Fragment książki

7 minut czytania

Fragment I

- Chcę się zobaczyć z inkwizytorem – powtórzyłem. – Przekażcie mu, że Filip Saggo, mag wędrowny, prosi o spotkanie.

Lufa norweskiego karabinu zajrzała mi w twarz, drugi żołnierz wyszarpnął zza pasa szablę. Poczułem, że choć nigdy nie byłem religijny, to całkiem niezły moment, by zacząć się modlić.

- Stój i nie waż się ruszyć – warknął ten z szablą. – Idę do Strażnika i lepiej żebyś miał powód go niepokoić, bo za takie gadanie na batożeniu się nie skończy.

Poszedł. Czas wlókł się niemiłosiernie, słońce kryło się za budynkami powoli, jakby do ostatniej chwili zwlekało, ciekawe, czy zrobię kulkę, czy też nie. Przemknęło mi przez myśl, że kammerlader lekki nie jest i prędzej czy później żołnierz znudzi się, zmęczy; grunt, że kropnie mnie, byle móc w spokoju odstawić broń na bok i podrapać po nosie.

- Chodź – Do porządku przywołało mnie pojawienie się mężczyzny z szablą. – Tylko bez głupstw i z szacunkiem!

Byłem tak przejęty, że kompletnie nie baczyłem na drogę. Żołnierz poprowadził mnie do schodów, później gdzieś w bok, odbiliśmy jeszcze raz czy dwa i trafiliśmy przed drzwi nie wyróżniające się absolutnie niczym na tle pozostałych. Mój przewodnik mnie przeszukał, po czym zapukał i puścił mnie przodem. Skłonił się mężczyźnie czekającemu w środku i zamknął za mną drzwi.

Gabinet wypełniały masywne dębowe meble, na podłodze leżał gruby dywan, po obu stronach okna wisiały ciężkie zasłony. Na pozłacanej paterze czekały czereśnie, winogrona i poziomki; ścianę zdobił wizerunek św. Szczepana; w kącie stała dragońska szabla w czarnej pochwie. Za biurkiem siedział człowiek, którego ostatni raz widziałem niemal rok wcześniej w Győr i miałem nadzieję więcej nie zobaczyć.

- Filip Saggo – powitał mnie inkwizytor, Strażnik Kościelny Świętego Cesarstwa Austriackiego, Rutger von Absthafen – Cóż za miła niespodzianka. Napijesz się czegoś, zanim każę cię zamknąć w celi i oddać w ręce mistrza tortur?

- Nie trzeba – powiedziałem. Podsunąłem krzesło spod ściany przed biurko i usiadłem na nim. Z całych sił starałem się zachować spokój i pozorować pewność siebie, ale prawda wyglądała tak, że byłem zdany na łaskę bądź niełaskę człowieka, który zawodowo mordował takich jak ja.

Fragment II

Pukanie, nie, kołatanie, kołatanie do drzwi. Od tego się wszystko zaczęło. Ustały rozmowy, uśmiechy zastygły na twarzach, Antoni Ostmann znieruchomiał z korkiem wyciągniętym do połowy z butelki reńskiego wina. Chwila konsternacji. W panującej na zewnątrz ciszy, z której nagle zdaliśmy sobie sprawę, poniósł się czyjś wrzask i szczęk, który natychmiast rozpoznałem: przeładowywany karabin. Wino wyślizgnęło się z rąk Ostmanna i szkło butelki pękło, ułamek sekundy przed tym, jak rozpętało się piekło.

Ktoś, chyba któraś z tych młodych magiczek, Maria albo Rita, zaczął wypowiadać zaklęcie. Poczułem na szyi drżenie medalionu gildii, ale czary na niewiele się zdały: huknęły wyłamywane drzwi wejściowe. Podniósł się krzyk, kamienicę w mgnieniu oka wypełniły głosy wojskowych, łomot dziesiątek stóp w ciężkich buciorach.

Żołnierze wpadli do budynku, a główna izba natychmiast zaczęła kipieć od magicznej energii. Zapanował chaos. Każdy formował własne zaklęcie, rezydenci kradli moc adeptom i wplatali co się dało we własne inkantacje. Kolejne teleportacje rozerwały powietrze trzaśnięciami przypominającymi strzały z bicza, jeden z najmłodszych uczniów zaczął wrzeszczeć z przerażenia. Mistrzyni Dunkelwitt i mistrz Koepke wymienili spojrzenia, spletli dłonie, połączyli moc w jeden potężny czar.

Wtedy padły strzały – pierwszy splunął ogniem wąsaty sierżant z oczyma sadysty. Drań nie dbał o rozkazy. Inkwizycja na pewno kazała nas wziąć żywcem, takich jak my zawsze chcą żywcem. A ten najwyraźniej uznał, że kilku i tak zostanie przy życiu. Zaczął strzelać bez ostrzeżenia. Kula, która skróciła mistrza Koepke o pół głowy, przerwała również zaklęcie konstruowane przez niego i mistrzynię Dunkelwitt. Zaklęcie z gatunku takich, których nie powinno się przerywać.

Co dokładnie się stało – nie wiem. Błysk, grzmot, elektryczny impuls przeszywający mięśnie, trzeszczenie w kościach – wszystko naraz. Wrzask, potworny wrzask dobywający się równocześnie z kilkunastu gardeł i siła, która cisnęła mną przez okno. Jak packa trafiająca muchę w locie. Otulił mnie mrok nocy, twardy bruk powitał moje ciało. Skotłowało mnie, przeturlało po kamieniach aż znieruchomiałem pod ścianą, po drugiej stronie ulicy. A kiedy otworzyłem oczy, piętro naszej kamienicy po prostu eksplodowało.

Fragment III

Drżącą z podniecenia ręką chwyciłem kłódkę i otworzyłem ją zaklęciem. Schody były strome i puste od spodu, tak, że moje ciężkie kroki słychać było na kilometr. Dotarły do mnie krzyki, rozpoznałem niemieckie słowa i zgrzyt kamienia. Wreszcie dopadłem do końca schodów i spojrzałem w stronę źródła hałasu.

Tak jak się spodziewałem, zgrzyt kamiennych bloków pochodził od otwierającego się w ścianie przejścia – piwnice domu Stoyana oraz dawnego pałacu arcybiskupa musiały być połączone. Krzyki cesarskich żołnierzy dobiegały z drugiej strony, po mojej natomiast ujrzałem sylwetkę ciemnoskórego mężczyzny w czarnych workowatych spodniach, wysokich butach i czerwonej kamizeli. Akurat obracał się w moją stronę. Przejście za jego plecami zamykało się i miało już nie więcej niż pół metra szerokości.

– Zatrzymaj to! – krzyknąłem. – To pułapka!

W zdaniu, jakie krakowscy mistrzowie mieli o moim sprycie, musiało coś być, ponieważ krzyknąłem do Turka po niemiecku. W efekcie moment później spojrzałem prosto w lufę jego złoconego pistoletu. Mężczyzna wystrzelił i tylko dzięki temu, że wcześniej rzuciłem się w tył, pocisk śmignął mi nad ramieniem. Schowałem się z powrotem na schodach, przeklinając paskudnie, a zgrzyt kamienia odcinał mnie od świata zewnętrznego. Moment później umilkł. Znowu byłem w pułapce; na dodatek, z Turkiem na karku.

– Spokojnie. Tylko spokojnie – powiedziałem, tym razem korzystając z greki. – Nie chcę walczyć.

Cisza, później szczęknięcie przeładowywanej broni.

– Słyszysz mnie? – spróbowałem raz jeszcze. Czułem jak poci mi się dłoń na rękojeści noża. – Nie chcę walczyć. Nie jestem twoim wrogiem.

– Jesteś czarownikiem? – spytał, łamaną greką, ale zrozumiale. Głos mu lekko zadrżał. Widać świetlna kula nad moim pustym łbem w końcu okazała się czymś więcej niż przerośniętą świeczką. Odetchnąłem.

– Tak. Ale kiepskim, nie masz się czego bać. – Miałem nadzieję, że ta szczerość mnie nie zabije.

– Nie chcę walczyć z czarownikiem.

– Ja też nie chcę walczyć – zapewniłem. – Schowaj broń, pogadajmy.

Wychyliłem głowę, spojrzałem w jego stronę. Pistolet wcisnął za pas, poza tym miał jeszcze dwa zakrzywione miecze, na które jego rodacy mówili kilij. Skinął głową, przyglądając mi się nieufnie. Wiedziałem, że mój pierwszy fałszywy ruch będzie zarazem ostatnim. Turek miał nie więcej niż metr siedemdziesiąt i był drobnej budowy, ale złoty łańcuch na szyi i nabijany guzami pas mówiły o jego randze więcej niż cesarskie pagony. Musiał być przynajmniej kapitanem albo jakimś jego odpowiednikiem w osmańskiej armii.

– Nie jesteś żołnierzem – zdecydował, przyglądając mi się uważnie. – A mimo to, nosisz strój podobny do waszych mundurów. Co tu robisz?

Zawahałem się. Od czego zacząć? Od tego, że oboje jesteśmy w pułapce? Że magia jego rodaków sprowadzi na nas zgubę? A może jego ona nie dotyczy? Naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć.

Zamiast tego zapytałem:

– Napijesz się kawy?

Wyraz jego twarzy mówił, że nawiązaliśmy nić porozumienia.

Fragment IV

Z tej części piwnicy można było przejść do pomieszczenia, które prawie w całości wypełniał olbrzymi piec węglowy – uruchamiany najpewniej zimą, kiedy Győr nawiedzały naprawdę srogie mrozy i ten na parterze nie wystarczał, by ogrzać cały dom. Naprzeciw wejścia leżała hałda węgla. Z zewnątrz nie zauważyłem zsypu dla opału, ale wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby ktoś miał znosić go tutaj po schodach i między tymi wszystkimi gratami. Jeśli był zsyp, mieliśmy szansę.

Zdjąłem zaklęcie i schowałem medalion pod koszulę. Gdy nie widziałem już za pomocą Objawienia, okazało się, że stoję w kompletnych ciemnościach. Znalazłem lampę, zapaliłem ją i postawiłem przed wejściem. Nie byłem pewien, czy mam dość sił, żeby wyczarować świetlistą kulę.

Zacząłem rozgarniać opał szuflą, ale zdążyłem machnąć tylko dwa razy, gdy trafiłem pod węglem na coś twardszego i cięższego. Dalej kopałem już ostrożniej i pół minuty później spod sterty opału wyłoniła się czarna dłoń. Przykucnąłem i zacząłem usuwać kolejne kawałki węgla jeden po drugim, odgruzowując zasypaną postać. Przestałem, gdy dotarłem do głowy.

Znalazłem Laszlo Stoyana.

W tym momencie poczułem na karku dotyk chłodnej lufy. Wiedziony impulsem, sam nie wiem jakim, zareagowałem natychmiast. Uchyliłem się w bok, równocześnie zamiatając pięściami z półobrotu. Trafiłem w coś, mężczyzna kaszlnął i pchnęło go w bok, ale nie wywróciło. Odpowiedział kopniakiem z boku w kolano, zupełnie jakby zjadł zęby na walkach ulicznych. Później poprawił, bijąc mnie lufą po twarzy. Zabolało paskudnie, zatoczyłem się, padłem na ziemię. Usłyszałem szczęk odciąganego kurka.

– Wstań – powiedział mężczyzna. Widziałem niewiele, po trafieniu w nos łzy zalewały mi twarz. – Tylko powoli i bez żadnych głupich pomysłów. Wyobraź sobie, że jesteś Goliatem, ja Dawidem, a ten piękny amerykański colt, to proca na miarę Anno Domini tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego.

Dopiero, kiedy otarłem oczy, poznałem człowieka, który miał mnie na muszce. Przede mną, w nienagannie czystym, czarnym mundurze stał inkwizytor, którego spotkałem w zajeździe pod Győr. Wyglądał na wypoczętego i pełnego sił. Dragońską szablę trzymał w prawej dłoni, w lewej ściskał rewolwer, który połyskiwał, jakby przed chwilą wyszedł od rusznikarza.

– Gdy tylko cię zobaczyłem, wiedziałem, że coś z tobą jest nie tak – powiedział. – Widzę, że przeszkodziłem ci w ukryciu ciała pana domu. Och, nie zaprzeczaj. Zawsze rozpoznam mordercę. A skoro już o tym mowa, to ciekawe, czemu tak spieszno było ci dostać się do miasta i złożyć wizytę Laszlo Stoyanowi. Nie bałeś się ognia, nie bałeś się Turków…

On wie, zrozumiałem nagle. Oczywiście. Cholerni Turcy musieli wysłać więcej niż jednego gońca z wiadomością o rzekomym artefakcie. Teraz zbierali swoje żniwo. Gryzonie wpadały w pułapkę, jeden po drugim.

– To nieprawda – zaprzeczyłem. – Nie ma żadnego artefaktu. To tyl…

– Milcz! – warknął inkwizytor i przez chwilę sądziłem, że znowu zdzieli mnie lufą w twarz. Byłem od niego większy i silniejszy, ale klątwa osłabiła mnie do tego stopnia, że w walce nie miałem szans. – Ten dom wręcz ocieka magią, czuję to! Nie próbuj mi wmawiać, że nic tu nie ma. Już wtedy, w zajeździe podejrzewałem, że jesteś czarownikiem, jednym z tych sługusów diabła, którzy za nic mają wszelkie świętości! Nie igraj ze mną. Masz mi natychmiast pokazać, gdzie jest to, czego szukam albo…

Przerwało mu szczęknięcie odciąganego pistoletowego kurka.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...