Maja Lidia Kossakowska to jedna z najbardziej poczytnych polskich pisarek. Kiedy więc do księgarń wchodzi jej kolejna powieść, można liczyć na szerokie zainteresowanie ze strony czytelników, szczególnie gdy mówimy o sytuacji, w której autorka powraca do swojej słynnej serii. Tak jest w przypadku "Bram Światłości". Podzielone na dwa tomy kontynuują one serię "Zastępy Anielskie". Pierwszy z nich zaczyna się intrygująco, żeby potem przejść do mozolnej podróży bohaterów.
Anielica Sereda przychodzi z informacją o miejscu pobytu Pana. Nie wszyscy aniołowie chcą wierzyć w jej doniesienia, ale dochodzą do wniosku, że grzechem byłoby nie sprawdzić, co się święci, zwłaszcza że równie dobrze może tam się skrywać i planować coś innego i złowieszczego. Dlatego Gabriel zarządza wyprawę, na czele której stawia Daimona, Abaddona Niszczyciela dzierżącego Gwiazdę Zagłady. Wyrusza on wraz z Seredą oraz resztą ekspedycji w Strefy Poza Czasem.
Na tym kończy się najważniejsza część książki, ponieważ dalej czytamy o wędrówce. Motyw drogi w fantasy jest przeze mnie zawsze mile widziany, ale nie w wydaniu pierwszego tomu "Bram Światłości". Kłopoty, jakie napotykają postacie, są mało wyszukane, proste i tak jakby... sztuczne? Poniekąd można domyślić się, do czego autorka chce doprowadzić, bo wcale się z tym nie kryje – jednak brak subtelności w kreowaniu fabuły skutkuje tym, że duża część problemów wydaje się sztampowa i nudna. Spotkałem się z opinią, iż Kossakowska raczej nie miała pomysłu na powieść i sam odniosłem identyczne wrażenie. W końcu ta pozycja okazuje się zapychaczem, w którym nie dzieje się nic atrakcyjnego albo istotnego dla głównego wątku.
Zresztą podobnie prezentuje się zakończenie, tradycyjnie dla podzielonych na dwa tomy książek zawieszające akcję w szczytowym momencie. Tylko ten szczytowy moment to kuriozum... Gdy przyrównam go do początku, który mówi o powrocie Pana albo chociaż do poprzednich perypetii opisanych w powieści, to jego skala wydaje się boleśnie mała. Tym samym nie rusza, nie trzyma w napięciu, nie powoduje zainteresowania czy chęci sięgnięcia po kontynuację. Dodajmy także, że takie urwanie historii nie każdemu będzie się podobało, ponieważ to po prostu tani chwyt – i jak dla mnie nieskuteczny.
Co innego natomiast jest skuteczne, jeśli mowa o kuszeniu czytelnika, żeby sięgnął po kolejną część. Przede wszystkim jest to wątek Lucyfera, któremu nie poświęcono wiele czasu, ale chciałoby się dowiedzieć, jak potoczą się jego losy. Tu może wystąpić element zaskoczenia, zwłaszcza że na razie trudno było przewidzieć losy upadłego anioła. Ponadto on sam z charakteru nie jest tradycyjnym złym, autorka przedstawia go z innej strony – jako romantycznego buntownika. Zapał studzą poczynania Asmodeusza, które na ten moment są grubymi nićmi szyte. Podobnie można powiedzieć o niektórych scenach w "Bramie Światłości". Prym tu wiedzie koń, choć boski, to dokonujący rzeczy tak niemożliwych w sytuacjach śmiertelnego niebezpieczeństwa, że aż chce się zapytać – nie można było z kłopotów wyjść inaczej? Tylko ciągle męczyć tego biednego konia? Przecież szybko robi się to banalne i naciągane.
Pozytywnie odznacza się inspiracja pisarki mało znanymi mitologiami. W tej książce szczególny nacisk zostaje postawiony na wierzenie hinduskie, których możliwość poznania stanowi atut, niestety nie do końca wykorzystany. W kreacji świata we znaki wdaje się maniera Kossakowskiej, która chyba starała się uczynić opisy poetyckimi i kwiecistymi. Jednak zamiast pobudzania wyobraźni, dostajemy inne efekty – wytracanie tempa, sztuczną patetyczność i uprzykrzanie czytania nadmiernym stosowaniem porównań. Wystarczyłoby skończyć prezentację miejsc na pisaniu, jak one wyglądają. Dodawanie do tego zwrotów "jakby...", "jak...", "przypomina..." lub "niczym...", po których następuje w teorii barwne, w praktyce nużące i zbędne określenie, okazuje się kiepskim manewrem. Przy okazji kojarzącym się z wodolejstwem.
"Bramy Światłości" w ogóle wydają się przeciągane – i już tu nawet nie chodzi o wątki, na które wyraźnie nie było pomysłu. Wszelkie starcia, sceny akcji i uczucia postaci bywają opisywane ciut za długo i wręcz domagają się o skrócenie. Trochę lepiej wypadają sami bohaterowie. Ich konflikty, rozterki i zachowania przeważnie są wiarygodne, a mieszanie współczesności i potocznego słownictwa z biblijnymi charakterami daje fascynujący efekt. Jednak wiąże się z nim dysonans między wspomnianą potocznością a parciem na poetyckie opisy. Również nie wszystkie reakcje mnie przekonują – ktoś potrafi o czymś zapomnieć, bo podobno słabo słuchał, albo inna osoba nagle przestaje zachowywać się racjonalnie.
Przyznaję, że to moje pierwsze spotkanie z twórczością Mai Lidii Kossakowskiej. Jest to doświadczona autorka, więc tym bardziej dziwi mnie poziom jej najnowszej książki. Miało być przyjemne, może nawet nietuzinkowe fantasy, a trafił się zapychacz przed najważniejszymi wydarzeniami, w którym akcja ogranicza się do mało rozbudowanych i trywialnych wątków. Jeśli po "Bramy Światłości" sięgnąłbym czytelnik, którzy rzadko czyta fantastykę, pomyślałby, że ta kategoria literatury nie ma mu nic do zaoferowania. Dlatego – o ile ktoś nie jest wielkim fanem "Zastępów Anielskich" – niech skusi się na inną pozycję.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Kolejne zaoszczędzone pieniądze, tytuł poczeka aż pojawi się drugi tom.
Dodaj komentarz