Twarz miała poszarzałą; straciła dużo krwi. Ale jej dziecko leżało obok.
Zgarnęła je na ręce, razem z łożyskiem – nawet nie podwiązała pępowiny – otuliła w sweter z angory i przytuliła do siebie. Chłopczyk miał dziwnie spokojną twarz. Myślała już, że go straciła.
– Joshua – powiedziała. – Nazywasz się Joshua Valienté.
Ciche puknięcie i oboje zniknęli.
Na równinie nie pozostało nic prócz schnącej plamy krwi i płynów organicznych, i trawy, i nieba. Wkrótce jednak zapach krwi zwróci czyjąś uwagę.
* * *
I dawno temu, w świecie tak bliskim jak cień:
Całkiem inna wersja Ameryki Północnej obejmowała wielkie, śródziemne, słone morze. To morze roiło się od mikrobów. A całe to życie służyło jednemu ogromnemu organizmowi.
I na tym świecie, pod zachmurzonym niebem, całość tego wzburzonego morza trzeszczała jedną myślą.
Ja…
A po tej myśli napłynęła kolejna.
W jakim celu?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz