John Constantine to jedna z najbardziej intrygujących komiksowych postaci. Zajmuje się paranormalnymi zjawiskami i walczy z siłami zła, ale często płaci za to wysoką cenę. Jego przyjaciele są w ciągłym niebezpieczeństwie, działania, jakich się podejmuje, skutkują ofiarami i kolejnymi wrogami, a jakby było mało, sposób pokonywania przeciwników też nasuwa wątpliwości. Czy obrońca ludzkości powinien odwoływać się do klątw, rzucać podejrzane zaklęcia oraz oszukiwać wszystkich dookoła? Spoglądając na zachowanie bohatera, również trudno znaleźć w nim choćby odrobinę moralności. Jest zaniedbany, wdaje się w romanse, a poza tym to nałogowy palacz, który lubi także dobrze wypić. Tak daleki od ideału herosa Constantine uzyskał popularność dzięki serii komiksów „Hellblazer”. Niestety jego pierwsza ekranizacja spotkała się z mieszanym przyjęciem. Kontynuacja nigdy nie powstała. W zamian otrzymaliśmy serial nadawany przez stację NBC.
Przeniesienie przygód Johna na srebrny ekran trudno uznać za pomyślne. Głównie przez pierwsze odcinki, charakteryzujące się wyjątkowo słabą fabułą. Szczególnie niechlubnie wyróżnia się pilot. Chociaż powinien zachęcać do dalszego oglądania, okazał się niebywale chaotyczny. Scenarzyści chcieli w ciągu kilkudziesięciu minut zaprezentować widzom świat „Constantine'a”, ale ewidentnie nie mieli na to pomysłu. Efekt? Cały epizod składa się z beznadziejnie napisanych dialogów, w których nie ma miejsca na zwykłą pogawędkę. Rozmowy dotyczą informacji o uniwersum, a akcja jest szybka i nieskładna. Serial nawet nie miał szansy zachwycić swoimi największymi atutami! Jeśli celem było zniechęcenie widzów, to osiągnięto go w stu procentach.
„Constantine” jest bardzo nierównym tytułem. Sytuacja nie wygląda tak, że pierwsze epizody są nieprzemyślane, a potem produkcja zaczyna wciągać. Bywa różnie. Czasami serial potrafi naprawdę zachwycić. Opowiadana historia ładnie zazębia się z głównym wątkiem, więc proceduralny charakter (czyli fabuła skupia się na pobocznych, niezwiązanych ze sobą sprawach) tak bardzo nie przeszkadza. Dodatkowo scenariusze kilku epizodów czerpią z komiksu to, co najlepsze. Intryga zatacza coraz szersze koło, zaś sprawy cechują się świetnym klimatem. Pod tym względem najbliżej recenzowanej pozycji do „Z Archiwum X”. Paranormalne zjawiska mogą budzić grozę, dominuje mroczny nastrój, a choć mamy do czynienia z czasami współczesnymi, to wydaje się, jakby akcja została umiejscowiona w latach '90. Takie wrażenie buduje rzadkie korzystanie z nowoczesnej technologii oraz prezentacja społeczeństwa – ukazanie jego prymitywności, równie wielkiego zaniedbania co u Johna, bawienia się satanizmem oraz okultyzmem. Również miejsce rozgrywania się wydarzeń często przypomina właśnie wspomniany okres (przerażający plac zabaw, slumsy, psychiatryk).
Momentami przeciętne śledztwa nie są jednak największą wadą „Constantine'a”. Jest nią beznadziejna kreacja pomagającej Johnowi Zed Martin. Ta dziewczyna to jedna z najbardziej frustrujących postaci w telewizji. Początkowo bohaterowi partnerować miała Liv, lecz stwierdzono, że nie pasuje do charakteru serialu. Rzeczywiście – niewinna duszyczka sprzymierzeńcem brudnego i niemoralnego egzorcysty? Niemniej i tak byłaby prawdopodobnie lepszym wyborem niż Zed. Pierwszy problem stanowi Angélica Celaya, która wciela się w Martin. Jej gra aktorska nie spełnia nawet minimalnych wymagań – cały warsztat sprowadza się do jednej miny, wyrażającej... właściwie nie wiem co. Smutek? Oszołomienie? Przytłoczenie zbyt wieloma zadaniami? Niezdolność zaadaptowania się do świata skrywającego mroczne tajemnice? Nie mam pojęcia, ale oglądanie identycznego wyrazu twarzy, który czasami nieudolnie stara się pozorować na uśmiech, po prostu denerwuje. Brakuje żywszej gestykulacji, emocji (!!!), próby tchnięcia życia w graną postać. Na domiar złego sceny z Zed są nienaturalne – tak jakby Celayę zmuszono do zagrania, czego efektem jest zarażanie zniechęceniem także widzów.
Martin niczego nie oferuje serialowi – zanudza w dialogach i budzi znużenie swoimi losami. Jakość serialu jest odwrotnie proporcjonalna do jej obecności na ekranie – im mniej Zed, tym chętniej śledzi się historię. Drugi pomocnik Johna nie jest lepszy. Chas Chandler (Charles Halford) to zwykły mięśniak, służący swoją siłą fizyczną oraz wytrzymałością. Przydatność w walce nie wiąże się z ciekawą osobowością – w nielicznych momentach, gdy Chas zabiera głos, nie mówi nic ciekawego i odznacza się brakiem charyzmy. Sytuację ratuje Constantine, którego opisałem we wstępie – scenarzyści doskonale oddali charakter głównego bohatera, a Matt Ryan, chociaż blondyn, a nie brunet, okazał się bardzo dobrym wyborem do tej roli – fantastycznie pokazuje inteligencję oraz spryt postaci, która niejedno ma za uszami, i cechuje się wspaniałą brytyjską aparycją. Niektórzy obawiali się, że nie będzie palił zgodnie ze swoim pierwowzorem. Scenarzyści obeszli zakazy publicznej telewizji, więc chociaż John nie pali, to często sięga po papierosy lub widzimy, gdy trzyma jednego w ustach z zamiarem zaspokojenia nałogu.
Podobać się mogą także inne osobistości. Papa Midnite (Michael James Shaw) to wyborny (czyt. ociupinkę szalony oraz niebezpieczny) szaman i kłamca. Nie można mu ufać, a swoją obecnością skutecznie kradnie show. Doskonale pasuje do uniwersum i potrafi narobić niezłego bałaganu. Plejadę głównych postaci zamykają anioły, w tym najważniejszy z nich, czyli Manny (Harold Perrineau), prowadzący urocze pogawędki z bohaterem, pełne ciętych ripost i ironii. Pozostali pełnią rolę tła i zazwyczaj nie zwracają na siebie uwagi. Użalają się nad swoim losem, niechętnie odnoszą się do uszczypliwego Constantine'a, trochę im odbiło lub potrzebują pomocy.
Pierwszy sezon składa się z trzynastu nierównych odcinków, a główny wątek zostaje tylko zarysowany. Dlatego klasycznego finału, w którym wszystko by się wyjaśniało, nie uświadczycie. Początkowo zakładano, że zostaną nakręcone dalsze epizody, lecz przez niską oglądalność do tego nie doszło. Zwieńczenie serii nie wychodzi poza przeciętność, chociaż może pochwalić się udanym cliffhangerem, dającym nadzieję, że dalej będzie lepiej. Niestety w chwili, gdy piszę te słowa, nie wiemy, czy uświadczymy kontynuacji. „Constantine”, mimo kilku nieudanych pomysłów, paru nudniejszych odcinków oraz irytującej Zed, ma zadatki na bardzo dobry serial. Czy warto go obejrzeć? Moim zdaniem, jeśli dostanie zamówienie na kolejny sezon, to jak najbardziej tak. W przeciwnym wypadku seans z ekranizacją „Hellblazera” można spokojnie sobie odpuścić. Nie ma sensu się męczyć, skoro nie pozna się zakończenia historii.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz