Rozdział 1. Powroty
I
Od godziny przewracał się z boku na bok. Wydawało mu się, że jego uszy znów wypełnia ten dźwięk. Przypominał szepty i ciche skargi. Od prawie dwudziestu lat nie słyszał ich tak wyraźnie. I tak wielu. Coś było nie tak. Czyżby to Brama? A może w końcu zaczął wariować? Nie. Jeśli przetrwał tamto, co stało się przed osiemnastu laty, to chyba nic już nie mogło doprowadzić go do szaleństwa.
Powoli świtało. Janina spała obok, widział jej siwe włosy rozrzucone na poduszce. Tyle lat już ze sobą spędzili. Janowi przez chwilę wydawało się, że widzi tę młodą twarz, co niegdyś, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył. Jakby wyczuła, że właśnie na nią patrzył, bo w tej samej chwili otworzyła oczy.
— Nie śpisz? — zapytała.
— Nie, nie mogę.
Uniosła głowę i spojrzała na zegarek.
— Jeszcze wcześnie. Piąta.
Westchnął i utkwił wzrok w suficie.
— Znowu miałeś te sny? — Zaniepokojona dźwignęła się z poduszki.
— Nie — uspokoił ją.
Nie chciał jej mówić, że w rzeczywistości było gorzej. Że znowu słyszał te przeklęte głosy. Nie chciał jej martwić. Chociaż Janina i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co to mogło oznaczać. Tak było lepiej.
— W gardle mi zaschło. Muszę się czegoś napić.
Podszedł do stolika i sięgnął po szklankę z wodą, a potem upił kilka łyków. Odsłonił na chwilę rolety.
— Chyba będzie dziś ładny dzień — powiedział i wrócił do łóżka.
— Wszystko dobrze? — zapytała z troską i pogładziła go po ramieniu.
— Tak. W porządku — skłamał. — Śpij. — Pogłaskał ją po dłoni. — Ja też spróbuję.
Starał się rozluźnić i nie myśleć o niczym. Głosy po jakimś czasie ucichły. Nadeszły jednak wspomnienia o Wandzie. Wczoraj był jej pogrzeb. Znał ją tyle lat. Bardzo żałował, że odeszła. Wanda… To ona powiedziała mu, że te głosy nie muszą oznaczać szaleństwa. Wierzyła w takie rzeczy. On nie bardzo. Przynajmniej wcześniej, zanim ją spotkał. Zawsze starał się myśleć racjonalnie, jednak w końcu nie miał wyjścia — musiał uwierzyć. A teraz znowu miał to dziwne przeczucie, dokładnie tak jak przed osiemnastu laty. Może gdyby wtedy go posłuchał, wszystko potoczyłoby się inaczej. Tak wiele razy o tym rozmyślał. W końcu, jak zawsze zresztą, doszedł do wniosku, że temu, co się stało, nie dało się zapobiec. Pewne rzeczy po prostu się dzieją, czy tego chcemy, czy nie.
Zamknął oczy i wreszcie zaczęła ogarniać go senność. Jednak przeczucie pozostało. Nieodparte i uporczywe przeczucie, że zdarzy się coś niedobrego.
* * *
— Dokąd ma być ta wycieczka? — zapytała mama, pakując kanapki do jego plecaka.
Tomek czuł coraz większe wyrzuty sumienia w związku z tym, co zamierzał zrobić. Ale teraz nie chciał już się wycofywać. Już postanowił.
— Do Białowieskiego Parku Narodowego — powiedział i przełknął łyk rozmiękczonych płatków czekoladowych z mlekiem.
— Też byłam tam jako dziecko. To ciekawe miejsce. — Mama podeszła do patelni i zamieszała jajecznicę.
Tomek skinął głową i zanurzył łyżkę w misce. Najpierw wypijał prawie całe mleko, a potem bełtał w miękkich płatkach. Wyglądały przez to jak obrzydliwe błoto, ale były dobre.
— Długo tam będziecie?
— Parę godzin. Wrócimy wieczorem.
Kiwnęła głową i wrzuciła resztę kanapek i butelkę soku do plecaka. Usiadła obok Tomka, drobnymi łykami popijając kawę. Jej zapach unosił się w całej kuchni. Nałożyła jajecznicę na talerz i spojrzała na zegarek.
— Chyba musisz już iść, bo się spóźnisz — zauważyła. — Julia z mamą zajdą po ciebie?
— Nie, będą czekać przy wyjściu — skłamał.
Przełknął ostatnią łyżkę płatków i odstawił talerz do zlewu. Potem założył plecak i ruszył w stronę drzwi.
— Ej… — Uśmiechnęła się. — A buziak na pożegnanie?
— Oj, mamo. — Skrzywił się.
— Żadne „oj, mamo”. — Pogroziła mu palcem.
Westchnął, podszedł do stołu i nachylił się nad jej policzkiem. Miał całe dziesięć lat i uważał, że jest już za duży na takie rzeczy. Chociaż trochę to lubił. Kiedy nikt nie patrzył. Dobrze, że mama oduczyła się robić to przed szkołą. Jeśli zobaczyłby ktoś z klasy, to byłby prawdziwy obciach.
Tomek obejrzał się, idąc korytarzem, ale mama nie patrzyła za nim. Miał szczęście. Ostrożnie rozsunął drzwiczki schowka i wszedł do środka. Śmierdziało tu kulkami na mole i kurzem. Było ciemno, ale przygotował się na to. Wyjął z plecaka latarkę. Teraz musi tylko siedzieć cicho. Mama pójdzie do pracy, a on będzie mógł zostać w domu. Nie miał ochoty iść dziś do szkoły, a udawanie już nie działało. Kilka razy się sprawdziło, ale później mama domyśliła się, że symuluje i tylko kręciła głową, a potem mówiła, że trzeba chodzić do szkoły. Ale dziś były dwie matmy, a on nie cierpiał matematyki. Do tego klasówka. Najgorsze jednak, że przyczepił się do niego ten dryblas z piątej „C”. Może Tomek miał w tym swój udział, mógł się przecież powstrzymać. Ale rozzłościło go, kiedy popchnął Julię. Starsi zawsze się przepychają do szatni, tym razem jednak tamten posunął się za daleko. Kiedy Julia upadła, Tomek z całej siły kopnął dryblasa w goleń, aż tamten syknął i spojrzał na niego wściekle. Tomek chwycił kurtkę i popędził do domu. Wiedział, że dziś by mu się za to dostało. Wolał, żeby dryblasowi złość trochę przeszła. Może nawet zdąży zapomnieć.
Siedział, przeglądając książkę i słuchając krzątania się mamy, które dobiegało z kuchni. Robiła śniadanie i nuciła sobie wesoło. Lubił jej głos. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Tomek usłyszał, jak mama idzie korytarzem, potem otwieranie drzwi, głosy. Później ruszyli z tym kimś w stronę kuchni. Słyszał teraz rozmowę. Nie wiedział, kim był ten ktoś, ale głos wydawał mu się znajomy. Nagle usłyszał krzyk. Pojedynczy, stłumiony, dziwny, jakby przerwany. Jak hejnał, o którym opowiadała im nauczycielka, ten w Krakowie, kiedy ktoś przebił trębacza strzałą. Tomek poczuł w gardle wielką gulę, serce mu łomotało. Przez chwilę miał ochotę wyskoczyć ze schowka i pobiec do kuchni. Ale coś trzymało go na miejscu. I nie był to tylko strach, ale też jakieś straszne przeczucie.
Potem usłyszał kroki w korytarzu i ktoś wszedł do pokoju obok. Podłoga trzeszczała, a drzwi skrzypiały i trzaskały. Wyglądało na to, że ten ktoś czegoś szukał. Nagle chłopcu przyszło do głowy coś strasznego — a jeśli ten ktoś szukał właśnie jego? Skulił się i zgasił latarkę. Zrobiło się ciemno i strasznie, ale dzięki temu czuł się też trochę bezpieczniej. Prawie jak niewidzialny. Ten ktoś był teraz w korytarzu, jego kroki stawały się coraz głośniejsze. Przystanął na chwilę, prawie przy schowku. Później ruszył do drzwi. Zabrzęczała klamka. Wyglądało na to, że ten ktoś wreszcie zamierzał sobie pójść. Tomek odetchnął i poruszył się, żeby trochę rozprostować zdrętwiałą nogę.
I wtedy coś stuknęło. Chłopiec z przerażeniem zauważył, że to jedna ze starych szczotek przewróciła się i uderzyła o drzwiczki schowka. Kroki zawróciły. Upuścił książkę, latarka wypadła mu z rąk i potoczyła się w róg schowka.
Później widział coraz szerszą smugę światła.
Drzwiczki zaczęły się powoli otwierać.
* * *
Początkowo nie wiedział, dlaczego obudził się tak raptownie. Usiadł na łóżku i rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po ciemnym wnętrzu chaty. Zrozumienie przyszło w tym samym momencie. Drzewo. Wołało go. Potknął się o sztalugi, zapomniał, że zostawił je tam, kiedy ostatnio malował. Wypatrzył obok kontury stolika, wymacał zapałki i zapalił świecę. Zobaczył, że wciąż stoją tam dwa puste kufle po piwie. Przypomniał sobie, że Daria wpadła dziś w odwiedziny. Lubiła patrzeć, jak malował i przekomarzać się z nim. Nawet nie zauważył, kiedy wyszła. Wpadł w ten trans, który czasem mu się zdarzał. Wnętrze chaty rozjaśniło się ciepłą żółcią. Pospiesznie włożył dżinsy, a potem koszulę i wyszedł przed chatę.
Drzewo jaśniało. Myśloptaki krążyły, niespokojne, podekscytowane. Podszedł bliżej i przyłożył dłonie do twarzy drzewa, a potem zamknął oczy. Wsłuchał się w to, co chciało mu powiedzieć. Po chwili wiedział już, że nie będą to dobre wieści.
II
Droga była opustoszała, a ja coraz bardziej senny. Zerknąłem na mijaną właśnie tablicę informacyjną. Napisy zajaśniały w świetle reflektorów. Ponownie nie zauważyłem na niej miejscowości, której szukałem, ale przypuszczałem, że jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i powinienem być na miejscu. Kiedy tylko dowiedziałem się o śmierci babki i trochę się pozbierałem, załatwiłem kilka spraw, spakowałem rzeczy i ruszyłem do Czarciego Mostu. Miałem wyrzuty sumienia, że tak rzadko odwiedzałem babkę. Wprawdzie mieszkała na drugim końcu Polski, ale po śmierci rodziców, dwa lata temu, tylko ona mi została. Moja rodzina nigdy nie była zbyt żywotna, jakby ciążyła na niej jakaś klątwa.
Rodzice nie bardzo lubili tu przyjeżdżać i chyba podświadomie przejąłem tę niechęć. Zresztą to, co stało się przed laty z moją siostrą, w pełni tłumaczyło, że nie przepadali za tym miejscem. Trudno było im się dziwić. Westchnąłem i odgoniłem od siebie te myśli. Wspomnienia o siostrze mnie przygnębiały, mimo że niewiele już tak naprawdę pamiętałem.
Pogłośniłem radio, bo właśnie leciał jeden z moich ulubionych kawałków Pink Floyd. Zanuciłem „Hey, You” i pociągnąłem łyk napoju energetyzującego. Nigdy nie przepadałem za tym świństwem, ale dłuższa jazda samochodem zawsze mnie męczyła. Przejechałem jeszcze kawałek i poczułem, że kiszki grają mi marsza. Na szczęście zobaczyłem po lewej zjazd na stację benzynową, obok był bar. Skręciłem i zaparkowałem.
W powietrzu wyczułem chłód.
— Nadchodzi zima — wymruczałem posępnie niczym Ned Stark.
„Niech ją cholera” — pomyślałem w duchu. Nigdy nie przepadałem za tą porą roku. Kiedy nadciągał mróz, miałem ochotę owinąć się kocem i zabarykadować w sypialni, a potem przespać całą tę zimę, jak niedźwiedź. Za to moja była ją uwielbiała. Cóż, już wtedy mogłem się domyślić, że do siebie nie pasujemy. Nie musiałbym czekać, aż po trzech latach, trzech miesiącach i czterech dniach sama mi to oświadczy i zmyje się z jakimś napakowanym kolesiem. Instruktorem narciarstwa, o ironio! Tak, kiedy pół roku temu puściła mnie kantem, znienawidziłem zimę jeszcze bardziej.
Zamówiłem hot-doga i frytki, bo nic lepszego i tak tu nie mieli, i usiadłem przy obdrapanym stoliku. Po chwili ładna blondynka przyniosła mi talerz z jedzeniem i postawiła na stoliku. Obok mnie jakiś podstarzały facet zmywał podłogę.
— Daleko pan? — zagadnął.
— Do Czarciego Mostu.
Uniósł brew i przyjrzał mi się uważnie.
— Nie wygląda pan na jednego z TYCH — mruknął.
— Jednego z TYCH? — zapytałem i przełknąłem kawałek hot-doga. — Co ma pan na myśli?
— No takich, pan wybaczy, nawiedzonych. Dziwaków. Bo to nawiedzone miasto. Tak mówią. Mają nawet tę swoją gazetę.
Podszedł do lady i rzucił na stolik czasopismo. „Po Tamtej Stronie” — głosił tytuł.
— A, to. — Zacząłem przeglądać gazetę. — Nie wiedziałem, że to tutaj ją wydają. Widywałem nieraz to czasopismo w salonach prasowych i kioskach. Dotyczy zjawisk paranormalnych i tym podobnych rzeczy. Ma nawet spory nakład, więc musi nieźle schodzić.
— Po mojemu to jakieś brednie. Dla turystów — oświadczył mężczyzna.
— Ja nie w tej sprawie — wyjaśniłem. — Mam tam rodzinę. To znaczy miałem — poprawiłem się. — Babkę. Niestety, niedawno zmarła.
— Przykra sprawa — odparł i zanurzył mopa w wiadrze.
Kiedy go wyjął, mętna woda chlapnęła dookoła. Mop z każdym pociągnięciem zostawiał brudne, szare smugi. Gdybym chciał wziąć udział w konkursie na najbardziej zasyfioną podłogę w galaktyce, na pewno bym go zatrudnił.
— Ile kilometrów zostało stąd do miasteczka? — zapytałem po chwili. — Dawno nie widziałem tablicy informacyjnej.
— Ze trzydzieści stąd. Zawsze o to wszyscy pytają. Mówią, że oznaczenia słabe. Ale po mojemu to to miasto wcale nie chce, żeby ktoś je znalazł. Pewnie ma po dziurki w nosie tych podejrzanych typów. — Zachichotał cicho i znowu chlasnął mopem o podłogę.
— Możliwe.
— Choć dla nas to i lepiej, klientów więcej — dodał.
Byłem już najedzony, więc dźwignąłem się z krzesła. Chwyciłem „Po Tamtej Stronie” i podałem facetowi.
— Niech pan se zatrzyma. — Machnął ręką. — I tak już przeczytałem. Nie żebym w to wierzył… — zapewnił. — Niby to takie bujdy, ale wchodzi nawet dobrze.
Zwinąłem gazetę i ruszyłem do wyjścia.
— Miłej nocy — powiedziałem.
— Szerokiej drogi — odparł.
Wyszedłem ponownie w chłodną jesienną noc i pomknąłem do samochodu. Senność, na szczęście, trochę ustąpiła. Odpaliłem silnik i ruszyłem w dalszą drogę.
* * *
Kiedy w końcu minąłem tablicę z nazwą miejscowości, poczułem się, jakbym cofnął się w czasie. Miasteczko o tej porze, późnym wieczorem, było prawie wymarłe, ale znajome. Jakby specjalnie dla mnie znieruchomiało na moment, żebym mógł mu się lepiej przyjrzeć. Ludzie wieczorem zaszywali się w domach i rzadko wychodzili. Zupełnie inaczej niż w wielkich światowych stolicach, gdzie rozkwitało wtedy drugie, nocne życie. Minąłem bar Trzy Czarty, stare kino Klaps — cud, że jeszcze go nie zamknęli. Przedwojenne kamienice i mały rynek z fontanną. Mignął zaniedbany park, w którym na ogół i tak siedzieli tylko żule, bo wiecznie był zasrany przez wrony.
Wreszcie skręciłem w ulicę Wrzosową. Znajdowała się na obrzeżach miasta. Ciągnęła się w nieskończoność i wcale nie było tu wrzosów. Dom babki stał na jej końcu, przy skrzyżowaniu z Dębową. Dalej była już tylko rzeka i ten dziwny most, od którego wzięła się nazwa miejscowości, a potem łąki, bagna i las, które ciągnęły się dobre kilkanaście kilometrów.
W oddali widziałem już znajomy budynek, kiedy coś przemknęło przed maską samochodu. W świetle reflektorów dostrzegłem dziecięcą sylwetkę. Zahamowałem gwałtownie. Wyszedłem z samochodu, jednak postać gdzieś zniknęła. Rozejrzałem się dookoła. Ciemny, nieduży kształt był już teraz daleko. Towarzyszyło mu wielkie czarne psisko. Dziecko skręciło w jakąś uliczkę i zniknęło. Zwierzę przystanęło na chwilę i przypatrywało mi się z daleka. Potem ruszyło w ślad za chłopcem. Nie zamierzałem za nim biec, chociaż ktoś powinien uświadomić smarkaczowi czym grozi wbieganie na środek jezdni. Westchnąłem i wróciłem do samochodu.
Wkrótce byłem na miejscu. Otworzyłem bramę i ruszyłem długim podjazdem. Włączyły się lampy, oświetlając ogród i dom. Dom babki był jedną ze starych przedwojennych willi w dworkowym stylu. Babka zachowała w większości jego wygląd, „jego duszę”, jak to ona mawiała, poddając jedynie remontowi. Prezentował się bardzo ładnie. Kiedyś tu mieszkaliśmy, zanim stało się to, co się stało, a rodzice się wyprowadzili. Babka nieraz powtarzała, że dom jest dla niej za duży, ale było jej żal go sprzedać. Ponoć od dawna należał do naszej rodziny.
Wyjąłem torbę z bagażnika i poszukałem kluczy. Były załączone w liście, który zawiadamiał o śmierci babki. Niestety, osoba, która go wysłała, nie miała mojego aktualnego numeru telefonu. Niedawno go zmieniłem, nawet babka miała tylko ten stary. List przyszedł z opóźnieniem, nawet nie zdążyłem na pogrzeb. Czego zresztą bardzo żałowałem i miałem z tego powodu wyrzuty sumienia.
Kiedy wysiadłem i rozprostowywałem kości, zauważyłem, że w jednym z okien paliło się światło. Zaniepokoiło mnie to. Od śmierci babki nikt tu nie mieszkał. Może jacyś złodzieje zwęszyli łatwy łup? A może to tylko jeden z sąsiadów doglądał domu? Opiekunka pisała, że babka zostawiła komuś klucze. Powoli zacząłem iść w stronę drzwi. Żwir chrzęścił mi pod stopami. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Ostrożnie otworzyłem je i wszedłem do środka. Ruszyłem po schodkach, pokrytych zielonym dywanem, i wszedłem do korytarza. Słyszałem jakieś dziwne odgłosy dobiegające z pomieszczenia obok. Jakby ktoś tam szperał. Ostrożnie przyczaiłem się na progu i zajrzałem do środka. W kuchni była młoda kobieta, szukała czegoś w szufladzie. Po chwili odwróciła się gwałtownie i spojrzała na mnie, zaniepokojona.
— Kim pan jest? — powiedziała drżącym głosem.
— Mikołaj Osadnik. To dom mojej babki. — Zmarszczyłem brwi. — Co pani tu robi?
Na jej twarzy ujrzałem wyraz ulgi. Dopiero teraz przyjrzałem się dokładnie kobiecie. Ciemne, lekko kręcone włosy, duże zielone oczy, drobna twarz. Była ładna. Nawet bardzo.
— Więc to pan. — Wyciągnęła rękę. — Jagoda Czarnocka.
Miała długie, delikatne palce. Moja druga babka powiedziałaby, że „złodziejskie”.
— Byłam opiekunką pani Wandy. Więc jesteś jej wnukiem…? — Przyjrzała mi się uważnie. — Cóż, od naszego ostatniego spotkania sporo urosłeś.
— Znamy się? — zdziwiłem się.
— Tak, ale to bardzo stara znajomość. Właściwie to wszyscy nazywają mnie Jagą, jeśli coś ci to mówi…
— Zaraz, zaraz… — Zmrużyłem oczy. — Nie jesteś chyba tą Jagą… tą, która wszędzie musiała wścibić nos, miała niewyparzony język i przez którą zawsze miałem przegwizdane… — Mrugnąłem.
Zaśmiała się.
— Tą samą.
— Nie wiedziałem, że tu mieszkasz. Wyjechaliście chyba stąd na krótko przed nami?
— Tak. Później siostra tu wróciła. Maria najpierw miała tu szkołę i chłopaka, a później postanowiła zostać na stałe. Ja wróciłam dopiero parę miesięcy temu, kiedy znalazłam tu pracę. Pracuję w tutejszym czasopiśmie.
— Tym o duchach i takich tam?
— Tak. — Skinęła głową. — Jest też tutejszy tygodnik. Zdziwiłbyś się, ile ludzie mają tu do powiedzenia. To niezwykłe miasteczko.
— Albo po prostu ludzie mają tu niezwykłą wyobraźnię. Nie sądzisz? — Uśmiechnąłem się.
— Możliwe. Ale nawet to jest niezwykłe. Ludzie mają coraz mniej wyobraźni — powiedziała i zauważyłem, jak ukradkiem odkłada na blat deskę do krojenia, którą miała za plecami.
— Za to ty najwyraźniej masz wybujałą — parsknąłem. — Widzę, że chciałaś mnie zabić. Patelni nie było? Chyba byłaby bardziej skuteczna?
— Ależ skąd. Nie zabić, tylko ogłuszyć. — Zaśmiała się i odgarnęła kosmyk włosów z twarzy. — Przepraszam. Po prostu byłam zaskoczona. Tak dziwnie się skradałeś… Nie wiedziałam, że dziś przyjedziesz. Prawdę mówiąc, nie miałam nawet pewności, czy list doszedł do ciebie. Ale wracając do tematu. Kiedy tu przyjechałam, zamieszkałam u siostry. Panią Wandę poznałam, a raczej zaprzyjaźniłam się z nią, bo przecież znałyśmy się z dawnych lat, przeprowadzając z nią rozmowę do artykułu. Polubiłyśmy się. Kiedy zachorowała, zaproponowała, żebym się nią zaopiekowała. A kiedy… — Jej twarz posmutniała nagle. — …kiedy jej się pogorszyło, pani Wanda poprosiła, żebym wprowadziła się tutaj. To duży dom. Poza tym tak było wygodniej.
— Rozumiem. Niestety, nie będziesz mogła długo tu zostać. Zamierzam sprzedać dom.
— Postaram się jak najszybciej znaleźć coś nowego. Na razie wrócę do siostry. Siadaj. — Podsunęła mi krzesło. — Pewnie jesteś wykończony.
— Troszkę — przyznałem i z ulgą usiadłem. — A więc Maria ciągle tu mieszka?
— Tak. Pamiętam, że się w niej podkochiwałeś. Jakbyś nadal był zainteresowany, to jest chwilowo wolna. — Mrugnęła.
— Ja? Podkochiwałem? Skądże… — burknąłem.
— Daj spokój. Wiem, że tak było. Byłam dzieckiem, nie ślepakiem.
— Dobrze, przyznaję. Może troszeczkę — westchnąłem. — Stare czasy.
— Jesteś głodny?
— Nie, dzięki. Niedawno jadłem.
Wyjęła z kredensu słoik z gotowym daniem.
— Niestety to, co próbowałam ugotować, wylądowało w koszu, nie nadawało się do spożycia. Chyba znów za bardzo namieszałam.
— Niech zgadnę… Dalej solisz dżem, żeby sprawdzić, jak będzie smakował? — parsknąłem.
— Już nie. — W jej oczach mignęło rozbawienie. — Uczę się na błędach — oświadczyła. — To może kawy, herbaty?
— Może być kawa.
Po chwili postawiła przede mną kubek.
— Dzięki — powiedziałem.
Usiadła naprzeciwko z miseczką jakieś papki. Zatopiła w niej łyżkę i powąchała.
— Cóż… nie pachnie to zbyt zachęcająco, ale chyba się nada.
Coś za mną miauknęło, odwróciłem się i zobaczyłem kota o burym umaszczeniu. Wpatrywał się we mnie przenikliwymi zielono-złotymi oczami.
— To Nawia — powiedziała Jaga. — Należała do twojej babci. Polubiła mnie, więc pani Wanda poprosiła mnie, żebym po jej śmierci się nią zaopiekowała.
Kotka obrzuciła mnie raz jeszcze przelotnym spojrzeniem, a potem bezceremonialnie wskoczyła na kolana Jagi i zamruczała.
— Rzeczywiście cię lubi. — Pociągnąłem kilka łyków kawy. — Długo opiekowałaś się babką?
— Około miesiąca.
— Więc pewnie znasz ją lepiej niż ja. Dawno mnie tu nie było.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Najpierw rodzice z jakiegoś powodu byli przeciwni, żebym tu przyjeżdżał. Przez dłuższy czas myślałem, że to przez to, co stało się z moją siostrą. Przed naszym wyjazdem.
— W sumie nie ma co im się dziwić. Pewnie znienawidzili to miejsce po tym, co się wydarzyło. Pamiętam, że to było akurat wtedy, jak pojechaliśmy na ten obóz. Potem słyszałam tylko jakieś plotki, nie znam jednak szczegółów…
— Szczerze mówiąc, ja też nie. Wiem tylko, że zginęła w jakimś wypadku. Próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej, ale rodzice nigdy nie chcieli o tym rozmawiać. Chyba do końca nie mogli się z tym pogodzić. Nawet po wielu latach. Ale czasem myślę, że było coś jeszcze… Musieli o coś się pokłócić z babką. Nigdy nie chcieli powiedzieć, o co chodziło. A potem… — Westchnąłem. — …potem odkładałem przyjazd, miałem swoje sprawy, a teraz jest już za późno. Bardzo tego żałuję.
— Przykro mi. Mogę ci trochę o niej opowiedzieć, jeśli chcesz.
— Więc jaka była, tak na co dzień? — zapytałem.
— Interesująca. To chyba najlepsze słowo. — Pogrzebała w miseczce i podniosła do ust widelec z makaronem.
— Interesująca?
— Mhmmm… — przytaknęła.
— To znaczy?
— Wiesz, że interesowała się różnymi nadprzyrodzonymi rzeczami?
— Nie miałem pojęcia. Wróżenie, duchy, niewyjaśnione zjawiska i te sprawy? Całe to miasteczko ma chyba na tym punkcie bzika?
— Nie dziwię im się. W tym miasteczku naprawdę jest coś dziwnego. Jako dziecko tak tego nie odczuwałam, ale teraz… Kiedy tu przyjechałam po latach, czułam się trochę nieswojo. Pani Wanda powiedziała mi, że to normalne, bo mam jakieś… Jak ona to powiedziała…? Hmmm… — Zamyśliła się. — …jakąś trzecią powiekę czy coś takiego. Mówiła, że niektórzy czują i widzą więcej niż inni. Potraktowałam te jej poglądy jako niegroźne dziwactwo.
— Trzecia powieka? Jak u kotów? — Uśmiechnąłem się. — Rzeczywiście dość dziwaczne. Coś jeszcze?
— Że to miejsce jest wyjątkowe w jakiś sposób, ale nie powiedziała, co dokładnie ma na myśli. Zabawne, ale gdybym wierzyła w takie rzeczy, to chyba przyznałabym jej rację. Czuję się tu trochę inaczej niż gdzie indziej. Z początku mnie to przerażało, ale chyba już się przyzwyczaiłam.
— Chyba będę musiał zrobić sobie wycieczkę, zanim wyjadę. Może wróci trochę wspomnień. Pamiętam tylko jakieś strzępy, na przykład ten most niedaleko.
— Też go pamiętam. Jako dzieci często tam chodziliśmy.
— Wrzucaliśmy tam kamienie. — Przypomniałem sobie. — Rodzice nie lubili, kiedy się tam bawiliśmy. Teraz to rozumiem, ale kiedyś wydawało mi się to głupie.
— Tak, to było najlepsze miejsce do zabawy.
— Czarci Most… skąd właściwie wzięła się ta nazwa? Zawsze mnie to ciekawiło. Poza tym zawsze dziwiło mnie, po co wybudowali ten most akurat w tym miejscu. Przecież tam są tylko łąki, bagna i las. Oprócz tej jednej chaty zaraz za nim.
— Kilka lat temu odgrzebali tam, po drugiej stronie, w lesie, ruiny osady sprzed kilkuset lat. Może tam prowadził most. Burmistrz postarał się o to, żeby to nagłośnić. A że od lat ludzie opowiadają tu niestworzone historie, miasto zdobyło sławę nawiedzonego i niezwykłego. Wiesz, że w miasteczku jest o wiele więcej zachorowań na choroby psychiczne niż gdzie indziej? Choć na ogół to nie są ciężkie przypadki, to ich natężenie jest zastanawiające. Jest tu nawet niewielki szpital psychiatryczny.
— Cóż… to chyba nie jest powód do radości?
— Oczywiście, ale to ciekawe. Nikomu nie udało się ustalić, dlaczego tak się dzieje. Powstały różne teorie, sporo osób się tym interesowało. Niektórzy twierdzili nawet, że bierze się to z omamów. Że ludzie naprawdę widzą tu niezwykłe rzeczy. Były hipotezy, że to coś w tutejszym powietrzu, wodzie albo że to jakiś czynnik genetyczny. Żadnej z tych teorii nie udowodniono, ale do miasteczka zaczęli coraz częściej zaglądać ciekawscy. Niedaleko jest jezioro i stare lasy, więc i turystyka zaczęła bardziej się rozwijać. Latem jest tu sporo przyjezdnych. Pisuję różne artykuły do „Po Tamtej Stronie”, wydawnictwo wypuszcza też tutejszy tygodnik, mam dostęp do archiwum i trochę o tym wszystkim czytałam. Później, jeśli będziesz chciał, pokażę ci te ruiny.
— Chętnie. Brzmi ciekawie.
Gadaliśmy dalej, a czas płynął niepostrzeżenie. Dawno z nikim tak dobrze mi się nie rozmawiało. W końcu Jaga spojrzała na zegarek.
— Ale ten czas leci. Już strasznie późno — stwierdziła zaskoczona. — Muszę iść spać, bo jutro od rana czeka mnie przeprowadzka.
— Ja też, padam z nóg. — Ziewnąłem, bo nagle ogarnęła mnie straszna senność. Zmęczenie po podróży robiło swoje. — Miło było pogadać.
— Mnie również. — Uśmiechnęła się i wstała od stołu, a potem przeciągnęła się, dokładnie jak kotka, która w tej chwili zeskoczyła z krzesła. — Rozgość się i daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował.
Ruszyła na piętro, a kotka w ślad za nią, jak mały szary cień.
* * *
Znalazłem pokój na górze, ten, który zajmowałem w dzieciństwie. Wydawał mi się mniejszy niż kiedyś, ale przytulny. Nie zmienił się wcale od tamtego czasu, widocznie nikt w nim nie mieszkał aż do teraz. Na regałach stało wciąż trochę książek z dzieciństwa, które tu zostawiłem, bo należały tak naprawdę do babki. W większości była to klasyka literatury dziecięcej i zbiory baśni. Gdzieniegdzie leżało też trochę zabawek, których nie zdążyłem wtedy ze sobą zabrać, bo wyprowadzaliśmy się w pośpiechu. Poza tym rodzice mówili, żebym trochę rzeczy zostawił, bo przydadzą się, kiedy będę w wakacje lub święta odwiedzać babkę. W rzeczywistości odwiedziliśmy ją potem jeszcze tylko dwa razy. Czasami rodzice przyjeżdżali tu sami, a mną opiekowali się wtedy dziadek i babcia ze strony ojca. Z jakiegoś powodu nie chcieli, żebym tu często przyjeżdżał. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć.
Na małym stoliku przy tapczanie, który zaścielała granatowa kapa w małe samochodziki (pamiętam, że gdy czasem nie mogłem usnąć, liczyłem je zamiast baranów), stał ciągle plastikowy budzik w kształcie Muminka. Przypomniałem sobie, jak zawsze rozdzwaniał się o siódmej, kiedy musiałem wstawać do szkoły. Kiedyś mnie wkurzał, teraz wzbudzał sentyment. Podszedłem do biurka i uśmiechnąłem się. Dalej było oklejone dziesiątkami kolorowych naklejek z bajek. Rozpiąłem torbę podróżną, wyjąłem notebook i ustawiłem go na niskim biurku. Zdecydowałem, że przez te kilka dni zamieszkam w tym właśnie pokoju, mimo że nie był zbyt odpowiedni ani wygodny dla dorosłego faceta. Było tu wiele innych, większych, ale tutaj czułem się mimo wszystko w miarę swobodnie, w przeciwieństwie do reszty domu, która wydawała mi się bardziej obca.
Na ścianie wisiało kilka rysunków. Mój wzrok przyciągnął szczególnie jeden z nich, przedstawiający fioletowego królika. Uśmiechnąłem się. Przypomniałem sobie, że narysowała go Alicja, moja siostra. Upierała się, że kiedyś takiego widziała, a ja mówiłem, że fioletowe króliki nie istnieją i że jest strasznie głupia. Wtedy Alicja kazała mi powiesić ten rysunek i robić kreski, które miały oznaczać dni. Wymyśliła sobie, że jeśli w ciągu kilku lat też zobaczę tego fioletowego królika, dostanie złotówkę za każdy dzień, w którym w niego nie wierzyłem. A jeśli nie zobaczę, ona mi zapłaci. Oczywiście wiedziałem, że zmyśla. Alicja zawsze miała bujną wyobraźnię, bujniejszą nawet od mojej, a to nie lada wyczyn. To chyba było u nas rodzinne. Pomyślałem o tutejszej gazecie, o dziwach i innych nadprzyrodzonych zjawiskach, które rzekomo ludzie tu widywali. A może po prostu byliśmy przykładnymi mieszkańcami miasteczka? Każdego dnia, kiedy wstawałem, zerkałem na ten obrazek i rysowałem kolejną kreskę. Kolejny dzień. Policzyłem kreski, które wyrysowałem u dołu rysunku. W dniu, w którym zginęła, Alicja wisiała mi czterdzieści dwa złote.
Westchnąłem i zamyśliłem się na chwilę, a potem wyszedłem na korytarz. Stanąłem przed drzwiami do pokoju naprzeciwko mojego. Pokoju Alicji. Te drzwi ciągle, nawet po tylu latach, wzbudzały moją obawę. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy przyjeżdżaliśmy tu już po śmierci siostry. Nie śmiałem tam nawet zajrzeć. Widziałem też napięte twarze rodziców, kiedy je mijali. Nawet nie patrzyli w ich stronę. Jakby w ogóle nie istniały.
Nacisnąłem ostrożnie klamkę i drzwi skrzypnęły cicho, ledwie słyszalnie, jak człowiek, który milczał całymi latami i wreszcie próbował wydobyć z siebie głos. Wszedłem powoli do środka. W pokoju panował półmrok, blade światło księżyca sączyło się przez okno naprzeciwko drzwi. Widziałem jedynie słabe zarysy mebli i sprzętów. W rogu jaśniał tapczan, taki sam jak mój, z białą kapą. Wiedziałem, że jest w niebieskie kwiatki, chociaż z daleka wyglądały jak bezładne plamy. Chciałem widzieć więcej, ale nie śmiałem włączyć światła. Jakaś część mnie uważała, że ten półmrok najlepiej pasuje do tego pokoju. Że kliknięcie włącznika i zapalenie tego ostrego sztucznego światła byłoby jak bezczeszczenie go. Jak raptowne budzenie go ze snu. Bo ten pokój wydawał się śnić. Trwać w jakimś dziwnym zawieszeniu.
Wycofałem się i ostrożnie zamknąłem drzwi. Postanowiłem, że zajrzę tu jeszcze za dnia. Wróciłem do swojego pokoju. Wypakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i wrzuciłem do szafy trochę ubrań. Postanowiłem nawet nie wypakowywać się porządnie, bo za kilka dni i tak miałem wyjechać. Agent z biura nieruchomości miał wpaść tu za dwa dni. Usiadłem przy biurku i otworzyłem folder z ledwie rozpoczętym tekstem. Postanowiłem popisać jeszcze chwilę przed snem. Ostatnio nie szło mi zbyt dobrze, a terminy goniły. Śmierć babki spowodowała w moim życiu niemały zamęt. I wyrzuty sumienia. Nie byłem przykładnym wnukiem, a teraz było już za późno, żeby to naprawić.
Po chwili usłyszałem ciche pukanie.
— Proszę — powiedziałem.
W progu stanęła Jaga.
— Przyniosłam czystą pościel. — Podeszła bliżej i ułożyła ją na łóżku.
Zerknęła mi przez ramię.
— „Filip i magiczne jabłka” — odczytała. — Czytałam wszystkie części. Twoja babcia trochę mi o tobie opowiadała. Mówiła, że piszesz, ale nie myślałam, że jesteś tym facetem od książek dla dzieciaków. Mój siostrzeniec uwielbia tę serię. Przepraszam… — Zmieszała się nagle. — …pewnie uważasz, że jestem cholernie wścibska. Nie powinnam tak zaglądać przez ramię.
— W sumie to miła odmiana — stwierdziłem. — Moja była w ogóle nie interesowała się tym, co robię. Uważała, że książki dla dzieci to potworna nuda.
Prawda była taka, że zawsze chciałem pisać powieści grozy, ale kiedy moja poprzednia książka przeszła bez echa, dla odmiany postanowiłem napisać coś dla dzieci. Wykorzystałem w niej moje sny z czasów dzieciństwa, a szczególnie jeden, który od dawna chodził mi po głowie. Ku mojemu zdziwieniu książka zdobyła dużą popularność. Zrobiono nawet film animowany na jej podstawie. Potem powstały jeszcze dwie z tej serii. Teraz pisałem czwartą.
— A ja czasami lubię sobie je poczytać. Podkradam je siostrzeńcowi. Śmieje się, że powinnam płacić za wypożyczanie. Czasami tęsknię za czymś… — Zamilkła na chwilę. — Sama nie wiem… nie potrafię tego nazwać. Czymś niezwykłym, czymś znanym i nieznanym zarazem. Trochę za dzieciństwem, ale to chyba nie do końca to.
— I książki dla dzieci ci pomagają?
— Na chwilę. Potem to znowu wraca. — Westchnęła. — Dobra, nie będę cię dłużej zagadywać. Późno już.
Kiedy dotarła do drzwi, zatrzymała się.
— Ale dasz mi przeczytać, jak już skończysz? A może masz jakiś konspekt, notatki? Zerknęłabym sobie…
— Rany, ty naprawdę jesteś wścibska! — Parsknąłem śmiechem.
— Skądże, po prostu zżera mnie ciekawość. To dwie różne rzeczy. Poza tym w ostatnim tomie walnąłeś paskudnego cliffhangera. Za to powinni karać!
— Nie nazwałbym tego cliffhangerem. Raczej pewnym niedopowiedzeniem. Dzieciaki by mnie udusiły. Nie są zbyt cierpliwe.
— Ja też nie należę do najcierpliwszych osób we wszechświecie. Od dziecka tak mam.
— Nie wątpię. Pamiętam, jak przez to nieraz wpakowaliśmy się w kłopoty. Jak wtedy, kiedy postanowiłaś wykraść pytania na klasówkę z matmy.
— Skąd mogłam wiedzieć, że okno się zatrzaśnie?
— Ostrzegałem cię.
— Oj, zamknij się. Zawsze byłeś cholernym cykorem. — Mrugnęła.
— Po prostu byłem rozsądnym dzieckiem.
— Akurat. — Otworzyła drzwi. — Miłej nocy, cykorze.
— Wzajemnie, wścibiaku. — Uśmiechnąłem się.
Kiedy wyszła i zostałem sam w pustym pokoju, uświadomiłem sobie, że zacząłem za nią tęsknić. „Przecież znasz ją dopiero parę godzin, nie licząc tych szczenięcych lat, nie bądź śmieszny” — zganiłem się w myślach.
A jednak tego, co czułem, kiedy zamknęły się drzwi i zaległa cisza, nie umiałbym inaczej nazwać.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz