Wyjątkowy tchórz
– Złoto... – Wist sprawił, że to słowo zabrzmiało jak niewyjaśniona tajemnica – ...czyni ludzi szalonymi.
Płoszka pokiwała głową.
– Tych, którzy już nie są szaleni.
Siedzieli przed Domem Mięsa u Stupfera. Taką nazwę mógłby nosić burdel, lecz w istocie była to najgorsza oberża w promieniu pięćdziesięciu mil, chociaż konkurencja była ostra. Płoszka przycupnęła na workach w swoim wozie, zaś Wist na płocie, jak miał w zwyczaju, zupełnie jakby unieruchomiła go tam drzazga wbita w dupę. Obserwowali tłum.
– Przyjechałem tutaj, żeby uciec od ludzi – rzekł Wist.
Płoszka pokiwała głową.
– No to popatrz.
Poprzedniego lata można było spędzić w mieście cały dzień i nie napotkać żadnych nieznajomych. Można było spędzić tutaj kilka dni i w ogóle nikogo nie spotkać. Jednakże wiele może się zmienić za sprawą kilku miesięcy oraz gorączki złota. Teraz Uczciwość pękała w poszarpanych szwach od śmiałych pionierów. Ruch odbywał się tylko w jedną stronę, na zachód ku domniemanym bogactwom. Niektórzy przebijali się tak szybko, na ile pozwalał tłum, a inni przystawali, żeby zwiększyć pulę handlu i chaosu. Turkotały koła wozów, rżały muły i konie, wrzeszczał żywy inwentarz i ryczały woły. Mężczyźni, kobiety i dzieci wszelkich ras oraz stanów również robili mnóstwo hałasu, w różnych językach i z różnego powodu. Byłby to całkiem kolorowy spektakl, gdyby nie wzbijany z ziemi pył, który nadał wszystkiemu taki sam brudny odcień.
Wist hałaśliwie pociągnął z butelki.
– Niezła zbieranina, co?
Płoszka przytaknęła.
– Wszyscy chcą zdobyć coś za darmo.
Wszyscy oszołomieni wariacką nadzieją. Albo chciwością, w zależności od tego, jak bardzo patrzący wierzył w ludzkość, z czym u Płoszki nie było najlepiej. Wszyscy pijani wizją sięgnięcia obiema rękami w głąb jakiegoś lodowatego stawu pośrodku wielkiego pustkowia i znalezienia w nim nowego życia. Pozostawienia monotonnej egzystencji na brzegu niczym zrzuconej skóry i skorzystania ze skrótu do szczęścia.
– Nie kusi cię, żeby do nich dołączyć? – spytał Wist.
Przycisnęła język do przednich zębów i splunęła przez szparę.
– Ani trochę.
Jeśli nawet przedostaną się żywi przez Daleką Krainę, prawdopodobnie spędzą zimę z tyłkami w lodowatej wodzie i nie znajdą niczego poza błotem. A jeśli nawet piorun trafi w czubek twojej łopaty, to co z tego? Czy bogaci nie mają kłopotów?
Kiedyś Płoszka wierzyła, że dostanie w życiu coś za darmo. Zrzuci skórę i odsunie się od niej z uśmiechem. Okazało się, że czasami skrót nie prowadzi tam, gdzie byśmy chcieli, lecz wiedzie na krwawe manowce.
– Wystarczy plotka o złocie, żeby stracili rozum. – Wist pociągnął kolejny łyk, aż podskoczyła grdyka na jego wątłej szyi. Patrzył, jak dwóch niedoszłych poszukiwaczy złota walczy o ostatni kilof na straganie, a handlarz bezskutecznie próbuje ich uspokoić. – Wyobraź sobie, jak ci dranie będą się zachowywali, jeśli wpadnie im w ręce samorodek.
Płoszka nie musiała sobie tego wyobrażać. Widziała to na własne oczy i nie lubiła tych wspomnień.
– Mężczyznom niewiele trzeba, żeby zachowywać się jak zwierzęta.
– Podobnie jak kobietom – dodał Wist.
Zmrużyła oczy.
– Dlaczego patrzysz na mnie?
– Zajmujesz najważniejsze miejsce w moich myślach.
– Nie wiem, czy mam ochotę być z tobą tak blisko.
Wist roześmiał się, pokazując zęby wyglądające jak nagrobki, po czym podał jej butelkę.
– Dlaczego nie znajdziesz sobie mężczyzny, Płoszko?
– Chyba nie bardzo ich lubię.
– Ty nikogo nie lubisz.
– To oni zaczęli.
– Wszyscy?
– Wystarczająco wielu. – Mocno przechyliła butelkę, uważając, żeby upić tylko łyczek. Wiedziała, jak łatwo jeden łyk może się zmienić w całą butelkę, a potem w przebudzenie w zaszczanym ubraniu z jedną nogą w strumyku. Ludzie na nią liczyli, a ona już dostatecznie wiele razy zawodziła.
Rozdzielono walczących, którzy obrzucali się wyzwiskami w swoich językach, nie rozumiejąc szczegółów, ale pojmując ogólne przesłanie. Wyglądało na to, że kilof zaginął w całym zamieszaniu; zapewne zabrał go jakiś sprytniejszy awanturnik, gdy oczy wszystkich były zwrócone w innym kierunku.
– Złoto z pewnością może czynić ludzi szalonymi – mruknął z mądrą miną Wist. – Ale gdyby nagle otworzyła się ziemia i zaproponowała mi swoje bogactwa, raczej bym nie odmówił.
Płoszka pomyślała o gospodarstwie i wszystkich obowiązkach, na które nie miała czasu, po czym potarła poobijanymi kciukami o pogryzione palce. Przez chwilę wyprawa na wzgórza nie wydawała jej się aż takim szalonym pomysłem. A jeśli tam naprawdę jest złoto? Obfite bogactwa rozsiane na dnie jakiegoś strumienia, tęskniące za pocałunkiem jej świerzbiących palców? Płoszka Południe, największa szczęściara w Bliskiej Krainie...
– Ha. – Odpędziła tę myśl jak natrętną muchę. Nie mogła sobie pozwolić na luksus marzeń. – Z doświadczenia wiem, że ziemia niczego nie daje za darmo. To taka sama sknera jak my wszyscy.
– Nie brakuje ci go, prawda?
– Czego?
– Doświadczenia.
Mrugnęła, oddając mu butelkę.
– Żebyś wiedział, staruszku.
Na pewno miała więcej doświadczenia niż większość pionierów. Pokręciła głową, obserwując najnowszą grupę. Po wyglądzie rozpoznała w jej członkach czcigodnych Unionistów, których stroje bardziej nadawały się na piknik niż na kilkaset mil podróży przez pozbawione praw pustkowie. Ludzie, którzy powinni być zadowoleni ze swojego wygodnego życia, nagle postanowili, że zrobią wszystko, żeby jeszcze bardziej się obłowić. Zastanawiała się, jak prędko pokuśtykają do domu, złamani i zubożali. Jeżeli w ogóle wrócą.
– Gdzie jest Gully? – spytał Wist.
– Został w gospodarstwie, opiekuje się moim bratem i siostrą.
– Dawno go nie widziałem.
– Dawno go tu nie było. Twierdzi, że jazda konna sprawia mu ból.
– Starzeje się. To dotyka nas wszystkich. Kiedy się z nim zobaczysz, powiedz, że mi go brakuje.
– Gdyby tutaj był, opróżniłby twoją butelkę jednym haustem, a ty przeklinałbyś jego imię.
– Nie zaprzeczę. – Wist westchnął. – Tak to już jest z rzeczami, za którymi tęsknimy.
Owca brnął ulicą pełną ludzi, a jego siwa czupryna sterczała ponad głowami tłumu, chociaż był jeszcze bardziej przygarbiony niż zazwyczaj.
– Ile dostaniemy? – spytała Płoszka, zeskakując z wozu.
Owca się skrzywił, jakby wiedział, co się zaraz wydarzy.
– Dwadzieścia siedem? – Jego grzmiący głos załamał się piskliwie na końcu zdania, zmieniając wypowiedź w pytanie, ale tak naprawdę mężczyzna chciał spytać: „Jak bardzo to spieprzyłem?”.
Płoszka pokręciła głową, wypychając policzek językiem, co znaczyło, że spieprzył to koncertowo.
– Wyjątkowy z ciebie tchórz, Owco. – Uderzyła pięścią w worki, wzbijając obłok zbożowego pyłu. – Nie po to wlekłam je tutaj przez dwa dni, żeby teraz oddać je za darmo.
Jeszcze bardziej się skrzywił, a na jego ogorzałej i brudnej twarzy porośniętej siwą brodą wyraźniej zarysowała się siatka starych blizn i kurzych łapek.
– Przecież wiesz, że nie umiem się targować.
– A co ty w ogóle umiesz? – rzuciła przez ramię, ruszając w stronę sklepu Claya.
Przepuściła stado łaciatych kóz, po czym przecisnęła się bokiem pomiędzy jadącymi wozami. – Poza noszeniem worków?
– To też coś, prawda? – mruknął.
W sklepie panował jeszcze większy ścisk niż na ulicy i unosiła się woń pociętego drewna, przypraw oraz stłoczonych, ciężko pracujących ciał. Płoszka musiała się przepchnąć pomiędzy sprzedawcą a jakimś czarniejszym niż noc Południowcem, próbującym się dogadać w języku, którego nigdy nie słyszała, potem okrążyć tarkę zwieszającą się z niskich krokwi, rozbujaną przez czyjś nieostrożny łokieć, wreszcie minąć marszczącego czoło Ducha o rudych włosach, w których tkwiły gałązki wciąż porośnięte liśćmi. Wszyscy ci ludzie prący na zachód oznaczali szansę na zarobek i biada kupcowi, który spróbowałby stanąć między Płoszką a jej pieniędzmi.
– Clay?! – wrzasnęła, wiedząc, że szeptanie zda się na nic. – Clay!
Handlarz podniósł surowy wzrok, przerywając ważenie mąki na szalkach wielkości dorosłego mężczyzny.
– Płoszka Południe w Uczciwości. Czyż to nie mój szczęśliwy dzień?
– Na to wygląda. Całe miasteczko pełne frajerów, których można okantować! – Ostatnie słowo wypowiedziała z większym naciskiem, co sprawiło, że kilka głów zwróciło się w ich stronę, a Clay oparł potężne pięści na biodrach.
– Nikt tutaj nikogo nie kantuje – odrzekł.
– I tak pozostanie, póki mam na ciebie oko.
– Z twoim ojcem umówiliśmy się na dwadzieścia siedem, Płoszko.
– Dobrze wiesz, że on nie jest moim ojcem. Poza tym, umowa jest gówno warta, jeśli to nie ja ją zawarłam.
Clay uniósł brew i zerknął na Owcę, a Północny wbił wzrok w ziemię, odsuwając się w bok, jakby bezskutecznie próbował zniknąć. Mimo potężnej postury, Owca nie potrafił wytrzymać surowego spojrzenia. Był serdecznym człowiekiem, nie bał się ciężkiej pracy i godnie zastępował ojca Ro, Pestce, a także Płoszce – w stopniu, w jakim mu na to pozwalała – ale, na spokój zmarłych, był z niego wyjątkowy tchórz. Płoszka wstydziła się za niego oraz wstydziła się jego towarzystwa, co ją irytowało. Wycelowała w twarz Claya palec, jakby to był obnażony sztylet, którego nie zawaha się użyć.
– Dziwne, że rozkręcasz interes w mieście o nazwie Uczciwość! W zeszłym sezonie płaciłeś dwadzieścia osiem, a miałeś ponad czterokrotnie mniej klientów. Wezmę trzydzieści osiem.
– Co takiego? – Clay odezwał się jeszcze bardziej piskliwie niż się spodziewała. – To złote ziarno?
– Zgadza się. Najwyższej jakości. Nie zważając na odciski, młóciłam je własnymi rękami.
– I moimi – mruknął Owca.
– Cicho – syknęła Płoszka. – Zgodzę się na trzydzieści osiem, w przeciwnym razie nie ruszę się stąd.
– Nie robisz mi łaski! – wściekł się Clay, a jego tłusta twarz pokryła się zmarszczkami. – Ponieważ kochałem twoją matkę, dam ci dwadzieścia dziewięć.
– Nigdy nie kochałeś niczego poza swoją sakwą. Trzydzieści osiem albo ustawię się obok twojego sklepu i będę sprzedawała ziarno ludziom taniej niż ty.
Wiedział, że Płoszka to zrobi, nawet gdyby miała na tym stracić. Nigdy nie należy wygłaszać gróźb, co do których nie ma się choćby połowicznej pewności, że można je wcielić w życie.
– Trzydzieści jeden – wychrypiał.
– Trzydzieści pięć.
– Tylu ludzi musi przez ciebie czekać, samolubna suko! – A raczej tylu ludzi właśnie dowiedziało się, jakie Clay ma zyski, i wkrótce mogą zmądrzeć.
– To same szumowiny, a ja będę tutaj stała, dopóki Juvens nie wróci z krainy umarłych, jeśli dzięki temu dostanę trzydzieści pięć.
– Trzydzieści dwa.
– Trzydzieści pięć.
– Trzydzieści trzy, a wychodząc, równie dobrze możesz spalić mój sklep!
– Nie kuś mnie, grubasie. Trzydzieści trzy i dorzucisz dwie nowe łopaty oraz trochę paszy dla wołów. Żrą prawie tyle co ty. – Napluła sobie na dłoń i wyciągnęła ją w jego stronę.
Clay skrzywił się z goryczą, ale w końcu również splunął i podali sobie dłonie.
– Twoja matka nie była lepsza.
– Nie znosiłam jej. – Płoszka przepchnęła się łokciami do drzwi, pozostawiając Claya, by wyładował złość na następnym kliencie.
– To nie takie trudne, prawda? – rzuciła przez ramię do Owcy.
Wielki stary Północny wodził palcem po zagłębieniu w małżowinie ucha.
– Chyba wolałbym pozostać przy dwudziestu siedmiu.
– Bo wyjątkowy z ciebie tchórz. Najlepiej jest stawić czoło temu, czego się boimy. Czy nie to mi zawsze powtarzałeś?
– Czas pokazał mi, że ta rada ma swoje złe strony – szepnął Owca, ale Płoszka była zbyt zajęta gratulowaniem samej sobie.
Trzydzieści trzy to dobra cena. Kiedy wszystko sobie przeliczyła, wyszło jej, że po załataniu przeciekającego dachu stodoły i kupieniu parki prosiaków w miejsce tych, które ubili zimą, zostanie im coś na książki dla Ro. Może uda się kupić także trochę nasion i wskrzesić zagon z kapustą. Uśmiechnęła się szeroko, myśląc o tym, jak wiele może naprawić i zbudować dzięki tej sumie.
„Nie trzeba mieć wielkich marzeń”, mawiała jej matka w tych rzadkich chwilach, gdy miała dobry nastrój. „Wystarczą małe”.
– Przenieśmy worki – powiedziała Płoszka.
Chociaż Owcy przybyło lat i był tępy jak ich ulubiona krowa, wciąż nie brakowało mu sił. Nie uginał się pod żadnym ciężarem. Płoszka mogła tylko stać na wozie i wrzucać kolejne worki na jego ramiona, podczas gdy on stał nieruchomo, nie uskarżając się na swoje brzemię bardziej niż wóz, którym przywieźli ładunek. Potem nosił je czwórkami i układał na podwórzu Claya tak łatwo, jakby były wypełnione pierzem. Płoszka była od niego o połowę lżejsza i, pomimo łatwiejszego zadania oraz dwudziestu pięciu lat mniej na karku, wkrótce jej ciało było mokre jak świeżo wykopana studnia. Kamizela przykleiła się jej do grzbietu, a włosy do twarzy, ręce zaś zaróżowiły się od szorstkiego płótna i ubieliły zbożowym pyłem. Wepchnęła język w szparę między zębami i przeraźliwie zaklęła.
Owca przystanął z dwoma workami na jednym ramieniu i kolejnym przerzuconym przez drugie ramię. Nawet nie miał zadyszki. W kącikach jego oczu wyraźnie rysowały się głębokie kurze łapki.
– Chcesz odpocząć, Płoszko?
Posłała mu ostre spojrzenie.
– Chyba od twojego marudzenia.
– Mógłbym ułożyć dla ciebie posłanie z tych worków. Może tam z tyłu znajdzie się jakiś koc. Zaśpiewam ci kołysankę, tak jak wtedy, gdy byłaś młoda.
– Wciąż jestem młoda.
– Powiedzmy. Czasami przypominam sobie tamtą małą dziewczynkę, która się do mnie uśmiechała. – Owca popatrzył w dal, kręcąc głową. – Wtedy zastanawiam się, gdzie ja i twoja matka popełniliśmy błąd.
– Może to dlatego, że ona umarła, a ty do niczego się nie nadajesz? – Podniosła ostatni worek i upuściła mu go na ramię z jak największej wysokości.
Owca tylko się uśmiechnął, nakrywając worek dłonią.
– Może tak.
Gdy się obracał, prawie wpadł na innego Północnego, który był równie potężny i znacznie groźniej wyglądał. Mężczyzna zaczął wywarkiwać jakieś przekleństwo, ale zamilkł w połowie. Owca oddalił się z opuszczoną głową, jak zawsze czynił w obliczu nawet najmniejszych kłopotów. Północny popatrzył ze zmarszczonym czołem na Płoszkę.
– Co? – spytała, odwzajemniając spojrzenie.
Zerknął w ślad za Owcą, po czym odszedł, drapiąc się po brodzie.
Cienie się wydłużyły, a chmury na zachodzie poróżowiały, gdy Płoszka zrzuciła ostatni worek, a uśmiechnięty Clay podał jej pieniądze schowane w skórzanym woreczku dyndającym na jego grubym palcu wskazującym. Rozprostowała plecy, otarła czoło rękawicą, po czym rozsznurowała woreczek i zajrzała do środka.
– Wszystko się zgadza?
– Nie zamierzam cię okraść.
– Jasne, że nie. – Zabrała się za liczenie.
„Łatwo poznać złodzieja po tym, z jaką troską obchodzi się z własnymi pieniędzmi”, mawiała jej matka.
– Może powinienem zajrzeć do wszystkich worków, żeby się upewnić, że w środku jest ziarno, a nie gówno?
Parsknęła.
– Czy gdyby tam było gówno, nie próbowałbyś go sprzedać?
Kupiec westchnął.
– Niech będzie jak chcesz.
– Oczywiście.
– Tak się zazwyczaj dzieje – dodał Owca.
Zapadła cisza, którą zakłócał tylko brzęk monet i liczby przeskakujące w głowie Płoszki.
– Słyszałem, że Glama Złoty wygrał kolejny pojedynek niedaleko Greyer – rzekł Clay. – Mówią, że to najtwardszy drań w całej Bliskiej Krainie, a tam nie brakuje twardzieli. Tylko głupiec stawiałby teraz przeciwko niemu. Tylko głupiec chciałby z nim walczyć.
– Niewątpliwie – mruknął Owca, który zawsze się peszył, kiedy poruszano temat przemocy.
– Słyszałem od człowieka, który to widział, że Glama tak mocno pobił starego Stocklinga Niedźwiedzia, że wyleciały mu z dupy flaki.
– To ma być rozrywka? – spytała Płoszka.
– Lepsze to niż zesrać się własnymi flakami.
– Kiepska rekomendacja.
Clay wzruszył ramionami.
– Są gorsze rzeczy. Słyszeliście o bitwie pod Rostod?
– Coś mi się obiło o uszy – odburknęła, próbując nie pomylić się w rachunkach.
– Podobno buntownicy znów dostali lanie, tym razem poważne. Wszyscy są w odwrocie. Nie licząc tych, których dopadła Inkwizycja.
– Biedacy – rzekł Owca.
Płoszka na chwilę przerwała liczenie, po czym znów do niego wróciła. Na świecie jest wielu biedaków, ale ona nie może się nimi przejmować. Ma wystarczająco dużo zmartwień ze swoimi bratem i siostrą, Owcą, Gullym oraz gospodarstwem. Nie ma czasu płakać nad pechowym losem, który inni sami na siebie sprowadzili.
– Możliwe, że stawią opór w Mulkovej, ale długo się nie utrzymają. – Ogrodzenie zaskrzypiało, gdy Clay oparł się o nie swoim miękkim ciałem, krzyżując ręce na piersi i chowając dłonie pod pachy, tak że sterczały spod nich tylko kciuki. – Wojna już prawie się skończyła, jeśli można to nazwać wojną, i wielu ludzi wypędzono z ich ziem, okradziono albo spalono im cały dobytek. Otwarto kanały żeglowne, przybywają okręty. Nagle mnóstwo osób dostrzegło swoją fortunę na zachodzie. – Wskazał głową chaotyczny tłum wzbijający obłoki pyłu na ulicy, kłębiący się pomimo nadchodzącego zmierzchu. – To tylko pierwsza strużka. Nadchodzi prawdziwa powódź.
Owca pociągnął nosem.
– Zapewne wkrótce przekonają się, że góry nie są zbudowane ze złota, i zaczną ciągnąć w przeciwnym kierunku.
– Niektórzy tak. Inni zapuszczą korzenie. Po nich nadejdzie Unia. Nieważne, jak wiele ziemi zdobywają Unioniści, wciąż jest im mało, a odkrycie na zachodzie sprawi, że poczują zapach pieniędzy. Ten stary wredny drań Sarmis siedzi na granicy i wymachuje mieczem w imieniu Imperium, ale to akurat nic nowego. Myślę, że nie powstrzyma tej powodzi. – Clay zbliżył się o krok do Płoszki i odezwał cichym głosem, jakby dzielił się tajemnicą: – Słyszałem, że w Hormringu już pojawili się agenci Unii i rozważają dokonanie aneksji.
– Wykupują ludzi?
– Owszem, w jednej dłoni będą mieli monetę, ale w drugiej ostrze. Tak jak zawsze. Powinniśmy się zastanowić, jak to rozegramy, kiedy przybędą do Uczciwości. Powinniśmy stanąć ramię w ramię, skoro jesteśmy związani z tym miejscem.
– Nie interesuje mnie polityka. – Płoszki nie interesowało nic, z czym mogły się wiązać kłopoty.
– Jak większości z nas – odrzekł Clay. – Ale czasami polityka może się zainteresować nami. Unioniści tutaj przyjdą i przyniosą swoje prawo.
– Nie wydaje mi się, żeby prawo było czymś złym – skłamała Płoszka.
– Może i nie. Ale w ślad za prawem podążają podatki, jak wóz za osłem.
– Za podatkami rzeczywiście nie przepadam.
– To tylko bardziej elegancka forma kradzieży, czyż nie? Wolałbym, żeby uczciwie mnie obrabował zamaskowany bandyta ze sztyletem, a nie jakiś blady drań z piórem i papierami.
– No nie wiem – odparła Płoszka. Żadna z osób, które obrabowała, nie wydawała się zachwycona tym doświadczeniem, a niektórym wyjątkowo nie przypadło to do gustu. Wsypała monety z powrotem do woreczka i mocno zaciągnęła sznurki.
– Rachunek się zgadza? – spytał Clay. – Czy czegoś brakuje?
– Tym razem nie. Ale i tak będę cię miała na oku.
Kupiec się wyszczerzył.
– Niczego innego się nie spodziewam.
Wybrała kilka rzeczy, których potrzebowali – sól, ocet, trochę cukru, który pojawiał się w sklepie tylko od czasu do czasu, kawałek suszonej wołowiny, pół worka gwoździ, co sprowokowało Claya do przewidywalnego żartu, że Płoszka pewnie żywi się gwoździami, skoro jest taka ostra, co sprowokowało Płoszkę do przewidywalnego żartu, że przybije mu tymi gwoździami jaja do nogi, co z kolei sprowokowało Owcę do przewidywalnego żartu, że jaja Claya są zbyt małe, żeby je przygwoździć. Wszyscy zaśmiali się ze swojego ciętego dowcipu.
Rozentuzjazmowana Płoszka omal nie kupiła nowej koszuli dla Pestki – na co nie było ich stać, pomimo niskiej ceny – ale Owca w porę poklepał ją po ramieniu dłonią w rękawiczce i zamiast tego kupiła igły i nitkę, dzięki którym mogła sama uszyć chłopakowi koszulę ze starego ubrania Owcy. Pestka był tak chudy, że materiału zapewne wystarczyłoby na pięć koszul. Clay powiedział, że ma igły nowego typu, wytwarzane w Adui za pomocą specjalnej prasy, która jednorazowo wypuszcza sto sztuk, a Płoszka uśmiechnęła się, myśląc o tym, co na to powie Gully. Pewnie pokręci białą głową i stwierdzi: „Igły z maszyny. Co oni jeszcze wymyślą?”, a Ro zacznie je obracać w swoich szybkich palcach, marszcząc czoło i zastanawiając się, jak je wyprodukowano.
Płoszka na chwilę zatrzymała się przed półką z alkoholem i oblizała usta, patrząc na bursztynowy blask w ciemności, po czym zmusiła się do odejścia, przed opuszczeniem sklepu ostrzej niż kiedykolwiek targując się z Clayem.
– Nigdy więcej tu nie wracaj, ty zwariowana suko! – rzucił za nią handlarz, gdy usiadła na wozie obok Owcy. – Prawie mnie zrujnowałaś!
– Do zobaczenia za rok?
Pomachał jej tłustą dłonią, odwracając się do swoich klientów.
– Tak, do zobaczenia.
Opuściła rękę, żeby zwolnić blokadę kół, i niemal wsadziła dłoń w brodę Północnego, z którym wcześniej zderzył się Owca. Mężczyzna stał tuż obok wozu z czołem tak pobrużdżonym, jakby chciał przywołać jakieś zamglone wspomnienie. Kciuki zatknął za pas obok dużej, prostej rękojeści miecza. Miał szorstkie oblicze, bliznę biegnącą obok oka i przecinającą nierówną brodę. Płoszka z miłym uśmiechem wyjęła nóż z pochwy i obróciła ostrze tak, że ukryła je za przedramieniem. Lepiej mieć stal pod ręką i nie napotkać kłopotów niż wpaść w tarapaty bez broni.
Północny powiedział coś w swoim języku. Owca jeszcze bardziej skulił się na siedzeniu, nawet się nie odwracając. Północny ponownie się odezwał. Owca coś odburknął, po czym strzelił lejcami i wóz ruszył, a Płoszka zakołysała się w rytmie podskakujących kół. Obejrzała się przez ramię, kiedy oddalili się o kilka kroków drogą pokrytą koleinami. Północny wciąż stał w kłębach pyłu wzbijanych przez ich wóz i groźnie marszczył czoło.
– Czego chciał?
– Niczego.
Wsunęła nóż do pochwy, położyła jedną nogę na poręczy i poprawiła się na siedzeniu, nisko opuszczając rondo kapelusza, żeby zachodzące słońce nie świeciło jej w oczy.
– Na świecie jest pełno dziwaków. Jeśli zaczniesz się przejmować tym, co myślą, zmarnujesz na to całe życie.
Owca jeszcze bardziej się zgarbił, jakby chciał zapaść się w sobie.
Płoszka parsknęła.
– Psiakrew, ale z ciebie tchórz.
Zerknął na nią z ukosa, po czym odwrócił wzrok.
– Są gorsze przypadłości.
***
Śmiali się, kiedy z turkotem pokonali wzniesienie i ujrzeli przed sobą płytką dolinkę. Rozśmieszyło ich coś, co powiedział Owca. Jak zwykle poprawił mu się nastrój, gdy wyjechali z miasta. Nigdy nie czuł się dobrze pośród tłumu.
Płoszka poweselała także dlatego, że wjechali na znajomy szlak, który miał postać dwóch niewyraźnych linii biegnących pośród długiej trawy. W jej młodości nie brakowało chwil czarnych jak noc, gdy myślała, że zginie i zgnije pod gołym niebem albo zostanie złapana, powieszona i rzucona psom na pożarcie. Nie raz, nocami, podczas których pociła się ze strachu, przyrzekała sobie, że odtąd będzie wdzięczna za każdą chwilę życia, jeśli los pozwoli jej ponownie powędrować tą niepozorną ścieżką. Jak dotąd nie przepełniała jej wieczna wdzięczność, ale tak to bywa z obietnicami. Mimo to, czuła się spokojniejsza, gdy wóz toczył się w stronę domu.
Potem zobaczyli gospodarstwo i śmiech uwiązł jej w gardle. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, podczas gdy wokół nich wiatr poruszał źdźbłami trawy. Nie mogła oddychać, mówić ani myśleć, w żyłach czuła przypływ lodowatej wody. W końcu zeskoczyła z wozu i puściła się biegiem.
– Płoszko! – ryknął Owca w ślad za nią, ale ledwie go słyszała.
W głowie rozbrzmiewał jej własny chrapliwy oddech, gdy pędziła w dół zbocza, a ziemia i niebo skakały jej przed oczami. Przebiegła przez pole, na którym przed niecałym tygodniem skosili zboże. Przeskoczyła stratowane ogrodzenie i kurze pióra wgniecione w błoto.
Dotarła na podwórze – a raczej to, co kiedyś nim było – i stanęła bezradna. Dom zmienił się w stertę zwęglonego drewna i szczątków, pośród których wznosił się tylko chwiejący się komin. Żadnego dymu. Deszcz zapewne zgasił pożar dzień albo dwa wcześniej. Mimo to, wszystko było spalone. Obiegła poczerniałą ruinę stodoły, cicho pochlipując przy każdym oddechu.
Gully wisiał na dużym drzewie za domem. Powiesili go nad grobem jej matki i przewrócili nagrobek. W zwłokach tkwiły strzały, co najmniej tuzin.
Poczuła się, jakby ktoś kopnął ją w brzuch; pochyliła się, objęła rękami i jęknęła, a drzewo zajęczało razem z nią, gdy wiatr poruszył liśćmi i wprawił trupa Gully’ego w delikatne kołysanie. Stary nieszkodliwy biedak. Zawołał do niej, kiedy odjeżdżali turkoczącym wozem. Zapewnił, że Płoszka nie musi się przejmować, ponieważ on zajmie się dzieciakami, a ona roześmiała się i odparła, że owszem, nie musi się przejmować, ponieważ to dzieciaki zajmą się nim. Oślepiły ją ból oczu oraz ostry wiatr. Mocniej objęła się rękami, gdyż nagle zrobiło jej się tak zimno, że nic nie było w stanie jej rozgrzać.
Usłyszała kroki Owcy, który po chwili zwolnił i zatrzymał się obok niej.
– Gdzie dzieci?
Przekopali cały dom i stodołę. Początkowo pracowali powoli, miarowo, jak w transie. Owca odrzucał spalone belki, a Płoszka grzebała w popiele, pewna, że za chwilę znajdzie kości Pestki i Ro. Ale nie było ich w domu. Ani w stodole. Ani na podwórzu. Płoszka szukała coraz bardziej wściekle, starając się zagłuszyć strach, a także coraz bardziej rozpaczliwie, starając się zagłuszyć nadzieję, miotając się po trawie i rozgrzebując palcami szczątki, ale znalazła tylko zwęglonego zabawkowego konika, którego Owca przed laty wystrugał dla Pestki, oraz spalone kartki z jednej z książek Ro, które rozsypały się jej w dłoniach.
Dzieci zniknęły.
Stała nieruchomo na wietrze, wytrzeszczając oczy, trzymając grzbiet poobcieranej dłoni przy ustach i ciężko dysząc. Mogła myśleć tylko o jednym.
– Ktoś je porwał – wychrypiała.
Owca pokiwał głową; jego siwe włosy i broda były pokryte pasmami sadzy.
– Po co?
– Nie wiem.
Wytarła czarne dłonie o przód koszuli, po czym zacisnęła je w pięści.
– Musimy ich gonić.
– Tak.
Przykucnęła nad rozdartą darnią wokół drzewa. Otarła nos i oczy. Pochylona, podążyła za śladami do kolejnego fragmentu poruszonej ziemi. Tam znalazła pustą butelkę wdeptaną w błoto i odrzuciła ją. Napastnicy nie starali się zacierać śladów. Wszędzie wokół skorup budynków widniały odciski kopyt.
– Zgaduję, że było ich około dwudziestu, ale mogli mieć nawet czterdzieści koni. Tutaj zostawili zapasowe wierzchowce.
– Może używali ich do przewożenia dzieci?
– Tylko dokąd?
Owca pokręcił głową.
Płoszka mówiła dalej. Koniecznie chciała jakoś wypełnić lukę, zająć się czymś, żeby o tym nie myśleć.
– Według mnie, nadjechali z zachodu i ruszyli dalej na południe. Śpieszyli się.
– Przyniosę łopaty. Pochowamy Gully’ego.
Szybko się uwinęli. Płoszka sprawnie weszła na drzewo, znała bowiem na pamięć wszystkie punkty oparcia dla dłoni i stóp. Kiedyś, jeszcze zanim pojawił się Owca, często się na nie wspinała, pod czujnym okiem matki, oklaskiwana przez Gully’ego. Teraz matka była pod nim pogrzebana, a Gully’ego na nim powiesili, ona zaś wiedziała, że poniekąd sama to spowodowała. Nie da się beztrosko zapomnieć o przeszłości, która była jej udziałem.
Odcięła Gully’ego, złamała strzały i przygładziła jego zakrwawione włosy, podczas gdy Owca wykopał dół obok grobu jej matki. Zamknęła wytrzeszczone oczy trupa i położyła dłoń na lodowatym policzku. Gully wydawał się taki mały i chudy, że chciała go ubrać w płaszcz, ale żadnego nie znalazła. Owca opuścił zwłoki do grobu, niezdarnie je obejmując, po czym wspólnie zakopali dół, ponownie ustawili nagrobek i przydeptali poszarpaną trawę. Zimny wiatr chłostał ziemię i unosił donikąd czarne i szare plamki popiołu.
– Powinniśmy coś powiedzieć? – spytała Płoszka.
– Nie mam nic do powiedzenia. – Owca wskoczył na siedzenie wozu. Do zmroku pozostało około godziny.
– Nie bierzemy go – oznajmiła Płoszka. – Potrafię biec szybciej niż te przeklęte woły.
– Ale nie dłużej i nie z obciążeniem, a my nie musimy bezmyślnie rzucać się w pogoń. Mają nad nami dwa albo trzy dni przewagi i ostro popędzają konie. Mówiłaś, że jest ich około dwudziestu? Musimy być realistami, Płoszko.
– Realistami? – szepnęła, niemal nie wierząc własnym uszom.
– Jeśli popędzimy za nimi pieszo i uda nam się nie umrzeć z głodu ani nie zginąć podczas burzy, to co zrobimy, kiedy ich dogonimy? Nawet nie mamy broni. Tylko twój nóż. Nie. Pojedziemy tak szybko, jak zdołają pójść Szalka i Calder – rzekł, wskazując głową woły wykorzystujące chwilę przerwy na skubanie trawy. – Spróbujemy oderwać kilku od głównej grupy. Dowiedzieć się, co knują.
– To chyba jasne, co knują! – odparła, wskazując grób Gully’ego. – A co się stanie z Ro i Pestką, kiedy my będziemy się opierdalać?! – wywrzeszczała, a jej głos rozdarł ciszę i przegonił dwie wrony z gałęzi drzewa.
Kącik ust Owcy drgnął, ale olbrzym na nią nie spojrzał.
– Pojedziemy za nimi – powiedział, jakby już to uzgodnili. – Może uda nam się z nimi dogadać. Wykupić dzieciaki.
– Wykupić? Spalili twoje gospodarstwo, powiesili twojego przyjaciela i porwali twoje dzieci, a ty jeszcze chcesz im zapłacić? Ty pieprzony tchórzu!
Wciąż na nią nie patrzył.
– Czasami tchórzostwo się przydaje – odrzekł szorstkim głosem, który trzeszczał mu w krtani. – Rozlew krwi nie cofnie tego, co się stało z gospodarstwem i Gullym. To już przeszłość. Teraz musimy odzyskać malców, niezależnie, w jaki sposób. Odzyskać ich całych i zdrowych. – Tym razem skurcz zaczął się przy ustach, po czym przemknął po całym pokrytym bliznami policzku aż do kącika oka. – Potem zobaczymy.
Po raz ostatni popatrzyła na zgliszcza, gdy ruszyli w stronę zachodzącego słońca. Jej dom. Jej nadzieje. Jak wiele może zmienić jeden dzień. Nie zostało nic poza kilkoma zwęglonymi belkami sterczącymi pod różowiejącym niebem. Nie trzeba mieć wielkich marzeń. Jeszcze nigdy nie czuła się tak pognębiona, a bywała w naprawdę kiepskich, mrocznych i podłych miejscach. Nagle zabrakło jej sił, żeby unieść głowę.
– Dlaczego musieli wszystko spalić? – wyszeptała.
– Niektórzy ludzie po prostu to lubią – odparł Owca.
Obejrzała się na niego, na zarys sponiewieranej, surowej twarzy widoczny pod równie sponiewieranym kapeluszem, na błysk umierającego słońca w jednym oku, i zdziwiła się, że potrafi zachować taki spokój. Mężczyzna, który boi się targować w sklepie, zna się na śmierci i porwaniach. Podchodzi realistycznie do końca wszystkiego, na co pracowali.
– Jak możesz być taki obojętny? – wyszeptała. – Zupełnie jakbyś... się spodziewał, że to się wydarzy.
Wciąż na nią nie patrzył.
– Takich rzeczy zawsze trzeba się spodziewać.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz