PROLOG
Stanęli o zmroku, dobrą godzinę po tym, jak sylwetka ostatniego carskiego wszędołaza zniknęła na horyzoncie, ponad koronami drzew. Zwalili się bez sił na mech i mokrą, pachnącą zbutwiałym drewnem trawę; pod wygięte, pradawne konary litewskiego matecznika. Odłożyli stare rusznice, gwintówki, muszkiety. Zdjęli czapki. Ktoś miętolił w dłoniach różaniec. Ktoś inny z namaszczeniem dopijał ostatni łyk gorzałki. Pozostali znieruchomieli, jak omszałe kamienie, które ich otaczały.
Eliza Żmijewska opadła na śliski, zagrzybiony pień. Odpięła pas z szablą po dziadku. Wyciągnęła przed siebie nogi w spodniach do końskiej jazdy i wysokich oficerkach. Odrzuciła do tyłu głowę. Wdychała zapach lasu, próbując uleczyć nim ćmienie w skroniach i palący ból mięśni.
Obok niej wartownik wspiął się na zwalony konar i oparł na drzewcu postawionej na sztorc kosy. Próbował nie zasnąć na stojąco. Wbijał wzrok w czerń gęstego boru, nie zdając sobie sprawy, że przynosi więcej szkody niż pożytku. W półmroku jego popielaty płaszcz świecił z daleka jak wiszący nad ziemią ociężały świetlik.
Była ich już tylko dwunastka. Wczoraj — dwudziestka trójka. Przedwczoraj — prawie pięćdziesiątka. A tydzień wcześniej, pod Wilnem, byli częścią trzydziestotysięcznej armii, która przy wsparciu polskich pułków generała Giełguda próbowała odbić miasto z rąk Iwana Dybicza. Rosjanie rzucili przeciwko nim wszystko: lądowe pancerniki, strzelców syberyjskich, chodzące trupy, a nawet żarptaka. Na nic. Powstańcy pobili ich, odepchnęli, choć już trzeciego dnia wiele regimentów miało tylko po miarce prochu i kromce chleba na głowę, a obiecane okręty powietrzne z zaopatrzeniem nigdy nie przyleciały. Nie mieli amunicji. Byli głodni, zziębnięci. Mimo to — zwyciężali.
Wtedy nadszedł wieczór osiemnastego sierpnia 1830 roku, kiedy Eliza dowiedziała się, jak smakuje pękające niebo, kiedy usłyszała, jak brzmi wysysane światło, kiedy poczuła zapach ludzkiego ciała zmienionego w obłok czerwonej pary. Wieczór, kiedy Rosjanie poświęcili całe Wilno, ze wszystkimi jego mieszkańcami, byle tylko zatrzymać powstanie.
Po rzezi wileńskiej uciekali w sto osób — zbieranina Polaków, Litwinów, francuskich ochotników, powstańców i regularnego wojska. Dowództwo objął stary pułkownik Kieżdar. Niedowidział, a eksplozja etheru nad Wilnem wypaliła mu na źrenicach powidok, jaki słońce zostawia u szalonych kaznodziejów, którzy wpatrują się w nie zbyt długo. Był jednak ostatnim oficerem w grupie, który zachował pełnię rozumu.
Zbierając kolejnych ocalałych, dotarli pod Landwarowo, gdzie udało im się połączyć z mniejszym oddziałem powstańców, walczącym pod wodzą pułkownik Emilii Plater. Jej widok poprawił nastroje i wlał w uciekinierów odrobinę nadziei.
Nie na długo.
Następnego dnia wpadli na szwadron Kozaków. Stracili połowę ludzi, w tym Kieżdara, który ryczał i rzucał się jak niedźwiedź, nawet gdy w jego otyłym ciele siedział dobry tuzin pistoletowych kul.
Emilia Plater poprowadziła niedobitki dalej, przez kolejne dni porażek. Zostali pobici pod Ladygosem. Potem, gdy chcieli wkroczyć do Starych Troków, wpadli w rosyjską zasadzkę z szybkostrzelnym kulomiotem etherowym. Uciekli w las, a Rosjanie rzucili w pościg za nimi wszędołazy. Maszyny potrafiły wypatrzyć uciekinierów nawet w całkowitej ciemności, przez liście i gałęzie, rażąc ogniem zamontowanych w kadłubach kulomiotów.
Ci, którzy przeżyli, po siedmiu dniach ucieczki byli już całkiem złamani, wyprani z sił. Nawet Plater ledwo się tliła.
Eliza Żmijewska martwiła się o nią. W ciągu tygodnia zobaczyła, jak jej kuzynka (mówiły tak o sobie, choć nie były spokrewnione) postarzała się o dobre pięć lat. Elizę niepokoiły głębokie bruzdy na twarzy Emilii i jej niewyspane oczy. Niepokoił fakt, że na postojach nie obmywała się już z ziemi i pyłu. Najbardziej jednak przerażało to, że cały czas mówiła do siebie. I gwizdała pod nosem.
Żmijewska znała ten odgłos. Wiedziała, że kuzynka próbuje odnaleźć wargami dźwięk, który usłyszeli pod Wilnem, kiedy wszystko się zaczęło, kiedy pękło niebo. Piekielny ton, którego nie chciała już nigdy słyszeć.
Teraz Eliza siedziała na pniu, a Emilia stała oparta o drzewo i czubkiem szabli ryła w ziemi, wygrywając na rysunku wojnę, którą już dawno przegrali. Była tylko wychudłym, słabym i bladym cieniem dawnej pani pułkownik.
Eliza nie mogła na to dłużej patrzeć. Wiedziała, że potrzebują pomocy, a jedyną osobą, która mogła coś zdziałać w tym czarnym lesie, była ona sama. Odwróciła się więc, zniknęła między drzewami.
Otoczył ją ciemny litewski matecznik. Gałęzie splątały się nad jej głową w zbity baldachim, który nie przepuszczał słońca, opierając swoją nabrzmiałą, zieloną masę na grubych pniach. Pnie schodziły w dół omszałymi kolumnami, a u podstawy rozczapierzały się wachlarzem pofalowanych korzeni. Korzenie wgryzały się w mięsiste, zielone poduchy mchu. Mech był tak miękki, że Eliza przez moment miała ochotę zdjąć buty, położyć się na nim, zasnąć.
Skarciła się w myślach. Nie była już dziewczynką, a to nie było bezpieczne miejsce.
Mickiewicz pisał niedawno o litewskim mateczniku, że ściągają do niego wszystkie zwierzęta. Jak zwykle miał tylko blade pojęcie o faktach. Eliza dobrze wiedziała, że w najciemniejszych, najgłębszych lasach, gdzie nigdy nie zagląda człowiek, kryją się rzeczy, których nawet zwierzęta wolą unikać.
Właśnie tych rzeczy szukała.
Minęła dąb, który musiał pamiętać jeszcze pierwszych pogan. Prześlizgnęła się pod obalonym ze starości pniem. Gdzieś niedaleko szumiał strumyk, ale w półmroku nie potrafiła go dostrzec.
Zapach mokrego runa był tak intensywny, że można by go kroić. W pewnym momencie dołączyła do niego inna woń. Trudna do opisania, świdrująca. Żmijewska wiedziała już, że to, czego szuka, jest w pobliżu. Ale jak zmusić TO, by się ujawniło?
Matka uczyła ją, że trzeba obrócić się trzy razy przez lewe ramię i rzucić za siebie garść soli, ale Eliza była dzieckiem innej epoki. Wierzyła w naukową dedukcję. Już dawno podzieliła rytuały matki na te, które działały naprawdę, i te, które były tylko pustymi obrzędami.
Nie szukała długo. Niedaleko strumyka stało kilka starych, omszałych głazów. Jeden od razu rzucił się jej w oczy.
— Dzień dobry, dziadku — rzekła do kamienia.
Ten nawet nie drgnął.
— Musieliście się bardzo spieszyć, kiedy mnie usłyszeliście — dodała.
Dalej nic.
— Mech macie po złej stronie. Tutaj na wszystkich głazach i pniach jest od północy, a u was od południa. Wiem, że mnie słyszycie, dziadku. Wstańcie, bo będę musiała wezwać w dawnej mowie.
Kamień drgnął. Uniósł się. Rozwinęły się spod niego pałąkowate ramiona i nogi o wielu stawach. Wielki korpus rzucił na Elizę cień. Mech zamiast skóry, drewno zamiast kości, łyko zamiast ścięgien. W głębi pulsowały brązowe trzewia, leniwie tłocząc ziemię, a z otworów w ciele sączył się biały sok. Na szczycie tkwiła głowa ze splątaną z gałązek brodą.
Leszy zachrobotał głosem wiekowych żaren:
— Stara. Mowa. Zapomniana.
— Jeszcze nie, dziadku. Uczyła mnie matka.
— A. Grzeczności. Nie. Nauczyła.
Eliza westchnęła. Trafił jej się leszy z poczuciem humoru.
— Muszę wiedzieć, dziadku, gdzie są Rosjanie. Którędy przejdziemy bezpiecznie?
— Rosjanie?
No tak. Dla niego wszyscy ludzie byli tacy sami.
— Ludzkie stopy depczące ziemię. W ciężkich, skórzanych butach.
— Nogi. Blisko. Tam — mruknął leszy i machnął ramieniem w kierunku, z którego przyszła, a potem odwrócił się plecami.
Nie. Od nowa.
— Te stopy to moi przyjaciele, dziadku — powiedziała Eliza. — Gdzie są inne stopy? Te, które nas ścigają? Dużo liczniejsze? Gdzie konie, maszyny…
Leszy nie odpowiedział. Zaczął składać się i kurczyć w sobie. Tym razem mchem w dobrą stronę. Eliza z desperacją chwyciła go za ramię. Jej palce utonęły w nasączonym żywicą runie, między łykowatymi ścięgnami.
Leszy odwrócił się błyskawicznie. Syknął ze złości. Z ust trysnął mu biały sok.
Żmijewska zrobiła krok do tyłu. Wiedziała, że ze stworzeniami lasu nie ma żartów. Przyjaciółka jej matki uraziła kiedyś wiłę. Wiła otworzyła ją wpół niczym książkę, a potem włożyła jej w brzuch skolopendrę długą na pół łokcia. Kobieta zdołała jakoś wrócić do domu, ale nim doczekała się pomocy, skorek podarł jej wnętrzności, jakby były z papieru, a potem uciął szczypcami palec powiatowego chirurga, uniknął trzech strzałów z rewolweru i ciosów łopatą, po czym czmychnął przez szparę pod drzwiami.
Z leszymi nie było lepiej. Ten tutaj mógł bez trudu połamać każdą kość w ciele Elizy. Albo wciągnąć ją pod ziemię i pogrzebać żywcem.
— Dziadku. Zaklinam cię na moją matkę, babkę, prababkę, córki słońca, księżyca i gwiazd. Musiałeś o nich słyszeć.
— Nie. Jesteś. Jak. One.
Leszy naparł na Elizę, zbliżył twarz do jej twarzy.
— Jesteś. Tylko. Małym. Nasionkiem.
— Każde drzewo kiedyś nim było. — Nie ustąpiła mu na krok.
— Nie. Każde. Nasionko. Wyrasta.
— Błagam, dziadku. Dam ci swoją krew — rzekła Eliza, podciągając rękaw koszuli. — Krew i pajdę suchego chleba. Tylko to mi zostało.
Wyciągnęła zza pasa kozik i przyłożyła go do nadgarstka.
Leszy westchnął przeciągle, jak drzewa trzeszczące na wietrze. Przyłożył ucho do ziemi i nasłuchiwał tak długo, że przestraszyła się, czy nie zasnął.
— Stopy. Buty. Znikają. Zniknęły… Przed. Chwilą.
Czy w twarzy, która składa się z wiszących na łyku kamieni zamiast oczu, z mchu zamiast policzków, z chrustu zamiast ust da się wyczytać strach? Eliza była pewna, że właśnie go wyczytała.
— Jak to: zniknęły? — spytała.
— Były. Nie ma. Coś. Idzie. Kaleczy. Kłuje — wymamrotał leszy.
Odwrócił się prędko i wcisnął z powrotem w ziemię. Tym razem już nie reagował, choć zaniepokojona Eliza ciągnęła go za ramię i błagała.
Wtedy ona także poczuła, że coś nadchodzi. Ruszyła pędem do obozu. Stopy grzęzły jej w poduchach mchu i gąbczastym runie. Czuła się jak w koszmarnym śnie. Im szybciej biegła, tym wolniej zdawała się poruszać. Las chwytał ją za nogi, stawiał na drodze gałęzie i śliskie kamienie.
Wreszcie zobaczyła między drzewami wartownika, który stał na pniu i rozglądał się zaniepokojony, potem ludzi rozciągniętych pod pniem, a na końcu Emilię Plater.
Emilia już wiedziała. Zerwała się z miejsca. Z przerażeniem patrzyła na staw, z którego powierzchni zaczęły odrywać się pojedyncze krople. Kapały w górę. Drzewa poruszyły się, zaszumiały. Zaniepokojeni powstańcy chwycili za broń.
Potem szum rozwarstwił się na odgłosy tysięcy ocierających o siebie odnóży, a las wybrzuszył się i rzygnął w ich stronę skrzeczącą ciemnością.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz