Czasami mój nos przestaje być niezawodny. Czasami nie wyczuję, że coś jest nie tak i zbyt bardzo nastawię się na jakąś grę, film czy książkę. Każdy popełnia błędy.
Ostatnim razem zdarzyło mi się to w przypadku "Dragon Age'a 2". Czy mój niezawodny nos pomylił się w przypadku rodzimego następcy "Dead Island", czyli "Dead Island Riptide"?
"Dead Island" było spoko. Ot, niby to klon "Left 4 Deada", ale jednak nie – gra pod względem mechaniki przypominała "Borderlandsy" i już samym tym podbiła moje serce. Spędziłem długie godziny jako Sam B (SAM B!), czarny raper i bohater jednego utworu (stworzonego na potrzeby gry "Who do You Voodoo") machając ciężkimi przedmiotami w kierunku łbów lub innych wrażliwych części hord nieumarłych truposzy. Gra oferowała tonę narzędzi przeznaczonych do eksterminacji ciał, od tasaków, przez wielkie młotki, po bogaty arsenał broni palnej. Wreszcie, każda z postaci była swoistą klasą, specjalizującą się w innym rodzaju sprzętu, każda posiadała własne drzewko umiejętności i specjalne ataki.
Sam B ("Dead Island", "Dead Island Riptide"), T-Dog ("The Walking Dead"), czy Coach ("Left 4 Dead 2") – każda historia o zombie potrzebuje łysego afroamerykanina, który zrobi porządek za resztę drużyny
Teraz, prawie dwa lata później, nasz rodzimy Techland wydał wreszcie kolejną część serii – "Dead Island Riptide".
Co rzuca się w oczy weteranowi poprzedniej części po dwóch godzinach grania w "Riptide"?
TO TA SAMA GRA, NA BOGÓW!
Praktycznie nic się nie zmieniło. Nic. Otoczenie to wciąż tropikalna wyspa, interfejs wygląda tak samo, przeciwnicy wyglądają tak samo, typy przeciwników są takie same, nawet broń i jej modyfikacje wyglądają identycznie. Nie zmieniło się nic. Nic. Nic, nic, nic. "Dead Island Riptide" to "Dead Island", do którego dograno nowe kwestie dźwiękowe i zaprojektowano kilka nowych poziomów. Może też dorzucono trochę nowych broni, nie wiem, bo nie widziałem jeszcze nic nowego. Ale stop. To nowa, pełnoprawna i osobna gra, warta u nas 80zł, a za granicą 40 euro – chyba coś nowego być musi? Więc spoglądam na kluczowe zalety produktu, wypisane na jego stronie na steamie. Przeraża nieco, że jedną z wielkich innowacji są łódki.
Pewnie, wyolbrzymiam trochę. Ale tylko trochę – ponieważ podobała mi się pierwsza część, "Riptide" nie poraża mnie tak bardzo swoją powtarzalnością; to wciąż ekstremalnie relaksująca, bezmyślna naparzanka, w której masakrujemy żywe trupy tysiącami, z fabułą rodem z horroru klasy B. Jest też kilka nowych rzeczy; możliwość strzelania do zombie pistoletem na gwoździe jest jednocześnie szalona i wspaniała, szczególnie, że amunicję, której użyliśmy do przybicia umarlaka, jesteśmy potem w stanie odzyskać. Na kolejnej wyspie (na którą nasi bohaterowie trafili, próbując uciec z poprzedniej, czyli z deszczu pod rynnę) jest znacznie więcej wody, w której leżą topielce. Topielce te jednak czasem potrafią wstać i rzucić się na niespodziewającego się niczego gracza.
Grafika w "Riptide" się zestarzała (powodem jest, oczywiście, brak jakiejkolwiek zmiany). Dwa lata temu zachwycałem się komputerową dżunglą w oryginalnym "Dead Island" – wczasowe kurorty, niebieska, niebiańska plaża i palmy dodawały grze uroku i klimatu wczasowej makabreski. W tej części mamy do czynienia nie z luksusowym kurortem wczasowym, ale z wyspą, na której żyli i pracowali zwykli ludzie – a to odbiera czaru oraz klimatu grze i całej historii. Wszystko jest szare, mokre oraz ponure i przypomina raczej jeden z odcinków serialu "Pacyfik"; tylko czekałem, aż przegniją mi buty albo jeden z dżipów, porozrzucanych po wyspie, a różniących się od innych tylko kolorem karoserii, zapadnie się w rzadkie błoto ze mną w środku.
Chrome Engine, na którym zrobione są obie części, po prostu nie znosi testu czasu – widać to po wyglądzie roślinności i obecnych w grze postaci (swoją drogą, wszystkie mają straszliwie skrewiony lipsync; praktycznie nic, co mówią, nie pasuje do ruchu ust). Po tym, co widzieliśmy w pokazanym wyżej "Far Cry 3", "Dead Island Riptide" nie ma jak zabłysnąć nawet w kwestii grafiki. Obie gry mają jednak ze sobą wspólną cechę – kompletnie spieprzony ekran ekwipunku i craftingu. Nic nie przeszkadza mi tak bardzo w zagłębianiu się w grę, jak konieczność zmiany broni na poprzednią za każdym razem, kiedy podniosę nową, co robi się zresztą za pomocą paskudnych dwuklików, a nie intuicyjnego przeciągnij-i-upuść. Czuć w tym zapach konsol i rozwiązania przygotowanego raczej pod kontroler, niż pod klawiaturę i myszkę. A szkoda, zważając na to, że "Dead Island Riptide" to gra dedykowana przede wszystkim na komputery osobiste. Do broni miotanej też nie tak łatwo się dostać – nie ma żadnego magicznego przycisku czy osobnego slotu na granaty – to byłoby zbyt logiczne. Do teraz nie wiem też, ile mam gwoździ, rac do pistoletu sygnałowego czy flar – ekran ekwipunku uznał chyba, że nie warto mnie o tym informować.
Problemy z ekwipunkiem miały miejsce już w poprzedniej części – w poprzedniej części miało też miejsce notorycznie długie ładowanie mikroskopijnych lokacji. W "Riptide" ten błąd nie znika. Dodatkowo, zabawna sprawa – w grze występuje zmieniająca się pogoda, można wręcz powiedzieć, że zmieniająca się dynamicznie. Dosłownie, klask – deszcz. Chwilę później, klask – słońce, wszystko jest suche. Przeoczenie czegoś takiego jest niewybaczalne i strasznie wybija z rytmu. Przeszkadza także muzyka, która mimo że stylistycznie pasuje do tropikalnej wyspy, w żadnym momencie nie pasuje do tego, co dzieje się na ekranie. W przeciwieństwie do doskonale zmontowanego soundtracku do "Bioshock: Infinite", tutaj podczas lania truposza tłuczkiem do mięsa leci spokojny motyw, który przyspiesza, kiedy powoli idziemy przez wioskę; nie mówiąc już o tym, że wysokie tony z jakiejś piszczawki przyprawiały mnie o irytację, choć może to dlatego, że jestem na takie coś zwyczajnie wrażliwy.
Największym atutem gry jest to, co było mocną stroną jej poprzedniczki; rozwałka przy pomocy cRPGowego modelu obsługi zadawanych i otrzymywanych obrażeń, zbieranie i wytwarzanie rozmaitej maści sprzętu i granie z przyjaciółmi w trybie kooperacji. Gra sama w sobie nie wydaje się zła, nie jest tak bardzo zepsuta jak ostatnio wydane "The Walking Dead" od Activision, nie. Jej problem polega na zupełnym braku świeżego powiewu od czasów poprzedniczki; jeśli "Borderlandsom 2" zarzucano, że są w rzeczywistości Borderlandsami 1.5, "Dead Island Riptide" nie kwalifikuje się do jakiejkolwiek cyfry po przecinku. Ciężko powiedzieć, co Techland robił przez ostatnie 19 miesięcy, bo gra przypomina coś, co wyrzuca się w formie dodatku (albo raczej DLC) kilka miesięcy po wydaniu podstawki. W tej formie "Riptide" byłby świetną kontynuacją historii z "Dead Island". Jako osobna gra – już niekoniecznie.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz