Fragment książki

39 minut czytania

1

Mehr obudziła się na dźwięk cichego głosu wołającego jej imię. Bez zastanowienia wsunęła dłoń pod poduszkę i ostrożnie zacisnęła palce na rękojeści sztyletu. Uspokoiła się, czując gładką powierzchnię wprawionego w nią dużego opalu i znajomy ciężar broni pod opuszkami. Usiadła i odsunęła warstwę muślinu otaczającego jej otomanę.

– Kto tam? – zawołała.

W pokoju było ciemno, nie licząc jednego drżącego światełka. Gdy się zbliżyło, Mehr uświadomiła sobie, że to lampa olejowa trzymana przez służącą, którą znała z twarzy, ale nie z imienia. Widziane przez blask płomienia rysy służki wydawały się zniekształcone, a w szeroko otwartych oczach widniała nerwowość.

– Przepraszam, że cię niepokoję, moja pani – zaczęła – ale twoja siostra o ciebie prosi.

Mehr zastanawiała się przez chwilę, po czym zsunęła się z otomany i ciasno owinęła w pasie szarfą peniuaru.

– Pracujesz w pokojach dziecięcych? – zapytała.

– Tak, moja pani.

– Zatem powinnaś wiedzieć, że pani Maryam nie będzie zadowolona, iż do mnie przyszłaś – rzekła Mehr, wsuwając sztylet pod szarfę. – Jeśli się dowie, zostaniesz ukarana.

Służąca przełknęła z wysiłkiem ślinę.

– Pani Arwa o ciebie prosi – powtórzyła. – Nie chce spać. Jest bardzo zdenerwowana, moja pani.

– Arwa jest dzieckiem – odparła Mehr. – A dzieci często są zdenerwowane. Dlaczego ryzykujesz swoje stanowisko i przychodzisz z tym do mnie?

Światło znów się zakołysało, gdy służąca poprawiała chwyt na lampie.

– Mówi, że obserwuje ją dewa – odpowiedziała dziewczyna drżącym głosem. – Do kogo innego mogłabym przyjść?

Mehr podeszła do służki, na co ta odsunęła się nerwowo.

– Jak masz na imię?

– Sara, moja pani.

– Daj mi lampę, Saro. Nie musisz mi oświetlać drogi.

***

Gdy Mehr dotarła na miejsce, zobaczyła, że Arwa leży skulona na kolanach swojej opiekunki Nahiry przed wejściem do pokojów dziecięcych, a wokół tłoczy się grupka wystraszonych służących. W pobliżu stała gwardzistka Haran, przyglądająca się bezradnie tej scenie z dłonią na rękojeści broni. Mehr jej nieco współczuła. Stal na nic się nie przydawała przeciwko dewa, równie bezużyteczna była też, gdy chodziło o uspokojenie przerażonych kobiet.

– Mehr! – zawołała Arwa, ożywiając się na kolanach opiekunki. – Przyszłaś!

Nahira musiała wzmocnić uścisk, by utrzymać na miejscu dziewczynkę, szamoczącą się teraz niczym ryba wyrzucona na brzeg. Mehr przyklęknęła tak, by jej oczy znalazły się na tym samym poziomie co małej.

– Oczywiście, że przyszłam – powiedziała. – Sara mówiła, że widziałaś dewa?

– Nie chce opuścić mojego pokoju – rzekła Arwa, pociągając nosem. Miała zaczerwienioną, mokrą od łez twarz.

– Ile już masz lat?

– Dziewięć – odparła Arwa, marszcząc brwi. – Przecież to wiesz.

– Zatem jesteś o wiele za duża, żeby płakać, siostrzyczko. – Mehr kciukiem otarła jej łzę z policzka. – Uspokój się.

Dziewczynka odetchnęła głęboko i skinęła głową. Mehr podniosła wzrok na opiekunkę. Dobrze ją znała. Kiedyś Nahira zajmowała się również nią.

– Widziałaś je?

Nahira parsknęła.

– Moje oczy nie są już tak dobre jak kiedyś, ale wciąż jestem Irin. Mogłam je wyczuć węchem. – Puknęła się w nos.

– Miało ostre pazury – odezwała się nagle Arwa. – I wielkie oczy jak ogień. Nie przestawało na mnie patrzeć.

Arwa znów wydawała się poruszona, więc Mehr ujęła jej twarz w dłonie i wydała z siebie niski, kojący dźwięk, niczym pustynny wiatr o wschodzie księżyca.

– Nie ma potrzeby czuć strachu – rzekła w końcu, gdy dziewczynka na nowo znieruchomiała.

– Nie ma?

– Nie – stwierdziła stanowczo Mehr. – Sprawię, że zniknie.

– Na zawsze?

– Na długo.

– Jak?

– To nieistotne.

– Muszę wiedzieć – nalegała Arwa. – A co, jeśli przyjdzie kolejne, a ciebie tu nie będzie? Jak wtedy sama sprawię, żeby zniknęło?

Zawsze tu będę, pomyślała Mehr. Ale oczywiście było to kłamstwo. Nie mogła obiecać czegoś podobnego. Popatrzyła w załzawione oczy siostry i nagle podjęła decyzję.

– Chodź ze mną, Arwo. Pokażę ci.

Jedna ze służek wydała z siebie odgłos protestu, szybko uciszony. Nahira spojrzała na Mehr zmrużonymi oczyma, jednak nie przestawała kurczowo ściskać dziewczynki.

– Nie spodoba jej się to – ostrzegła opiekunka.

– Jeśli moja macocha spyta, powiedz, że cię zmusiłam – powiedziała jej Mehr. Lekko dotknęła palcami ramion Arwy. – Proszę, Nahiro.

– Przypuszczam, że pani Maryam wyciągnie własne wnioski – uznała cierpko Nahira. Puściła dziewczynkę. – Nie ma o tobie zbyt wysokiego mniemania, pani.

– Och, ależ nie mam co do tego wątpliwości – odparła Mehr. – Chodźmy już, Arwo. Możesz nieść lampę.

***

W pokojach dziecięcych panował spokój. Salon był oświetlony, blask świec migotał na jasnych poduszkach i chodnikach leżących na marmurowej podłodze. W sypialni Arwy, mieszczącej się w następnej komnacie, było ciemno.

Gwardzistka podążała niechętnie za nimi z dłonią jak przyklejoną do pochwy broni.

– To nie jest konieczne, moja pani – powiedziała kobieta. – Pani Arwa po prostu miała zły sen. Jestem tego pewna.

– Czyżby? – odparła łagodnie Mehr.

Gwardzistka zawahała się, po czym odrzekła:

– Mówiłam opiekunce pani Arwy i służącym, że dewa nie istnieją, że powinny jej to powiedzieć, ale... – Przerwała, zerkając niespokojnie na twarz Mehr. – Irin są przesądne.

Mehr odwzajemniła jej spojrzenie.

Ta tutaj nie jest długo w Irinah, pomyślała.

– Wpadłam do pokoju, gdy tylko dziewczynka krzyknęła – oznajmiła strażniczka, nie odpuszczając pomimo wymownego milczenia Mehr. – Nic nie widziałam.

Ignorując ją, Mehr delikatnie szturchnęła Arwę stopą.

– No wejdź, kochanie. Pokaż mi, gdzie ono jest.

Arwa znów odetchnęła głęboko i wyprostowała się, zbierając się na odwagę. Następnie wkroczyła do swojej sypialni. Mehr podążała zaraz za nią, a gwardzistka wciąż trzymała się z tyłu.

– Tam. – Dziewczynka wskazała. – Ruszyło się. Jest na parapecie.

Mehr podniosła wzrok i zorientowała się, że dewa już ją obserwuje.

Blady świt wdzierał się przez kratownicę okna. Podświetlone nim dewa było niczym kłąb pazurzastych cieni, jego skrzydła jeżyły się mrocznie na tle szarozłotego blasku. Wydawało się małe jak na dewa, nie większe niż Arwa. W kształcie jego twarzy czy w spojrzeniu złotych, pozbawionych powiek oczu nie dostrzegało się nic ludzkiego.

– Zostań, gdzie jesteś, Arwo – poleciła Mehr. – Tylko unieś wyżej lampę.

Mehr podeszła bliżej dewa, powoli, żeby go nie spłoszyć. Złote oczy obserwowały ją z niezłomnością płomieni modlitewnych.

Trzy kondygnacje nad ziemią, za solidnie strzeżonymi murami, nic nie powinno zdołać dostać się do pokoju Arwy. Jednak dewa nie postępowało zgodnie z zasadami ludzkich konwenansów i w Jah Irinah nie istniały mury, które mogłyby je powstrzymać przed dostaniem się tam, gdzie miało ochotę się znaleźć. Mimo to instynkt podpowiadał Mehr, że dewa nie było niebezpieczne. Może zaciekawione, ale nie niebezpieczne.

Na wszelki wypadek wyciągnęła przed siebie dłonie skrzyżowanych rąk z palcami ułożonymi w znak chroniący przed złem. Dewa nawet się nie wzdrygnęło. Dobrze.

– Co robisz? – wyszeptała Arwa.

– Mówię – odparła Mehr. – A teraz cicho.

Połączyła dłonie, splatając kciuki i rozkładając resztę palców w dawny sigil oznaczający ptaka. Dewa zaszeleściło skrzydłami, wskazując w ten sposób, że rozumie. Potrafiło rozpoznać swoje miano.

– Ach – mruknęła pod nosem Mehr. Serce dudniło jej w piersi. – Możesz się już poruszyć, kochanie. Nie ma czego się bać.

– Wciąż wygląda, jakby chciało mnie ugryźć – rzekła ostrożnie dziewczynka.

– To ptasi duch – wyjaśniła Mehr. – Tak właśnie robią ptaki. Ale nie ma w nim niczego złego. To proste stworzenie. Nie skrzywdzi cię.

Podeszła jeszcze o krok. Dewa przekrzywiło głowę.

Mehr czuła woń otaczającego ją powietrza, wilgotną słodycz, jakby kadzidła zmieszanego z wodą. Odetchnęła głęboko i oparła się pokusie, by położyć palce na miękkich cieniach skóry.

Wyciągnęła otwartą dłoń. „Idź”.

Za jej ruchem nie krył się jednak rozkaz, a dewa nie sprawiało wrażenia, jakby zamierzało się ruszyć. Obserwowało ją oczekująco. Jego nozdrza, tkwiące w cieniach twarzy, rozchyliły się szeroko. Dewa wiedziało, czym była Mehr. Czekało.

Mehr wyciągnęła sztylet zza szarfy. Arwa pisnęła, a stojąca z tyłu gwardzistka ożywiła się, z sykiem stali wyciągając miecz na kilka centymetrów.

– Spokojnie, spokojnie – rzekła Mehr kojąco. – Daję mu tylko to, czego chce.

Przycisnęła ostrze broni do lewego kciuka. Skóra łatwo się poddała i wypłynęła spod niej banieczka krwi. Mehr uniosła zraniony palec w kierunku dewa.

Opuściło głowę, wąchając krew.

Przez długą chwilę stworzenie pozostawało w bezruchu, nie przerywając kontaktu wzrokowego z Mehr. Nagle cienie jego ciała rozpadły się i wąskie opary umknęły przez kratownicę. Mehr ujrzała, jak zlały się ze sobą z powrotem za oknem, po czym ciemne skrzydła wzbiły się w bezchmurne, jaśniejące niebo.

Mehr wypuściła powietrze, choć nawet nie zdawała sobie sprawy, że je wstrzymywała. Nie było w niej strachu, jedynie ekscytująca, sprawiająca ból radość drobnej przygody. Ostrożnie przycisnęła kciuk do kratownicy okna, zostawiając swój ślad.

– Zniknęło – oznajmiła.

– Naprawdę? – upewniła się Arwa.

– Tak. – Mehr użyła szarfy, by zetrzeć resztę krwi ze sztyletu. Schowała broń. – Arwo, jeśli mnie tu nie będzie, a dewa znowu przyjdzie, będziesz musiała zaoferować mu odrobinę swojej krwi. Wtedy zostawi cię w spokoju.

– Dlaczego miałoby chcieć mojej krwi? – spytała dziewczynka z przestrachem, otwierając szeroko oczy. – Mehr?

Jej starsza siostra poczuła bolesny skurcz. Tak wielu rzeczy Arwa nie wiedziała o swoim dziedzictwie, tak wielu rzeczy Mehr nie mogła jej nauczyć.

Dla Arwy dewa były po prostu potworami, zaś pustynia Irinah – jedynie nieskończonym przestworem piasku rozciągającym się po horyzont, równie powszechnym jak niebo czy gleba. Nigdy nie wpatrywała się w nią tęsknie, w przeciwieństwie do Mehr. Nie wiedziała, że jest za czym tęsknić. Nie miała pojęcia o sigilach albo obrzędach, o całej spuściźnie tkwiącej w ich wspólnej krwi. Wiedziała jedynie, co to znaczy być córką ambhańskiego szlachcica. Wiedziała tylko to, na co zgadzała się jej macocha, i ani odrobiny więcej.

Mehr zdawała sobie sprawę, że postąpiłaby głupio, odpowiadając siostrze. Przygryzła lekko wargę, smakując na języku nieznaczną nutę żelaza. Ból pozwolił jej się osadzić w rzeczywistości i przypomniał, że zbyt swobodne wypowiadanie się jest obarczone ryzykiem. Mehr o tym wiedziała. Nie miała zamiaru narażać się na niezadowolenie macochy. Nie chciała osamotnienia, bólu czy przypominania, jak jest bezsilna.

Jednak Arwa spoglądała na nią łagodnymi, bojaźliwymi oczyma, a Mehr nie miała już siły, by teraz się od niej odwrócić. Jeszcze tylko jedno wykroczenie, zdecydowała. Jeszcze tylko raz sprzeciwi się macosze, a później ustąpi.

– Ponieważ jesteś z nimi nieznacznie związana poprzez swoją krew – rzekła. Gdy dziewczynka skrzywiła nos, Mehr dodała: – Nie, Arwo. To nie jest obraza.

– Nie jestem dewa – zaprotestowała mała.

– Maleńka część ciebie nim jest – wyjaśniła jej Mehr. – Widzisz, gdy bogowie zapadli w sen, zostawili swym ziemskim dzieciom dewa. Miały one wówczas znacznie większą siłę. Nie były jedynie małymi zwierzęcymi duchami. Zamiast tego przemierzały świat niczym ludzie. Miały dzieci z ludźmi i te dzieci stały się pierwszymi Amrithi, ludem naszej matki. – Przytaczała tę opowieść z pamięci, słowa nienależące do niej spływały jej z języka gładziej, niż miała do tego prawo. Minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni słyszała historie o Amrithi. – Zanim dewa osłabły, gdy wciąż były naprawdę silnymi, przerażającymi dziećmi bogów, złożyły obietnicę, że będą chronić swoich potomków i nigdy nie wyrządzą im dobrowolnie krzywdy. – Pokazała Arwie niewielki ślad na kciuku, z którego nie ciekła już krew. – Gdy oddajemy im fragment naszego ciała, przypominamy im o tej przysiędze. I pamiętaj, siostrzyczko, że przysięgi dewa nie da się złamać.

Arwa ujęła ją za dłoń i z poważną miną przytrzymała blisko światła lampy, by móc jej się starannie przyjrzeć.

– To brzmi jak historyjka dla dzieci – powiedziała w końcu lekko oskarżycielskim tonem, jakby miała pewność, że Mehr opowiada jej jedno z tych drobnych kłamstewek, którymi karmi się ludzi, gdy są mali.

– Bo to jest historyjka dla dzieci – przyznała Mehr. – Nasza matka opowiedziała mi ją, gdy sama byłam mała, i nigdy jej nie zapomniałam. Ale nie staje się wcale przez to mniej prawdziwa.

– Nie wiem, czy moja krew zadziała tak samo jak twoja – rzekła dziewczynka z powątpiewaniem. Delikatnie przycisnęła swój kciuk do kciuka Mehr. Skóra starszej siostry była ciemna niczym gleba po deszczu, karnacja młodszej zaś wydawała się ledwie o odcień ciemniejsza niż pustynny piasek. – Przecież nie wyglądam jak ty, prawda?

– Nasza krew jest taka sama – powiedziała cicho Mehr. – Zapewniam cię. – Krótko, lecz mocno ścisnęła dziewczynce dłoń, po czym odsunęła się o krok. – Powiedz Nahirze, że można bezpiecznie wrócić – poleciła gwardzistce. – Wracam do swoich komnat.

Strażniczka wycofała się w strachu. Drżała lekko.

Gdyby Mehr pozostawała w życzliwszym nastroju, być może powiedziałaby gwardzistce, że Irinah mocno różni się od innych prowincji cesarstwa. Być może powiedziałaby jej, że to, co tak pogardliwie nazywała przesądami Irin, było tak naprawdę pragmatyzmem. W Irinah dewa nie zaniknęły w mitach i historii, jak w pozostałych regionach. Choć stały się słabsze, wciąż były świętymi istotami i gdy ktoś natykał się na dewa w Irinah, rozsądek kazał traktować je jednocześnie z ostrożnością i czcią.

Jednak Mehr nie znajdowała się w życzliwym nastroju. Była zmęczona, a wyraz twarzy gwardzistki zostawił jej w ustach gorzki posmak.

– Nieważne – rzekła Mehr. – Pójdę już.

– Dewa nie są prawdziwe – oznajmiła tępo strażniczka. – Są barbarzyńskim przesądem.

Mehr nawet nie zaszczyciła jej odpowiedzią. Wyszła na korytarz, a Arwa potruchtała za nią, dziko machając trzymaną lampą. Gdy opuściły pokoje dziecięce, Nahira zgarnęła dziewczynkę w objęcia, a jedna ze służących zwinnie wyłuskała jej lampę z dłoni. Mehr szła dalej, dopóki Arwa nie zawołała jej po imieniu. Mała znów wyciągała ręce w sposób, który sprawił, że w piersi Mehr ścisnęło się zdradzieckie serce, a nogi stały się jak z ołowiu.

Powtarzała sobie, że lepiej byłoby iść dalej. Lepiej byłoby się nie oglądać. Nie chciała zostać ukarana. Nie chciała, by Arwa została ukarana.

– Nie idź – powiedziała cicho dziewczynka. – Nie możesz zostać choć raz?

Mehr zatrzymała się. Gdyby się obróciła, gdyby została, Maryam dopilnowałaby, żeby przez długi, długi czas nie wolno jej było ponownie odwiedzić siostry.

Odetchnęła głęboko, obróciła się i mimo wszystko podeszła do dziewczynki. Zamknęła oczy i złożyła solidny pocałunek na jej czole. Mała miała miękką skórę, a jej włosy pachniały jak woda różana.

– Wyśpij się – powiedziała do niej. – Wszystko będzie lepsze, gdy się obudzisz.

– Idź – rzekła Nahira. – Ja się nią zajmę, moja pani. – Przez chwilę Arwa się wyrywała, a Mehr wahała się, wmurowana w miejscu przez wewnętrzną potrzebę, której nie umiała nazwać. – Pani Maryam wkrótce się obudzi – oznajmiła opiekunka i te słowa w końcu przerwały czar.

Mehr odwróciła się i pomaszerowała szybko do swojego pokoju. Słyszała, jak Arwa krzyczy za nią, ale jak sama wspomniała służącej Sarze, dzieci często bywały zdenerwowane. Poczucie krzywdy minie. Wkrótce Arwa zapomni, że w ogóle była smutna.

***

W zaciszu swoich komnat Mehr umyła się i ubrała, korzystając z pomocy jednej ziewającej służącej, która naoliwiła jej niesforną masę włosów i zaplotła tak, by nie zasłaniały twarzy. Mogłaby wrócić do snu, ale wydawało jej się to teraz bez sensu. I tak macocha wkrótce ją wezwie.

Gdy służka przeplatała nić przez warkocz, by utrzymać go w miejscu, Mehr wpatrywała się w kratownicową ścianę swojego salonu. Poprzez widniejące w niej otwory w kształcie liści i kwiatów dziewczyna miała wyraźny widok na miasto Jah Irinah oraz na rozciągającą się dalej pustynię. Wpatrywała się w budynki z piaskowca, w złoto pustyni i czyste niebo powyżej, rozmyślając o nadciągającej burzy.

Od lat przez Jah Irinah nie przeszła prawdziwa burza, ale Mehr wyczuwała, że nadciąga. Miała w sobie wystarczająco wiele krwi Amrithi. Dewa stanowiło pierwszą oznakę. Miasto nie było miejscem dla takich jak ono, a jednak ptasie widmo przybyło tu. Mehr była pewna, że podleciało do okna Arwy na pierwszych ostrych, niewidzialnych podmuchach zbliżającej się nawałnicy, ze skrzydłami niesionymi ogniem snów. Wkrótce pojawi się więcej dewa, następnie wzniesie się piach i cała fala ognia snów otoczy Jah Irinah światłem.

Woń dewa wciąż kleiła się do zmysłów Mehr niczym ostrzeżenie, zwiastun tego, co nadejdzie. Nie zaskoczyło jej, gdy pojawiła się służąca z wiadomością zaledwie przed chwilą dostarczoną przez posłańca. Liścik był krótki i zwięzły:

Idę. Ważne wieści.

– Przynieś, proszę, jakieś napoje i przekąski – powiedziała, zwijając wiadomość. – Wystarczy coś prostego.

Służka wyszła, żegnając się pospiesznie. Bycie córką gubernatora Irinah, nawet nieprawowitą, wiązało się z pewnymi korzyściami. Ludzie okazywali ci posłuszeństwo. Służba spieszyła, by wykonywać twoje polecenia. Nawet ci, którzy tobą pogardzali – a takowych nie brakowało – musieli ukrywać swą niechęć i spuszczać wzrok.

Wszyscy ludzie musieli mierzyć się z nienawiścią. Wszyscy cierpieli. Niewielu mogło liczyć na to, że ochronią ich bogactwo i odpowiednie urodzenie, tak jak w przypadku Mehr. Przypominała sobie o tym, gdy przechadzała się po nagiej podłodze przed kratownicą, przyciskając stopy do marmuru ogrzanego porannym słońcem. Miała ogromne, ogromne szczęście. Ból w sercu, którego doświadczała za każdym razem, gdy myślała o zalanej łzami siostrze wyciągającej ku niej ręce, był cierpieniem, którego nie miała prawa czuć.

Lepiej zdusić to cierpienie. Lepiej w ogóle nie myśleć o Arwie.

Mehr odetchnęła głęboko, powoli wypełniając płuca. Wyprostowała plecy i rozciągnęła barki, unosząc dłonie nad głowę, żeby przywitać niebo. Kiedy oparła się mocno stopami o podłogę i rozstawiła nogi na kształt rombu, poczuła, jak spowija ją woal spokoju. Dawne obrzędy zawsze dawały jej ukojenie.

Wprawdzie minęła już odpowiednia pora, jednak Mehr wykonała Obrzęd Świtu: formowała dłońmi sigile oznaczające „noc”, „słońce” i „niebo”, podczas gdy jej ciało przechodziło płynnie przez kolejne pozycje. Proste postawy zmieniały się w okazalsze, bardziej złożone ruchy, kiedy dziewczyna naśladowała wschodzące słońce. Mięśnie się jej rozgrzały, a oddech przyspieszył. Pozwoliła, by ciężkie myśli ją opuściły.

Taniec był stary i jego tradycja zapewniała dziewczynie pocieszenie. Amrithi od pokoleń witali w taki sposób świt. Od zarania dziejów mężczyźni i kobiety wykonywali dokładnie te same ruchy, które teraz robiła Mehr: unieść ramiona, później je opuścić, spleść palce, po czym rozsunąć je w nieustającym rytmie zgodnym z narastającym biciem serca. Mehr stanowiła jedynie kolejne ogniwo łańcucha. Nie musiała myśleć. Była żywiołem.

Od wschodu słońca przeszła do dnia, a później do zmierzchu. Istniał cały cykl obrzędów związanych wyłącznie z biegiem godzin. Mehr znała je wszystkie. Zagubiona w ruchach ciała, nawet się nie zorientowała, kiedy w końcu do jej komnaty weszła Lalita, choć z pewnością wcześniej pojawiła się służąca, żeby zapowiedzieć kobietę. Zdała sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, gdy usłyszała głos nucący do rytmu jej kroków, stukot palców zgodny z klapaniem jej stóp o podłogę. Mehr zatrzymała się natychmiast i przeszła do postawy kończącej.

– Witaj z powrotem – stwierdziła cierpko Lalita. Jej stojąca w progu chandyjska strażniczka Usha pomachała nieśmiało. – Już w pełni do nas wróciłaś?

Mehr czuła skurcze w nogach. Musiała tańczyć godzinami. Nie pierwszy raz zatraciła się w obrzędach. Rozciągnęła zesztywniałe mięśnie, ale wciąż oddychała nieco zbyt szybko.

– Długo czekałaś?

– Oj nie, niedługo – odparła Lalita. – Jedna z twoich służących zaoferowała mi coś do zjedzenia i wypicia. Co za przyjemna dziewczyna. – Uniosła szklaneczkę nektaru owocowego dla podkreślenia swoich słów. – Napijesz się ze mną?

Mehr dołączyła do niej na leżących na podłodze poduszkach i skrzyżowała obolałe nogi, zanim zdołały oprzeć się jej woli.

Trudno było nie spoglądać na Lalitę w taki sposób, by nie poczuć instynktownego oszołomienia jej pięknem. Wprawdzie była już na tyle dojrzała, że mogłaby być matką Mehr, jednak obnosiła się ze swoim wiekiem podobnie jak z urodą: dumnie, niczym z pancerzem. Niegdyś była kurtyzaną w Jah Ambha, mieście cesarza. Usha powiedziała kiedyś Mehr cicho, lecz z podziwem, że Lalita tańczyła raz dla samego władcy. Teraz jednak wiodła spokojne życie w Jah Irinah, w pobliżu pustyni swoich przodków, organizując niewielkie uroczystości towarzyskie i zabawiając jedynie starannie wybranych gości.

Lalita podała dziewczynie napój. Jej usta wygięły się w uśmiechu. Włosy opadały jej luźno na ramiona lśniącymi lokami, wargi lśniły czerwienią. Oczy miała jednak zmęczone i przekazując szklankę, nie zdołała ukryć drżenia palców.

– Dobrze się czujesz? – spytała Mehr ostrożnie.

Lalita zbyła jej pytanie machnięciem dłonią.

– Musisz poćwiczyć koordynację sigili z postawami – powiedziała. – Masz niedoskonały rytm.

– Wiń moją nauczycielkę.

– Bardzo zabawne – skomentowała kobieta cierpko. – I owszem, dobrze się czuję, moja droga. Ale mam nieprzyjemne wieści.

– Mów – ponagliła Mehr.

Lalita przemknęła wzrokiem ku wejściu, gdzie stała Usha. Wymieniły spojrzenia. Następnie popatrzyła znów na Mehr, a jej twarz przybrała poważny wyraz.

– Muszę opuścić Jah Irinah. Być może długo nie zdołam wrócić.

– Ach – odparła Mehr. Przełknęła gulę narastającą jej w gardle. – Rozumiem.

– Przykro mi z tego powodu – rzekła łagodnie kobieta. – Jednak ściągnęłam na siebie niepożądaną uwagę. Tego typu zagrożenia towarzyszą czasami mojej pracy. Napiszę jednak do ciebie, moja droga, a ty musisz mi odpisać. Rozumiesz?

Jako kurtyzana Lalita miała do czynienia z wieloma zagrożeniami. Mehr rozumiała to aż za dobrze.

Jednak kobieta była nie tylko kurtyzaną. Była również Amrithi, ukrywającą się na widoku pod chandyjskim imieniem i chandyjską tożsamością. Ten fakt bardziej niż profesja narażał ją na straszliwe niebezpieczeństwo. Właśnie Lalita ostrożnie i delikatnie wyjaśniła kiedyś Mehr, jak groźne może być ich wspólne dziedzictwo.

Mehr popatrzyła na dłonie kobiety, wciąż lekko drżące. Uświadomiła sobie, że spokój Lality był równie kruchy i delikatny jak cienkie szkło. Mehr nie powinna go rozbijać. Z trudem zdusiła więc nasuwające się jej pytania i jedynie skinęła głową.

– Nie cierpię pisać listów – powiedziała, zmuszając się do lekkiego tonu. Ujrzała, że twarz Lality wraca do łagodniejszego wyrazu, po części opuszczona przez napięcie, i ucieszyło ją to. – Jednak specjalnie dla ciebie się postaram.

– Czuję się bardzo wyjątkowa.

– I słusznie. To okropne, że tak mnie porzucasz. Wiesz chyba, że bez ciebie moje postawy staną się jeszcze gorsze?

– Aż boję się na tę myśl – westchnęła Lalita. Popatrzyła z zadumą na Mehr. – Ale będziesz ćwiczyła beze mnie, prawda?

– Oczywiście. – Mehr zawahała się. – Lalito, czy ty...?

– Tak? – ponagliła ją kobieta.

– Wydawało mi się, że w twojej wiadomości chodziło o coś zupełnie innego. – Dziewczyna pokręciła głową. – To nieistotne.

– Powiedz mi – odrzekła Lalita. – Czy coś się stało? Twoja macocha coś zrobiła?

– W nocy w pokoju mojej siostry było dewa.

Lalita popatrzyła na nią z większym skupieniem. Nachyliła się bliżej.

– Silne? Stare? – spytała.

– Było jedynie ptasim duchem. Ale przypuszczam, że służyło za zwiastun, Lalito. Moim zdaniem nadciąga burza.

Kobieta wyjrzała w zadumie za kratownicową ścianę.

– Gdy ostatnim razem przemierzałam skraj pustyni, dewa wydawały się niespokojne – powiedziała w końcu. – Ale żeby niegroźny duch zapuścił się tak daleko pomiędzy śmiertelników... Tak, moja droga, chyba możesz mieć rację. – Zmarszczyła brwi w wyrazie zastanowienia. – Nie potrafię uwierzyć, że przegapiłam znaki. Musiałam stracić głowę. – Spojrzała na Mehr. – Podjęłaś odpowiednie środki bezpieczeństwa?

Dziewczyna przytaknęła. Nie było szans, żeby dewa weszło do jej komnat. W końcu Mehr wystarczająco często skrwawiała drzwi i okna. Robiła to z każdym nowym miesiącem, odkąd skończyła dziesięć lat, jak została nauczona.

– A twoja siostra?

– Jej okno zostało świeżo skrwawione. Użyłam sztyletu.

– Zatem nie ma czego się obawiać i jest czego wyczekiwać. – Lalita odstawiła napój. Jej oczy wydawały się spoglądać w dal. – Ile miałaś lat podczas swojej poprzedniej burzy?

– Niewiele – odparła Mehr. – Nie pamiętam.

– Minęły wieki, odkąd widziałam burzę po raz ostatni – rzekła kobieta z tęskną nutą w głosie. – Jako dziecko uwielbiałam je. Mój klan całymi dniami przygotowywał się do Obrzędu Śnienia. Gdy zaś spadał ogień snów... och, Mehr, to był cudowny widok. Nie potrafisz tego sobie wyobrazić. – Westchnęła. – Jednak burze zdarzały się oczywiście częściej tam, gdzie mnie wychowano. Jah Irinah nie ma duszy.

Burze ognia snów zdarzały się tylko w granicach świętej pustyni Irinah. Ale Irinah była rozległa, a Lalita dorastała w jej sercu, gdzie często przechodziły burze. Natomiast Jah Irinah, stojące na skraju błogosławionych piasków, rzadko było nimi zaszczycone. Mimo to pośród Irin panowało powszechne przekonanie, że to Cesarstwo Ambhańskie i jego obecność w mieście – w budynkach, fontannach, kulturze oraz mieszkańcach – powstrzymywała burze. Szeptano, że ogień snów należał do Irinah oraz jej ludu. Nie zniżał się do tego, by spadać na oczach cudzoziemców.

Mehr rozumiała tę opinię. Miasto – zbudowane we wczesnych latach cesarstwa, gdy pierwszy cesarz wysłał lojalnego gubernatora do podbitego kraju, by władał nim w jego imieniu – zawsze było i zawsze będzie czysto ambhańskie. Piętno cesarstwo dawało się dostrzec w każdym rozłożystym łuku, w każdej wyłożoną mozaiką ścianie, w każdej zbudowanej ludzką ręką fontannie, do której pompowano bezcenną, marnowaną w ten sposób wodę. Jah Irinah zbudowano na skraju Irinah, ale w kościach miasta próżno było szukać choć odrobiny surowego piękna tego kraju.

Lalita wciąż tkwiła pogrążona w dawnych wspomnieniach, a smutek złagodził rysy jej twarzy.

– Obrzęd Śnienia zwykle potrzebuje więcej tancerzy, ale poradzimy sobie. – Popatrzyła na Mehr. – Razem przywitamy burzę.

– Chcesz, żebym odtańczyła z tobą obrzęd? – odparła dziewczyna, nawet nie próbując ukryć niedowierzania w głosie.

– Właśnie w taki sposób Amrithi witają burze – rzekła z rozbawieniem kobieta. – Nie martw się. Nauczę cię wszystkiego, co powinnaś wiedzieć.

– Myślałam, że wyjeżdżasz?

– Dla czegoś takiego mogę nieco opóźnić podróż – odpowiedziała łagodnie Lalita.

Ileż razy Mehr wyglądała w stronę pustyni i wyobrażała sobie, że żyje na jej piaskach wraz ze swoim klanem, że tańczy Obrzęd Śnienia dla uczczenia burz, które tak rzadko przekraczały jej granice? Zawsze wiedziała, że takie nadzieje były czymś niemożliwym do spełnienia.

– Moja matka... – Mehr urwała. Kłębiło się w niej tyle uczuć. Nie wiedziała, jak ująć je w słowa. – Obrzęd Śnienia jest tańczony przez klany – rzekła w końcu niepewnym głosem. – A ja nie mam klanu. – Przełknęła z trudem ślinę. – To nie dla mnie. Ale dziękuję ci.

Z twarzy Lality zupełnie odpłynęło rozbawienie. Zastąpiło je świadome współczucie.

– Żadna z nas nie jest dobrą Amrithi, moja droga – powiedziała łagodnie Lalita. – Ja też nie mam już klanu. Ale możemy być klanem dla siebie nawzajem. – Przycisnęła palce do knykci Mehr, dając jej ulotną otuchę. – Jesteś teraz kobietą. Poznałaś obrzędy i sigile, okazujesz swoim przodkom odpowiednią cześć. Naprawdę jesteś Amrithi. Obrzęd stanowi twoje dziedzictwo, podobnie jak moje. Gdy nadejdzie burza, będę tu, żeby z tobą zatańczyć. Obiecuję ci to.

Dziewczyna poczuła, jak wzruszenie ściska jej serce, jednak zachowała spokojne oblicze.

– Jestem wdzięczna – powiedziała.

Lalita odchyliła się w tył, upiła niewielki łyczek napoju i szybko zmieniła temat. Przeniosła rozmowę na łatwiejszy teren i zaczęła przytaczać pikantniejsze plotki z kręgów, w których obracała się w Jah Irinah, a do których Mehr nie miała większego dostępu. Lalita przeskakiwała zwinnie z wątku na wątek, opowiadając dziewczynie o skandalach pośród miejskich kupców i zdradzając wieści o nowych kurtyzanach zyskujących sławę bądź niesławę. Wspomniała o niepokojach w szlacheckich frakcjach i o sprawianych przez nie problemach w odpowiedzi, jak słyszała, na pogłoski dochodzące z dworu cesarza.

– Młodzi – rzekła. – Ci sami, którzy pragną dowieść swojej wartości i okryć własne imiona chwałą, nie przestają wywoływać kłopotów w mieście.

– Co takiego robią? – spytała Mehr.

Lalita wykonała niejasny gest jedną dłonią, a pomiędzy jej brwiami uformowała się zmarszczka zirytowania.

– A co robią mężczyźni, gdy mają ochotę sprawić problemy? Nękają kupców i handlarzy, wdzierają się do domów rozkoszy. Twierdzą, że są oczami cesarza. Mówią, że daje im to prawo, by zachowywali się, jak tylko zapragną. – Kobieta spojrzała bystrzejszym wzrokiem. – Być może rzeczywiście mają takie prawo. Jednak twój ojciec wie znacznie więcej o sprawach cesarza niż ja.

Złaknieni władzy, ambitni młodzi szlachcice próbujący wkradać się w łaski cesarza, starający się spełniać to, co uważali za jego pragnienia, stanowili utrapienie, ale jej ojciec był w stanie sobie z nimi poradzić. Jednak szlachcice działający na rozkaz cesarza, jak ci, przed którymi Lalita właśnie postanowiła ostrożnie przestrzec Mehr, mogli okazać się o wiele bardziej niebezpieczni. Choć jej ojciec był gubernatorem, nie mógł sprzeciwiać się bezpośrednim poleceniom władcy.

– Ojciec nie rozmawia ze mną o podobnych rzeczach – powiedziała Mehr w końcu.

– Wiem, moja droga – odparła łagodnie Lalita. – Ale dość już o takich poważnych sprawach. Opowiem ci, czego dowiedziałam się od klienta w zeszłym tygodniu...

Po usłyszeniu pokrzepiającej historii o nieszczęsnym handlarzu i dwóch przedsiębiorczych tancerkach Mehr niemal poczuła ulgę. Śmiała się właśnie, gdy do środka weszła gwardzistka z poważną miną.

– Pani Maryam poprosiła, żebyś zechciała do niej dołączyć, moja pani – oznajmiła.

Śmiech Mehr urwał się gwałtownie. Wyprostowała się i zmierzyła strażniczkę chłodnym spojrzeniem. W odpowiedzi doczekała się podobnej reakcji. Służące jej macochy nie przepadały zbytnio za Mehr.

– Daj mi chwilę – powiedziała dziewczyna. Zdając sobie sprawę, że Maryam zapewne zażądała jej niezwłocznego przyjścia, dodała: – Muszę pożegnać się z moją gościnią. Z pewnością matka by się z tym zgodziła.

Mehr wstała, a Lalita poszła w jej ślady.

– Mehr – rzekła Lalita z odrobiną wahania w głosie – porozmawiamy więcej, gdy wrócę przed burzą, ale spróbuj być... ostrożna. Ojciec zapewni ci bezpieczeństwo, moja droga, ale żyjemy w trudnych czasach.

Dziewczyna skinęła głową. Nie zapomniała o gwardzistce czekającej na nią i słuchającej każdego słowa Lality.

– Gdy wrócisz przed burzą, porozmawiamy odpowiednio – zgodziła się. – Jeśli zdołam, dopilnuję, żeby nam wtedy nie przeszkadzano.

– Dziękuję.

Usha podeszła i zarzuciła Lalicie na ramiona opończę z kapturem.

– Trafię do wyjścia – stwierdziła Lalita lekko. Palcami musnęła policzek Mehr. – Bądź dzielna. Dobrze wiem, że nic nie potrafi skrzywdzić tak jak rodzina.

– Zawsze jestem dzielna – odparła Mehr.

– Jesteś – rzekła kobieta cicho. – Moja droga, mam nadzieję, że nigdy się nie zmienisz.

2

Gwardzistka poprowadziła Mehr wyłożonymi marmurem korytarzami, które stawały się coraz bardziej eleganckie, im bliżej było do Sali Recepcyjnej. Wykorzystywano ją wyłącznie do zabawiania żon przebywających w gościnie dworzan i nie służyła do prywatnych rozmów pomiędzy członkami rodziny. Niewątpliwie właśnie dlatego Maryam ją wybrała. Chciała pokazać pasierbicy, gdzie jest jej miejsce. Dom należał do Maryam. Mehr była w nim jedynie niepożądaną intruzką, nieślubnym dzieckiem, poganką, gościnią.

Mehr nie potrzebowała takich przypomnień. Dobrze wiedziała, kim jest.

Strażniczka przestąpiła próg sali i skłoniła się nisko, oznajmiając przybycie dziewczyny. Po krótkiej chwili gwardzistka gestem wskazała jej, by weszła. Mehr skoncentrowała się i wkroczyła do środka, trzymając głowę wysoko uniesioną.

Pomieszczenie z przepychem ozdobiono jedwabnymi gobelinami zawieszonymi na ścianach oraz rubinami wprawionymi w sklepiony strop. Mehr sunęła przez salę, ignorując baczne, oceniające spojrzenia licznych służących macochy. Sama wbijała wzrok w podwyższenie, na którym czekała Maryam.

Pani Maryam, żona gubernatora Irinah i potomkini jednej z wielkich ambhańskich rodzin, popatrzyła na pasierbicę z wyżyn swojego fotela i uśmiechnęła się chłodno. Mehr w odpowiedzi ukłoniła się lekko.

– Matko – powiedziała – czym mogę ci służyć?

– Usiądź, Mehr – odparła kobieta. – Musimy porozmawiać.

Maryam była prawdziwym kwiatem ambhańskiej kobiecości. Miała lśniące ciemne włosy, splecione w przetykany złotą nicią warkocz, który opadał jej do podstawy pleców. Jej skóra była jasnobrązowa, włosy orzechowe, twarz delikatna, o drobnych kościach policzkowych. Wyglądała równie świeżo i dziewiczo jak w dniu, w którym ojciec Mehr przywiódł ją do ich domu, odzianą w weselne jedwabie i z jego pieczęcią na szyi. Nawet nienawiść w jej oczach, którymi zmierzyła Mehr, klęczącą przed nią na poduszkach, nie zelżała ani o jotę przez minionych osiem lat.

Służąca stojąca u boku Maryam trzymała tacę ze słodkimi wypiekami i dzbankiem korzennego wina. Kobieta pozwoliła nalać sobie trunku i postawić przed sobą kilka przekąsek, a sama wciąż gromiła Mehr wzrokiem, który mógłby kwasić mleko. Spróbowała wina. Wszystko inne zostawiła nietknięte. Mehr i służące czekały w zupełnej ciszy.

– Wydawało mi się, że osiągnęłyśmy porozumienie, Mehr – powiedziała w końcu Maryam. – Wychowanie Arwy stanowi mój obowiązek.

– Wiem to, matko.

– Nie twój. Mój.

– Rozumiem to idealnie.

– Zatem dlaczego – Maryam ściągnęła brwi – poszłaś minionej nocy do pokojów dziecięcych?

– Ponieważ Arwa mnie potrzebowała – odparła dziewczyna spokojnie. – To była drobnostka, matko. Nic istotnego.

– Jakże łatwo wygłaszasz kłamstwa – stwierdziła Maryam. Przez jej twarz przemknął wyraz całkowitego zgorzknienia. – Wiem, co zrobiłaś. Wypełnianie jej głowy pogańskimi szaleństwami to nie jest drobnostka, Mehr, i nie zamierzam tego tolerować. Tak ciężko pracowałam na to, by Arwę czekało coś więcej, niż wynikałoby to z pośledniej krwi jej matki. Opiekowałam się nią z całą troską, jaką okazałabym dziecku z mojego ciała, gdybym została nim pobłogosławiona. I spisałam się dobrze, Mehr. Ona jest dobra.

– Jest – rzekła cicho dziewczyna. Przynajmniej w tej kwestii mogły się zgodzić.

– Ponieważ to ja uczyniłam ją dobrą – oznajmiła ostro Maryam. – Ponieważ to ja ją wychowałam, ukształtowałam i nauczyłam czuć wdzięczność za to, że jest szlachcianką z Cesarstwa Ambhańskiego. – Nie dodała: „W przeciwieństwie do ciebie”. Nie musiała. – Czy wiesz, Mehr, że każdej nocy, zanim zaśnie, klęka obok mnie przy moim ołtarzu, by okazać cześć cesarzowi i Masze i złożyć podziękowania mistykom za ich modły? Nie? Oczywiście, że nie. – Jej głos ciął niczym ostrze. – Nic o niej nie wiesz, ponieważ ona nie należy do ciebie. Jest moja.

W tym momencie Maryam przerwała, by wykonać drobny gest w kierunku jednej ze służących, która wypełniła jej kielich po brzegi i wymruczała pod nosem przeprosiny. Maryam odprawiła ją machnięciem dłoni, wciąż nie spuszczając wzroku z Mehr.

– Tego wieczora Arwa niewątpliwie spyta mnie o twoją krew, o twój nóż i o twoje cieniste potwory, a ja będę musiała ją zawstydzić, że wierzy w te pogańskie kłamstwa. Pogrąży się w rozpaczy i będzie to twoja wina.

Mehr pochyliła głowę. Nie wstydziła się tego, co zrobiła, ale gdy pomyślała, że Arwa będzie cierpieć za jej głupotę... Och, to sprawiało jej ból.

Zapadło milczenie.

Gdy cisza stawała się coraz cięższa, Mehr uświadomiła sobie, że Maryam czeka na jej przeprosiny. Przeprosiny, które oczywiście wcale nie zakończą sprawy. Cokolwiek Mehr by powiedziała, Maryam i tak da upust swojej furii. Dziewczyna już wystarczająco często stawała w obliczu jej gniewu, żeby to wiedzieć.

Gdyby teraz przeprosiła, gdyby zaczęła się płaszczyć i błagać, wściekłość Maryam zgasłaby... w końcu. Kara, jaką wymierzyłaby jej macocha, byłaby lżejsza. Mehr na tyle często odgrywała w przeszłości rolę skruszonego dziecka, by zdawać sobie z tego sprawę.

Nie mogła jednak pozbyć się wspomnienia rozświetlonych modlitwą oczu dewa oraz łez Arwy. Nie potrafiła. Teraz gdy zbierało się na ogień snów, a na horyzoncie majaczyła burza, nie mogła pozwolić, by Maryam umniejszyła wszystko to, co Mehr uważała za święte.

– To nie są potwory – rzekła cicho. Bardzo cicho. W milczeniu panującym w sali jej głos poniósł się jednak wystarczająco daleko.

Powietrze zgęstniało. Stojące pod ścianami pomocniczki Maryam zupełnie znieruchomiały.

– Tylko tyle masz do powiedzenia? – spytała macocha. – Daję ci szansę wygłoszenia przeprosin, a ty uważasz, że możesz przedstawiać mi kolejne bzdury?

– To nie bzdury. To prawda, matko. – A ponieważ nie było to wszystko, co mogła powiedzieć, ponieważ już podsyciła furię Maryam do wściekłego płomienia i płaszczenie się nie wchodziło w grę, parła zawzięcie dalej. – To pierworodne dzieci bogów. Są pradawne, żywiołowe, uświęcone...

– Czy mam uwierzyć, że upuszczona przez ciebie krew też jest uświęcona? – odparła Maryam.

Kobieta wyraźnie się powstrzymywała. Odetchnęła głęboko i wyprostowała się w fotelu. Gdy znów się odezwała, mówiła opanowanym, pewnym głosem:

– Być może twój ojciec pozwala ci pielęgnować pogańskie zwyczaje twojej matki, ale nie pozwolę, żebyś narzucała je Arwie. – Maryam dotknęła pieczęci wiszącej na jej szyi. Dawnym ambhańskim pismem wyryto na niej genealogię gubernatora i określono Maryam jako jego drugą połówkę, jego partnerkę we wszystkich życiowych obowiązkach, jego małżonkę i jego własność. Przypominała, że Maryam dysponowała władzą, która nie była udziałem Mehr. – Gdy poślubiłam Surena, przysięgłam, że wychowam was obie na porządne ambhańskie kobiety. Chciałam pomóc wam wznieść się ponad wasze korzenie, wam obu. Jednak już w chwili, kiedy pierwszy raz cię ujrzałam, zrozumiałam, że twoja matka skalała cię swoimi barbarzyńskimi nawykami. – Maryam wychyliła się w przód, patrząc na nią bacznie. – Ciebie nie zdołałam uratować, Mehr, ale nie zamierzam zawieść Arwy. Nie pozwolę, byś pociągnęła ją za sobą. Czy to jasne?

– Bardzo – odrzekła dziewczyna. – Nie sprzeciwię ci się, matko.

– Gdybym tylko mogła ci uwierzyć.

Maryam upiła kolejny łyk. Bystrym wzrokiem obserwowała Mehr ponad brzegiem kielicha. Była gotowa wydać wyrok.

– Myślę, że oznacza to koniec kontaktów – oznajmiła. – Gdy pokażesz mi, że rozumiesz, w jaki sposób okazywać posłuszeństwo swoim rodzicom, jak przystało na prawdziwą ambhańską córkę, będziesz mogła znów odwiedzić Arwę.

Mehr poczuła, jak wzrasta jej gniew. To dlatego powinna była się płaszczyć. To dlatego powinna była powstrzymać swą dumę. Wygłaszanie prawdy wiązało się z nieprzyjemnymi i nieuniknionymi konsekwencjami.

Maryam cofnęła się, jakby została spoliczkowana. Mehr poczuła brzydką falę satysfakcji przetykanej zażenowaniem. Macocha mogła rościć sobie tyle praw do Arwy, ile tylko zapragnęła, jednak nie mogło to zmienić prawdy. Kobieta nigdy nie zdoła urodzić dziecka, którego tak pragnęła. Z biegiem lat stało się oczywiste, że nie pojawią się żadne maleńkie Ambhanki wyrzeźbione na podobieństwo Maryam ani żadni synowie, którzy odziedziczą nazwisko rodowe. Zostanie jej wyłącznie córka innej matki do wychowania i uformowania najlepiej, jak tylko Maryam zdoła. Pomimo wszelkich starań kobiety Arwa nigdy nie stanie się jej prawdziwym dzieckiem.

– Cenisz sobie więzy rodzinne bardziej, niż powinnaś – skomentowała Maryam. – W końcu krew nie wystarczyła, żeby wasza matka tu została, prawda? Nie. – Głos jej drżał. Przełknęła ślinę i uniosła podbródek. – Czy ci się to podoba, czy nie, jesteśmy rodziną. I będziesz mi posłuszna, bo taki jest twój obowiązek.

Rana za ranę. Mehr uznała, że jest to poniekąd sprawiedliwe. Zassała powietrze i starała się zachować prostą postawę. Nie miała zamiaru ugiąć się ani przeprosić.

Usta Maryam zacisnęły się w wąską kreskę.

– Zostawcie nas – powiedziała do swoich pomocnic. Na gest kobiety gwardzistki zamknęły drzwi.

Mehr wstała, gdy Maryam do niej podeszła.

– Dlaczego odesłałaś służbę? – zapytała.

– Ponieważ niektóre rzeczy nie są przeznaczone dla ich uszu – odparła Maryam. Jej spódnice, półprzezroczyste warstwy siatki i haftowanej tkaniny, zaszeleściły o podłogę. Teraz gdy kobieta znalazła się bliżej, dziewczyna widziała napięcie wyryte w jej twarzy, dłonie wciskające się pod śliski ciężar chusty na głowie.

– Nie wezwałaś mnie tu, żeby rozmawiać na osobności – wypomniała Mehr. – Chciałaś mnie upokorzyć.

– Ależ ty jesteś śmiała – odrzekła kobieta z jadem w głosie. – Pewne rzeczy się zmieniają.

Pokonawszy resztę dzielącego je dystansu, Maryam szorstkim gestem ujęła Mehr za podbródek i popatrzyła jej prosto w oczy, nie mrugając.

– Popatrz tylko na siebie – oznajmiła. – Z każdym rokiem robisz się coraz bardziej buntownicza. Myślisz, że nie dostrzegam tego, co kryje się w twoim spojrzeniu? Wiem, czym jesteś, Mehr. Pogodziłam się już z tym, że próby zmieniania cię na lepsze są bezcelowe, ale być może zaszczycisz mnie swoją uwagą, gdy powiem ci to: twój upór naraża nas wszystkich, szczególnie Arwę.

Mehr czuła ostre ukłucia paznokci macochy. Nie próbowała się odsuwać. Powtarzała sobie, że ból jest niczym.

– Nie rozumiesz polityki – ciągnęła Maryam. – Zresztą dlaczego miałabyś ją rozumieć? Twój ojciec dotąd cię chronił, co jest słuszne i właściwe. Jednak ja jestem drugą połówką twojego ojca. Podzielam jego brzemiona i wiem zbyt wiele. Nie mogę pozwolić, byś nadal popełniała głupstwa w niewiedzy, zagrażając nam wszystkim. – Ściszyła głos. – Cesarz, chwalmy jego imię, wysłał wiadomości do szlachciców z całego cesarstwa. Uważa, że podejmowane przez nich wysiłki służące wygnaniu pogan z naszych ziem są... niewystarczające. Poprosił ich, by zabrali się porządnie do wyszukiwania pobratymców twojej matki i wypędzania ich na margines społeczeństwa, gdzie jest ich miejsce. – Kobieta wciąż trzymała Mehr pod brodę, wbijała jej paznokcie i nie pozwalała się ruszyć. – Mehr, na łaskę cesarza, urodziłaś się jako Ambhanka i mury domostwa twojego ojca chronią cię przed ich wzrokiem oraz przed krzywdą. Jednak nawet ty nie jesteś ukryta na tyle dobrze, by twoje pogańskie rytuały nie ściągały... uwagi.

W głowie dziewczyny huczało. Bolała ją żuchwa.

– Dlaczego nienawiść cesarza narosła tak nagle? – wyszeptała, wykrztuszając słowa przez ciasny chwyt Maryam.

– Nie do nas należy kwestionowanie decyzji cesarza – odparła ostro kobieta.

Mehr przygryzła język, by powstrzymać okrzyk bólu, kiedy paznokcie zagłębiły się mocniej w jej ciało.

– Nikt nie musi wiedzieć o skazie w rodowodzie twojej siostry. Jest już moim dzieckiem we wszystkich aspektach, które mają znaczenie. Jeśli przestaniesz przypominać światu o waszym pogańskim pochodzeniu, twój ojciec i ja zdołamy zaaranżować dla niej dobre perspektywy małżeńskie. Arwa może wieść życie, na jakie zasługuje. Albo nie. Wybór należy do ciebie.

W końcu Maryam ją puściła. Mehr powstrzymała ochotę, by dotknąć twarzy.

– Czy mogę odejść? – zapytała.

– Możesz odejść i przemyśleć sobie to, co ci powiedziałam. Pamiętaj jednak, że jeśli nie podejmiesz słusznej decyzji, będę zmuszona przekonać twojego ojca, by przestał ci pobłażać. – Kobieta mierzyła ją stanowczym spojrzeniem. – Koniec tańców. Koniec pogańskich obrzędów. Poczucie winy nie będzie wiecznie nim rządzić.

Próbuj sobie, pomyślała Mehr. Tym razem postanowiła okazać się rozsądniejsza i zmilczała, choć w piersi czuła ból serca. Maryam wykonała zbywający gest dłonią i dziewczyna odwróciła się, nie starając się nawet udawać, że żegna się ze stosownym szacunkiem. Przemknęła przez drzwi, nie zawracając sobie głowy, by ukrywać czerwone ślady na twarzy. Niech służący mówią sobie, co chcą. Miała już dość macochy i jej gierek. Teraz chciała tylko zostać sama.

***

Przez następnych kilka dni Mehr dostawała dokładnie to, czego sobie życzyła. Służący omijali ją szerokim łukiem, pamiętając, że dziewczyna jest skłócona z macochą. Nikt nie okazywał Mehr jakichkolwiek względów, ponieważ nie chciano narażać się na niezadowolenie Maryam. Arwę trzymano z dala od siostry, zupełnie jak Maryam obiecała. Mehr większość czasu spędzała w swoich komnatach, czekając, aż siniaki na twarzy zbledną, i obserwując horyzont.

Dewa było zwiastunem burzy. Mehr nie myliła się co do tego. Codziennie nawałnica podchodziła bliżej, kotłując się falami na tle nieba. Dziewczyna przyglądała się, jak ogień snów płonie nad horyzontem, jak jego ciemnorubinowe i ametystowe płomienie migoczą bielą na obrzeżach. Była to pierwsza burza od dekady, która docierała do Jah Irinah, zatem możliwość obserwowania jej powinna stanowić zaszczyt.

A jednak Mehr potrafiła myśleć tylko o ostrych słowach Maryam i o łagodnym ostrzeżeniu Lality. Nie mogła nic na to poradzić. Pamięć paznokci macochy zaciskających się na jej żuchwie mieszała się ze wspomnieniem głosu Lality, uprzedzającego Mehr, by uważała, i pozostawiała w sercu dziewczyny dziwną, bolesną grozę.

Cesarz szukał pobratymców jej matki. Cesarz chciał, by szlachcice na poważnie zabrali się do wypędzania tego ludu. Ludu, do którego należała Mehr.

I Arwa.

Mehr czciła oczywiście cesarza oraz Wielkiego Mahę, który założył ród panujący. Czciła ich dokładnie wtedy, gdy tego po niej oczekiwano, czyli w urodziny cesarza, w rocznicę założenia cesarstwa lub gdy tylko zażądała tego Maryam. Jednak w swoich komnatach nie miała ołtarza, a w sercu nie żywiła szczególnej miłości do władcy. Jej matka nienawidziła go na swój własny cichy sposób. Gdy Mehr była mała, matka nie zgodziła się, by oddawać mu jakąkolwiek cześć. „Nigdy nie będę się za niego modlić” – powiedziała z mrocznym wyrazem w spojrzeniu, którego Mehr nigdy nie zapomni. „Nie ma prawa do modlitw Amrithi”.

Jako dziecko Mehr nie rozumiała brzemienia krwi i historii, jakie kryło się za nienawiścią matki. Dopiero później Lalita nauczyła ją, w jaki sposób Maha, pierwszy cesarz, podbił Irinah i wzniósł na niej swą świątynię. Opowiedziała Mehr, że Amrithi podnieśli bunt z pomocą dewa. Gdy dewa zaczęły słabnąć, rozmywać się, cesarstwo zmiażdżyło Amrithi ze straszliwą szybkością. Od tamtej pory traktowano ich wrogo za okazany opór.

Za każdym razem, gdy Mehr myślała o cesarzu, przypominała sobie tę historię i czuła w swoim sercu echo mroku, który wtedy dostrzegła w oczach matki. Myślała również o tym, w jaki sposób szlachcice przyglądali się jej, gdy odwiedzali pałac ojca, oraz co szeptali służący, gdy sądzili, że dziewczyna ich nie słyszy. „Ona cuchnie krwią swojej matki. Tak naprawdę nie jest Ambhanką. Popatrz tylko na jej twarz. Jak ona się zachowuje”.

Podobnie jak cesarz, twierdzili, że w cesarstwie nie ma miejsca dla pogan. Jeśli Ambhańczyków uważano za najwyższych z najwyższych, pobłogosławionych łaską cesarza, posłusznych zasadom praworządnej i cywilizowanej kultury, to Amrithi byli najnędzniejszą z ras: barbarzyńcami, niewiernymi włóczęgami, nieszanującymi umów ani ambhańskich przepisów. Mieszkańcy innych prowincji cesarstwa – nawet Irin, pomimo ich wynikającego z przesądów szacunku wobec dewa – należeli do cesarstwa w sposób, który nigdy nie mógł stać się udziałem Amrithi.

Jeśli ktoś wyglądał jak Amrithi, musiał być wyrzutkiem. Dla Amrithi nie było miejsca w cesarstwie. Dla Mehr nie było w nim miejsca. A jeśli wstręt cesarza do ludu jej matki rzeczywiście przeszedł w bardziej aktywną nienawiść, to Maryam miała słuszność, kiedy odczuwała strach. Mehr narażała ich wszystkich, po prostu będąc tym, czym była.

Szlachta od dawna polowała na Amrithi i zaganiała ich na margines społeczeństwa, zmuszała do egzystencji poza granicami miasteczek i wiosek Irinah, gdzie nie mogli kalać cesarstwa ani jego obywateli swoją obcą kulturą lub pogańskimi obrzędami. Niektórzy przetrwali, tak jak Lalita, ukrywając swoje pochodzenie i organizując sobie życie na nowo. Do tej pory Mehr chroniła pozycja jej ojca, a także mury i woale definiujące jej status jako szlachcianki żyjącej pod kloszem. Skoro jednak cesarz nakłaniał swoich ludzi, by agresywniej poszukiwali Amrithi, skoro zaczynali oni sumiennie prześladować lud jej matki...

Cóż, Mehr zrobi wszystko, do czego tylko zostanie zmuszona, żeby zapewnić Arwie bezpieczeństwo.

Lalita znalazła sposób, by ukryć swą tożsamość i trwać: przybrała chandyjskie imię i praktykowała obrzędy Amrithi wyłącznie w sekrecie, za zamkniętymi drzwiami. Mehr mogłaby uczynić to samo, gdyby musiała. Zrobiłaby to. Byłaby na to gotowa dla siostry. Dotąd musiała jednak ciężko walczyć, by dotrzymać wierności swojemu pochodzeniu, i nie zamierzała teraz z tego rezygnować ani chować się w cień bez dobrego powodu.

Będzie musiała porozmawiać z Lalitą i spytać ją, co konkretnie działo się w mieście oraz w reszcie cesarstwa. Przekupi strażników, których da się przekupić, i będzie słuchała szeptów nieprzeznaczonych dla jej uszu. Uzbroi się w wiedzę, której potrzebowała, by ochronić siebie oraz swoją rodzinę.

Najpierw jednak odtańczy Obrzęd Śnienia. Z tego na pewno nie zamierzała rezygnować. Tak długo tego pragnęła, zbyt długo, żeby teraz dać za wygraną.

Z ostatniej burzy, która dotarła do miasta, zostały jej tylko mgliste wspomnienia. Miała wtedy dziewięć lat i matka zabrała ją na dach, by tam obserwować, jak pada ogień snów. Matka ją podniosła – była taka silna! – i pokazała jej chmury świateł majaczące na pustynnym niebie.

Opowiedziała Mehr historie o pustyni: że była wyjątkowym i świętym miejscem, do którego udali się bogowie, by złożyć tam ciała na długi spoczynek. Kiedy spali, ich sny stanowiły siłę utrzymującą świat w całości i kształtowały ziemską równowagę, cykle życia i śmierci, cierpienia i radości, rozwoju i zniszczenia.

Opowiedziała Mehr, w co wierzą Amrithi: że ogień snów stanowił objawienie ich nieśmiertelnych snów, oznakę ich mocy działającej na krainę, w której spali. „Gdy bogowie śpią, kreują i niweczą wszechświat. Ogień snów jest światłem ich dusz. Widzisz, jaki jest piękny, mój gołąbeczku? Ogień snów to kreacja w czystej formie”.

Wtedy matka ją postawiła i zademonstrowała pierwszą prostą postawę w Obrzędzie Śnienia: uniesione ręce, dłonie złożone ze sobą, ciało wygięte w łuk i napięte niczym tor lotu spadającej gwiazdy. Gdy jej połączone dłonie znalazły się na tle nieba, wyglądało to tak, jakby ogień snów wlewał się w nie niczym woda.

Matka popatrzyła na zachwyt widoczny na twarzy Mehr i uśmiechnęła się.

„Popatrz tam” – powiedziała. Mehr wciąż pamiętała chrapliwość jej głosu i to, jaki był łagodny. „Gdy dorośniesz, wspólnie odtańczymy Obrzęd Śnienia. Zatańczymy z bogami, ty i ja”.

I Mehr spoglądała na ogień snów, śledziła go pożądliwym wzrokiem i zaczynała marzyć o chwili, kiedy ona również z nim zatańczy jako dojrzała kobieta Amrithi. Przez wszystkie kolejne lata to marzenie nie osłabło. Przeciwnie, narastało w niej, zapuszczając korzenie coraz głębiej w jej duszy.

Odtańczy obrzęd jako Amrithi. Tylko ten jeden raz. Przynajmniej na to sobie zasłużyła. Pomyślała, jakie to będzie uczucie znów unieść ręce i trzymać ogień snów w dłoniach. Nie dało się tego opisać słowami. Było to doznanie czystej, niezbadanej emocji, potężniejszej niż niebo.

Szykując się na burzę – i ponieważ wyraźnie potrzebowała czegoś, żeby odwrócić uwagę od bezcelowej, szarpiącej troski kłującej ją w piersi – Mehr postanowiła przygotować wszystko, czego będzie potrzebowała, kiedy ogień snów wreszcie spadnie. Z wyjątkiem sztyletu swoje nieliczne amrithyjskie rzeczy trzymała wraz z resztą ubrań w drewnianym kufrze, gdzie raczej nie przyciągną uwagi macochy. Samodzielnie wyciągnęła ciężką skrzynię ze schowka i postawiła ją na otomanie. W środku, zabezpieczony wiązkami suszonych ziół, które dodatkowo nadawały mu zapach, leżał strój obrzędowy Mehr. Z czcią wyjęła każdy z jego elementów.

Był tam krótki, dopasowany stanik, rozkloszowana spódnica i długie pasy tkaniny ufarbowanej na barwę jaskrawego indygo, ciemniejącego na skrajach. Po wyciągnięciu wszystkich tych rzeczy Mehr ostrożnie sięgnęła po to, co spoczywało pod spodem: małe kamienne kwiatki zawieszone na zwojach białej nici, gotowe do wplecenia we włosy, a także szarfę ze spłowiałego czerwonego jedwabiu. Przytrzymała ją pod światło, podziwiając delikatne wzory wyhaftowane na jej powierzchni białą nicią: obrazy nieba i gwiazd, poruszających się ciał niebieskich.

Stanik i spódnica były podarunkami od Lality.

– Jeśli będą potrzebowały wymiany, możesz odezwać się do mnie – powiedziała do niej kobieta. Mehr zaś skinęła ze zrozumieniem głową, ponieważ raczej nie mogła poprosić o pomoc szwaczki swojej macochy, prawda?

Szarfa i ozdoby do włosów należały do jej matki. Mehr znalazła je w jej komnatach niedługo po jej odejściu, starannie złożone i owinięte lnianą tkaniną. Nie miała na to żadnych dowodów, ale wolała wierzyć, że matka zostawiła je dla niej w ramach przeprosin i pożegnania.

Rozłożyła szarfę, stanik i spódnicę na otomanie. Trzymała kamyki w dłoni, kciukiem muskając ich krawędzie. Czuła się niespokojna, jednocześnie pełna radości i smutku. Nie minie wiele czasu, zanim burza dotrze do Jah Irinah. Tego dnia wreszcie będzie mogła odtańczyć Obrzęd Śnienia jako dorosła kobieta, Amrithi i Ambhanka, ze światłem w dłoniach i w sercu.

A później Lalita odejdzie, zaś Mehr zostanie sama.

Dźwięk dobiegający spoza sypialni sprawił, że Mehr wyrwała się gwałtownie z zadumy. Położyła kwiatki na otomanie i wyszła z pomieszczenia. Zorientowała się, że czeka na nią Sara z charakterystyczną nerwowością na twarzy.

– Pani Mehr. – Służąca ukłoniła się z drżeniem.

– Co tu robisz? – zapytała dziewczyna.

– Nahira mnie wysłała, moja pani.

– Czy Arwa mnie potrzebuje?

Sara pokręciła szybko głową.

– Och nie, moja pani. Pani Arwie nic nie jest. Nahira mnie wysłała... żebym poprosiła o przysługę.

Mehr zmarszczyła brwi.

– Czego Nahira mogłaby ode mnie potrzebować? – spytała.

Sara przełknęła z trudem ślinę i przygryzła wargę. Niemal promieniowała z niej niechęć do odezwania się.

– No, mów – ponagliła Mehr.

– Twojej krwi, moja pani – odrzekła cichutko służąca. – Chce twojej krwi.

Mehr była tak oszołomiona, że milczała. Przed koniecznością odpowiedzi uratowała ją Sara, wyglądająca na zdecydowaną dokończyć, zanim opuszczą ją resztki odwagi.

– Przeraża ją ogień snów, moja pani – podjęła pospiesznie, jąkając się. – Wie, że nadciąga burza. Ale dewa... Jest ich teraz na zewnątrz znacznie więcej niż wcześniej i boi się ich o wiele bardziej niż ognia snów, moja pani. – Służka odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. – Twoja krew zapewniła pani Arwie bezpieczeństwo. Wszyscy wiedzą, że nic nie zakradnie się już nocą do jej pokojów. Śpi bez przeszkód. A Nahira... Musisz zrozumieć, pani, że ona jest stara i przesądna... Nahira spytała, czy ją również ochronisz.

Sara zaciskała dłonie na krawędziach chusty narzuconej na ramiona. Mehr obserwowała jej palce, skręcające tkaninę w węzły, gdy służąca mówiła. Jej słowa brzmiały w uszach Mehr niczym brzęczenie.

– Okłamujesz mnie – powiedziała cicho Mehr.

– Nie, moja pani! – Sara sprzeciwiła się wysokim, rozemocjonowanym głosem.

– Mam teraz posłać po Nahirę i ją spytać? – Milczenie służącej stanowiło wystarczające potwierdzenie. Mehr postanowiła naciskać dalej. Cała wściekłość, którą dusiła w sobie, rozlała się w jej żyłach, w jej głosie. – Nahira śpi w sypialni Arwy. Nie potrzebuje ochrony mojej krwi, zresztą wiedziałaby, że nie powinna o nią prosić. – Teraz gdy Mehr pozostawała w niełasce, proszenie jej o przysługę było niebezpiecznym pomysłem. Nahira miała zbyt silny instynkt samozachowawczy, żeby popełnić tak banalny błąd w ocenie sytuacji. – Dobrze wiesz, co reszta służby o mnie mówi. Wiesz, do czego jestem zdolna. Zatem dlaczego, Saro, postanowiłaś zrobić sobie ze mnie wroga?

Sara próbowała się odwrócić i opuścić pospiesznie pokój, ale Mehr znajdowała się na tyle blisko, by chwycić ją za rękę i przytrzymać.

– Nie – stwierdziła stanowczo. – Najpierw mi powiedz. Później możesz uciec.

– Przepraszam – wykrztusiła służka ze łzami. – Ale niektóre z nas tak bardzo się boją, moja pani. Nie Haranki czy Numrihanki... One nie rozumieją, śmieją się ze mnie i nazywają przesądną barbarzynką. Jednak my, Irin, wiemy, co nadciąga. Dorastałam poza miastem, moja pani. W pobliżu Oazy Północnej. Wiem, jaka jest burza. Wiem, jak pada ogień i jak podążają za nim dewa. Tak wiele dewa, moja pani, a nasza krew nie chroni nas przed nimi. Co poczniemy, jeśli złe dewa wkradnie się do naszych pokojów wraz z burzą? Albo, bogowie brońcie, pradawne? Co poczniemy? – Jej głos przybrał błagalne tony. – Odrobina krwi, moja pani, tylko tyle potrzebuję, żeby ochronić kwatery służby. Proszę.

Mehr puściła ją, Sara jednak nie uciekła. Została na miejscu, przerażona, lecz zdeterminowana. W obliczu jej strachu i uporu gniew Mehr przygasł. Nie miała dość sił, żeby być okrutną.

– Nie powinnaś była do mnie przychodzić – powiedziała ciężko. – Było to głupie. Bądź rozsądna, Saro. Znajdź klan Amrithi i kup odrobinę krwi. Pracujesz dla gubernatora, z pewnością masz pieniądze.

Służąca spuściła wzrok ku podłodze, jakby nie potrafiła spojrzeć Mehr prosto w oczy. Wydała z siebie niezrozumiały szept.

– Mów głośniej – poleciła dziewczyna. Wyczerpywała się jej cierpliwość.

Sara przełknęła z trudem ślinę.

– Od lat nie widziałam żadnego klanu, moja pani. To wszystko.

– W pobliżu Jah Irinah?

– Gdziekolwiek, moja pani. – Służka wciąż nie napotykała wzroku Mehr. – Zupełnie jakby... zniknęły.

Mehr odwróciła się od niej. Nieświadomie podeszła do kratownicowej ściany i wyjrzała na rozciągającą się na zewnątrz pustynię. Piach jaśniał ciepłem zbliżającego się ognia snów.

Pomyślała o palcach Maryam na swojej twarzy, o drżących dłoniach Lality i jej zmęczonym uśmiechu.

Powiedziała sobie, że będzie szukała nowych informacji. Cóż, oto były. Mehr już wcześniej zdawała sobie sprawę, że nie wszystko działo się dobrze w Irinah i nie wszystko działo się dobrze dla Amrithi. Lalita zawsze pilnowała, by Mehr była świadoma niebezpieczeństw, jakim Amrithi musieli stawiać czoła. Czym innym jednak było słyszeć z ust Sary, co się stało z klanami. Wiedza Lality pochodziła z najwyższych poziomów społeczeństwa: z intymnych rozmów, z saloników, z nieustannie mielącego młyna plotek i pogłosek, które rozlewały się po mieście. Natomiast Sara, wychowana w pobliżu Oazy Północnej, daleko za granicami miasta, podzieliła się z nią wiadomościami, których źródłem nie były ploteczki i koneksje, lecz naga rzeczywistość egzystencji na piaskach Irinah, przed którą z takim wysiłkiem starała się uciec Lalita. Sara wiedziała to, czego nie mogłaby wiedzieć Lalita, wiecznie uważająca, by nie wejść w drogę tym, którzy mogliby powiązać ją z dawnym życiem.

Żaden klan Amrithi nie odwiedzał miasta w Irinah. Żaden klan nie odwiedzał miasteczek. Żaden klan nie odwiedzał wiosek. Żaden klan.

Znikali.

Nienawiść cesarza nie narosła nagle, jak Mehr głupio wierzyła, gdy Maryam ostrzegała ją o poleceniach skierowanych przez władcę do szlachciców. Jego nienawiść przypominała burzę, która rośnie, karmiąc się samą sobą, Mehr zaś była chroniona przed jej pełnym ciężarem tylko dzięki odpowiedniemu urodzeniu oraz tym samym ambhańskim murom, które tak ją dusiły. Teraz ta burza osiągnęła takie rozmiary, że nawet ona nie mogła ich dłużej ignorować. Pozycja córki gubernatora nie była w stanie chronić jej wiecznie. Mehr miała w sobie krew Amrithi, a Amrithi byli likwidowani.

– Dostaniesz moją krew – oznajmiła w końcu. – Ale w zamian będziesz moją dłużniczką.

– Zrobię dla ciebie wszystko – odparła Sara. – Dosłownie wszystko, moja pani.

Mehr obserwowała cienie dewa poruszających się w świetle ognia snów.

– Potrzebuję przysługi. Będziesz mi winna przysługę. Nic więcej.

Lalita

Lalita stała w swoim domu w mroku korytarza. Czuła kadzidlaną woń zbliżającej się burzy przemieszaną z jaśminową nutą jej włosów, niedawno umytych i naoliwionych, a teraz naprędce zebranych na karku w węzeł. Szyję miała wilgotną od potu. Oddychała w powolnym, miarowym rytmie, choć trzymane wzdłuż boków dłonie drżały.

Poniżej niej z centralnego dziedzińca domu dochodził płacz kobiety.

– Powiedz nam, gdzie jest twoja pani – w dobiegające łkanie wmieszał się głos mężczyzny. – Inaczej przysięgam, że dopilnuję, by całą twoją rodzinę wygnano z miasta za ochronę szumowin Amrithi. Tego chcesz?

– Ja nie wiem, nie wiem! – zawyła kobieta. – Nie wiem, gdzie ona jest!

Farida, głupia dziewczyna, mogłaby im powiedzieć, że Lalita zapewne znajduje się na dachu, skąd obserwuje nadciągającą burzę, albo w swoim gabinecie, w którym siedziała rankiem i pisała wiadomość do Mehr. Zamiast tego służka łkała i utrzymywała, że nic nie wie, jednocześnie błagając o litość. Lalita chciałaby wierzyć, że Farida okazuje jej niezwykłą lojalność, wydawało się jednak bardziej prawdopodobne, że strach całkowicie zapanował nad umysłem dziewczyny.

Lalita zamknęła oczy. Kontrolowała oddech w rytmie pozwalającym na utrzymanie pozorów spokoju w obliczu niebezpieczeństwa, poniekąd przypominającym obrzęd.

Gdy Lalita opuściła Irinah po raz pierwszy, miała zaledwie piętnaście lat. Babka dała jej swoje ostatnie pieniądze, po czym ujęła twarz dziewczyny w dłonie. Lalita wciąż pamiętała ciemne oczy i skrzywioną wargę, poznaczoną blizną po spotkaniu dziesięć lat wcześniej z pomniejszym ambhańskim urzędnikiem, który postanowił ukarać dla przykładu kobietę Amrithi próbującą handlować z wioską znajdującą się pod jego nadzorem.

„Hala” – powiedziała. „Mała. Jesteś najmądrzejszą z mojej krwi, ale umysł nie zawiedzie cię wszędzie. Nieważne, co zrobisz, pewnego dnia cię odkryją. Nie spieraj się, dziecko. Posłuchaj mnie. Gdy popełnisz błąd, gdy cię znajdą, nie próbuj ratować pieniędzy albo dobytku. Nie próbuj być sprytna. Przede wszystkim ratuj swoją skórę, Halo. Uciekaj”.

Lalita nie była już Halą. Od dawna nie była Halą. Pamiętała jednak słowa babki, gdy stała teraz nieruchomo w korytarzu swojego haveli, odziana w chandyjski strój i nosząca chandyjskie imię, myśląc o wszystkich pomyłkach, które zawiodły ją do tego ciemnego miejsca, skąd nie miała jak zbiec.

Pierwszym błędem był oczywiście powrót do Irinah. Tęsknota za domem stanowiła ciekawe zjawisko. Przez zaledwie kilka lat Lalita pławiła się w luksusach Ambhy, pośród jej odległych, zwieńczonych bielą gór, w pełnych życia jeziorach, w słodkim powietrzu. W jej bogatych mężczyznach. Później, wbrew sobie, zaczęła tęsknić za Irinah: za ogniem snów, za dewa, za zapachami i widokami domu.

Irinah nie była bezpiecznym miejscem dla kogoś takiego jak ona. Wiedziała o tym. Istniało zbyt wysokie prawdopodobieństwo, że zostanie rozpoznana jako Amrithi, że dewa wyszukają ją z racji jej pochodzenia, dla jej krwi. Mimo to Lalita wróciła do domu.

Zawsze szczyciła się tym, że jest osobą praktyczną, ale to tęsknota ją tu przywiodła. Tęsknota za domem i wrażenie, że z każdym dniem traciła część siebie, że ukryta tożsamość w jakiś sposób wymykała jej się z rąk kawałek po kawałku.

– Nie wiesz, kim jesteśmy, dziewko? – odezwał się inny głos. Również męski.

– Nie, mój panie – zaskamlała Farida.

Drugim błędem było zignorowanie ostrzeżenia Ushy.

„Jeden z twoich podkuchennych był wypytywany przez szlachcica” – oznajmiła Usha. „Ktoś zna prawdę o tobie albo sądzi, że ją zna. Powinnaś uciekać już teraz, dopóki wciąż możesz”.

Jednak Lalita nie potraktowała rady babki tak poważnie, jak powinna. Chciała pożegnać się z Mehr. Potrzebowała czasu, żeby zorganizować transport dobytku. Wymówka za wymówką wciąż trzymały ją w mieście, podczas gdy tak naprawdę po prostu pragnęła dalej wieść życie, na które tak ciężko zapracowała. Ach, ależ była głupia.

– Nie jesteśmy byle panami. Kierują nami wyższe cele niż większością szlachty – chełpił się głos. – Jesteśmy wiernymi Zrodzonych z Soli. Czy wiesz, co to oznacza?

Farida wykrztusiła, że nie wie.

– Wypełniamy wolę cesarza. Wiesz chyba chociaż, kim jest cesarz?

Rozległ się chór paskudnych rechotów.

Nie była pewna, ilu mężczyzn znajdowało się na dole. Nie ośmielała się spojrzeć przez kratownicowe okno wychodzące na dziedziniec, ponieważ obawiała się, że ktoś mógłby ją dostrzec. Zastanawiała się, czy ci pyszałkowaci panowie, te kłótliwe ambhańskie dzieci, niekierujące się w życiu żadnym istotniejszym celem niż tylko sianie zniszczenia w imieniu cesarza, wpadli na to, by rozstawić strażników przy wyjściach z domu. Rozmyślała, czy ludzie, którzy nigdy nie musieli troszczyć się o swoje życie, pomyśleliby, żeby szukać w korytarzu dla służby, w którym teraz stała, w wąskim przejściu oświetlonym jednym kratownicowym oknem i kapiącymi świecami ustawionymi we wnękach ściennych. Miała nadzieję, że nie.

Trzecim jej błędem okazała się beztroska. Kobieta zanadto zmiękła po tylu latach spędzonych w Jah Irinah. Nie ukrywała swoich wizyt u półamrithyjskiej córki gubernatora. O świcie samotnie tańczyła w swoim pokoju obrzędy i nosiła przy sobie sztylet Amrithi. Przybranie chandyjskiego imienia zapewniło jej zaledwie cieniutką fasadę bezpieczeństwa. Powinna była zrezygnować z obrzędów. Powinna była odrzucić sztylet. Powinna była zostawić Mehr samą.

Kiedyś jednak przyjaźniła się z matką dziewczyny. W zasadzie, gdy Lalita wróciła do Jah Irinah jako młoda kurtyzana, przygnębiona i tęskniąca za domem, była ona jej jedyną przyjaciółką. Ruhi poprosiła ją, by zaopiekowała się Mehr, Lalita zaś za bardzo kochała zarówno matkę, jak i córkę, żeby odmówić jej błaganiom. Nigdy nie zdołała zmusić się do tego, by wyplątać Mehr ze swojego życia.

Z dołu dochodziły dalsze krzyki i łkania. Lalita usłyszała jednak także inny odgłos. Na prawo od niej zamigotała świeca. Dobiegł do niej szelest stopy. Obróciła się gwałtownie, instynktownie sięgając po sztylet znajdujący się za szarfą.

Błysk znajomej twarzy w blasku świecy. Usha.

Och, bogowie.

– Zabiłam mężczyznę przy wyjściu kuchennym – oznajmiła bardzo cicho Usha. – Idź tam teraz.

– Chodź ze mną – wyszeptała Lalita.

Usha pokręciła głową.

– Trzeba odwrócić ich uwagę – mruknęła. – I muszę dopilnować, żeby wypuścili Faridę.

W migoczącym świetle oblicze Ushy wyrażało determinację. Na jej policzku widniał rozprysk krwi.

Tych mężczyzn jest zbyt wielu, pomyślała Lalita. A ty jesteś tylko jedna.

Lalita absurdalnie przypomniała sobie, jak całe życie temu babka ujęła w dłonie jej twarz. Miała ochotę położyć palce na żuchwie Ushy i powtórzyć tę formę pożegnania, które już teraz wydawało się boleśnie, straszliwie ostateczne. Chciała powiedzieć Ushy, by przede wszystkim ratowała siebie, by zostawiła Lalitę losowi, który ta sama sobie zgotowała, by uciekała. Trzęsły jej się ręce. Nie wyciągnęła ich.

– Nie mogę cię tu zostawić – rzekła tylko.

Usha uśmiechnęła się ciepło.

– Poradzę sobie – powiedziała.

Poniżej nich rozległy się odgłosy zamieszania, wrzask, a później zaległa cisza.

Gdyby szlachcice znaleźli Lalitę, to ona by wrzeszczała. Dobrze wiedziała, ile warci byli Amrithi według wysoko urodzonych Ambhańczyków. Nie wątpiła, jakie okrucieństwa tamci byli gotowi zadać, zanim wypędzą ją z miasta i z życia, które tak pieczołowicie sobie skonstruowała. Pomyślała o bliźnie na wardze babki, o jej ostrzeżeniu, i zadrżała.

Usha wykonała gest wolną dłonią, drugą zacisnęła mocno na rękojeści szamszira. „Idź”.

Oddaliła się w stronę dziedzińca, a Lalita skierowała się na prawo. Wyjście kuchenne było idealne. Prowadziło do biedniejszej dzielnicy Jah Irinah, pełnej krętych uliczek, zatłoczonej i zapewne nieznanej szlachcicom, którzy przyszli ukarać Lalitę za to, że kalała ich miasto swoją pogańską obecnością. Pragnęli chronić przed nią mieszkańców Jah Irinah, ale, dzięki bogom, wiedzieli bardzo niewiele o życiu tych, którzy znajdowali się poniżej ich statusu.

Dotarła do kuchni. Pchnęła drzwi i wyszła na ulicę. Pod ścianą, w kałuży ciemnej krwi, leżało ciało mężczyzny zabitego przez Ushę. Wymruczała przekleństwo, odwróciła wzrok i w końcu poddała się powstrzymywanej do tej pory panice. Zassała powietrze i zaczęła biec.

Jej ostatni błąd był splątany z pozostałymi. Tak bardzo pragnęła odprawić Obrzęd Śnienia u boku Mehr. Chciała zrobić to dla niej, ponieważ szczerze kochała dziewczynę, zupełnie jakby ta była jej dzieckiem. Przede wszystkim jednak miała ochotę odtańczyć obrzęd dla siebie. Był on celebracją wiary i radości, historii i rodziny, ale przede wszystkim służył temu, by tańczyć go wraz z klanem. Lalita chciała choć przez chwilę wykonywać go z kimś, kto był dla niej klanem. Choć przez chwilę chciała mieć wrażenie, że do czegoś należy.

Zawsze rozumiała, że pielęgnowanie choćby w minimalnym stopniu dziedzictwa Amrithi może wiązać się ze straszliwą ceną. Mimo to nie odrzuciła go. Był to jej największy błąd.

Jedyne, co jej teraz pozostało, to spróbować przeżyć.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...