Fragment książki

124 minuty czytania

Prolog

Marsh próbował się zabić.

Jego dłoń zadrżała, gdy starał się zebrać siły, by podnieść rękę, wyrwać kolec z pleców i zakończyć potworną egzystencję. Nie próbował się już uwolnić. Trzy lata. Trzy lata w postaci Inkwizytora, trzy lata uwięzienia we własnych myślach. Te lata udowodniły, że nie ma ucieczki. Nawet teraz jego myśli się zaćmiły.

A później To przejęło kontrolę. Świat wokół niego jakby wibrował – i nagle zaczął widzieć wszystko wyraźnie. Dlaczego walczył? Dlaczego się martwił? Wszystko było w jak najlepszym porządku.

Zrobił krok do przodu. Choć nie widział już tak jak zwyczajni ludzie – w końcu w jego oczodoły wbito potężne stalowe kolce – wyczuwał pomieszczenie wokół siebie. Kolce wystawały z tyłu jego czaszki. Gdyby wyciągnął rękę i dotknął tyłu głowy, poczułby ostre końce. Nie było krwi.

Kolce dawały mu moc. Wszystko otaczały niebieskie allomantyczne linie, rozjaśniając świat. Pomieszczenie było średnich rozmiarów, a wraz z Marshem znajdowało się w nim kilku towarzyszy – również otoczonych błękitem, allomantyczne linie wskazywały na metale w ich krwi. Każdy miał kolce w oczodołach.

To znaczy, każdy poza mężczyzną przywiązanym przed nim do stołu. Marsh uśmiechnął się, wziął kolec ze stołu i uniósł go. Więzień nie został zakneblowany. To by stłumiło krzyki.

– Proszę – wyszeptał więzień i zadrżał. Nawet terrisański lokaj załamywał się, mając w perspektywie własną gwałtowną śmierć.

Mężczyzna próbował się szarpać. Znajdował się w bardzo niewygodnej pozycji, został bowiem przywiązany na innej osobie. Stół zaprojektowano w taki właśnie sposób, wgłębienie mieściło ciało poniżej.

– Czego chcecie? – spytał Terrisanin. – Nic już wam nie powiem o Synodzie.

Marsh pomacał mosiężny kolec, czując jego ostry koniec. Miał pracę do wykonania, lecz zawahał się, smakując ból i przerażenie w głosie mężczyzny. Zawahał się, żeby móc...

Marsh zapanował nad własnym umysłem. Słodki aromat sali zniknął, zastąpiony przez smród krwi i śmierci. Jego radość zmieniła się w grozę. Więzień był terrisańskim Opiekunem, człowiekiem, który całe życie pracował dla dobra innych. Zabicie go będzie nie tylko zbrodnią, ale i tragedią. Marsh próbował zapanować nad sobą, unieść rękę i wyrwać najważniejszy kolec z pleców – jego usunięcie zabiłoby go.

To jednak było zbyt silne. Moc. Jakimś sposobem panowała nad Marshem – i potrzebowała go oraz innych Inkwizytorów jako swoich rąk. Była wolna – Marsh wciąż czuł, jak się tym raduje – lecz coś nie pozwalało jej zbyt mocno wpływać na świat. Przeciwnik. Siła, która otaczała świat niczym tarcza.

To nie było jeszcze pełne. Potrzebowało więcej. Czegoś jeszcze... czegoś ukrytego. A Marsh to odnajdzie, przyniesie swojemu panu. Panu, którego Vin uwolniła. Istocie, która została uwięziona w Studni Wstąpienia.

Nazywała się Zniszczeniem.

Marsh uśmiechnął się, gdy jego więzień zaczął płakać. Później zrobił krok do przodu, unosząc kolec. Przytknął go do piersi skamlącego mężczyzny. Kolec musiał przebić jego ciało, przeszywając serce, a później wbić się w ciało Inkwizytora przywiązanego poniżej. Hemalurgia była brudną sztuką.

I dlatego była taka zabawna. Marsh uniósł drewniany młot i zaczął uderzać.

Część pierwsza:
DZIEDZICTWO OCALAŁEGO

Niestety, jestem Bohaterem Wieków.

1

Fatren zmrużył oczy i spojrzał w czerwone słońce, które kryło się za zasłoną ciemnych oparów. Czarny popiół opadał z nieba, jak niemal każdego dnia. Grube płatki spadały prosto, powietrze było nieruchome i gorące, bez śladu wietrzyka, który mógłby poprawić nastrój mężczyzny. Westchnął, oparł się o umocnienia i spojrzał na Vetitan. Swoje miasto.

– Jak długo? – spytał.

Druffel podrapał się po nosie. Na twarzy miał ciemne plamy popiołu. Ostatnio nie dbał zbytnio o higienę. Oczywiście, Fatren wiedział, że biorąc pod uwagę wydarzenia z ostatnich kilku miesięcy, sam też nie wygląda najlepiej.

– Może godzinę – odparł Druffel, spluwając na ziemny wał.

Fatren westchnął i wpatrzył się w opadający popiół.

– Myślisz, że to prawda, Druffel? To, co mówią ludzie?

– Co? – odpowiedział tamten pytaniem. – Że świat się kończy?

Fatren pokiwał głową.

– Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.

– Jak możesz tak mówić?

Druffel wzruszył ramionami i znów się podrapał.

– Jak tylko przybędą te kolossy, zginę. Dla mnie to koniec świata.

Fatren zamilkł. Nie lubił wypowiadać swoich wątpliwości, uważano go w końcu za silnego. Kiedy panowie opuścili miasto – rolniczą osadę, nieco bardziej cywilizowaną niż plantacje na północy – to Fatren przekonał skaa, by nadal pracowali na roli. To Fatren ochronił ich przed werbownikami. W czasach, gdy w większości wiosek i plantacji wszyscy zdrowi mężczyźni trafili do takiej czy innej armii, w Vetitan wciąż miał kto pracować. Musieli poświęcić dużą część zbiorów na łapówki, ale Fatren zapewnił im bezpieczeństwo.

W większości.

– Mgły ustąpiły dziś dopiero koło południa – powiedział cicho Fatren. – Zostają coraz dłużej. Widziałeś rośliny, Druff. Nie radzą sobie dobrze, pewnie za mało słońca. Tej zimy nie będziemy mieli co jeść.

– Nie dotrwamy do zimy – stwierdził jego towarzysz. – Nie dotrwamy do wieczora.

Co smutne – naprawdę przygnębiające – to Druffel był kiedyś optymistą. Fatren od wielu miesięcy nie słyszał śmiechu swego brata. Ten śmiech był ulubionym dźwiękiem Fatrena.

Nawet młyny Ostatniego Imperatora nie wymłóciły z Druffa jego śmiechu, pomyślał Fatren. Ale ostatnie dwa lata tego dokonały.

– Fats! – zawołał ktoś. – Fats!

Fatren podniósł wzrok, gdy na wał wspiął się chłopiec. Z trudem ukończyli umocnienia – pomysł Druffela, w czasach, zanim się poddał. Vetitan miało około siedmiu tysięcy mieszkańców, czyli było całkiem spore. Mnóstwo wysiłku wymagało otoczenie go wałem.

Fatren miał może tysiąc prawdziwych żołnierzy – w tak małej grupie trudno było zebrać ich więcej – i może kolejny tysiąc zbyt młodych, zbyt starych lub zbyt słabo wyszkolonych, by dobrze walczyć. Nie wiedział, jak wielka była armia kolossów, lecz z pewnością większa niż dwa tysiące. Wał im nie pomoże.

Chłopak – Sev – w końcu dotarł do Fatrena.

– Fats! – powiedział Sev. – Ktoś idzie!

– Już? – spytał Fatren. – Druff mówił, że kolossy są jeszcze daleko.

– Nie kolossy, Fats – poprawił go chłopak. – Człowiek. Chodźcie go zobaczyć!

Fatren odwrócił się do Druffa, który wytarł nos i wzruszył ramionami. Podążyli za Sevem wzdłuż wału, w stronę głównej bramy. Popiół i kurz kłębiły się nad ubitą ziemią, zbierając się w rogach. Ostatnio nie mieli czasu na sprzątanie. Kobiety musiały pracować na polach, gdy mężczyźni szkolili się i przygotowywali do wojny.

Przygotowania do wojny. Fatren mówił sobie, że ma dwa tysiące „żołnierzy”, choć naprawdę miał tysiąc skaa z mieczami. Szkolili się przez dwa lata, to prawda, lecz brakowało im doświadczenia.

Grupa mężczyzn tłoczyła się przy bramie, stojąc na wale lub opierając się o niego. Może nie powinienem tyle poświęcać na szkolenie żołnierzy, pomyślał Fatren. Gdyby ten tysiąc pracował w kopani, mielibyśmy rudę na łapówki.

Tyle tylko, że kolossy nie przyjmowały łapówek. Zabijały. Fatren zadrżał, myśląc o Garthwood. To miasto było większe od jego, lecz do Vetitan dotarła mniej niż setka uciekinierów. Wszystko wydarzyło się przed trzema miesiącami. Miał irracjonalną nadzieję, że kolossy zadowoli zniszczenie tamtego miasta.

Powinien był się domyślić. Kolossy nigdy nie były zadowolone.

Fatren wspiął się na wał, a za nim podążyli żołnierze w połatanych ubraniach z ponaszywanymi kawałkami skóry. Spojrzał poprzez spadający popiół na ciemny krajobraz, który wyglądał tak, jakby pokrywał go głęboki, czarny śnieg.

Zbliżał się samotny jeździec, ubrany w ciemny płaszcz z kapturem.

– Jak myślisz, Fats? – spytał jeden z żołnierzy. – Zwiadowca kolossów?

Fatren prychnął.

– Kolossy nie wysłałyby zwiadowcy, a szczególnie człowieka.

– Ma konia – powiedział Druffel, chrząkając. – Przydałby się nam jeszcze jeden. – Miasto miało ich tylko pięć, a wszystkie były niedożywione.

– Kupiec – stwierdził jeden z żołnierzy.

– Żadnych towarów – sprzeciwił się Fatren. – I musiałby być bardzo odważnym kupcem, żeby samotnie zapuścić się w te okolice.

– Nigdy nie widziałem uciekiniera na koniu – zauważył jeden z mężczyzn. Uniósł łuk, spoglądając na Fatrena.

Przywódca pokręcił głową. Nikt nie wystrzelił, gdy obcy zbliżał się do nich nieśpiesznie. Zatrzymał wierzchowca tuż przed bramą miasta. Fatren był z niej bardzo dumny. Prawdziwa drewniana brama w ziemnym wale. Drewno i kamień wziął z pańskiego dworu w centrum miasta.

Gruby, ciemny płaszcz, noszony dla ochrony przed popiołem, ukrywał postać przybysza. Fatren spojrzał ponad szczytem wału, wpatrując się w obcego, a później spojrzał na brata i wzruszył ramionami.

Obcy zeskoczył z konia.

Wzniósł się prosto w niebo, jakby podrzucony, a jednocześnie zrzucił płaszcz. Pod spodem mężczyzna nosił idealnie biały mundur.

Fatren zaklął i odskoczył do tyłu, gdy obcy wzniósł się ponad wałem i wylądował na szczycie bramy. Mężczyzna był Allomantą. Szlachetnie urodzony. Fatren miał nadzieję, że tamci zajmą się swoimi przepychankami na północy i zostawią jego ludzi w spokoju.

A przynajmniej dadzą im w spokoju umrzeć.

Przybysz odwrócił się. Miał krótką brodę i krótko obcięte ciemne włosy.

– Dobrze – powiedział, idąc po szczycie bramy z nienaturalnym wyczuciem równowagi – nie mamy czasu. Zabierajmy się do roboty.

Zstąpił z bramy na wał. Druffel natychmiast wyciągnął miecz.

Ostrze wyrwało się z dłoni Druffela, przyciągnięte niewidzialną mocą. Obcy chwycił broń, gdy mijała jego rękę. Obrócił miecz i przyjrzał mu się uważnie.

– Dobra stal – stwierdził, kiwając głową. – Jestem pod wrażeniem. Jak wielu waszych żołnierzy jest tak dobrze wyposażonych? – Obrócił broń rękojeścią do przodu i podał ją Druffelowi.

Druffel spojrzał na brata, wyraźnie zdezorientowany.

– Kim jesteś? – spytał Fatren, zebrawszy się na odwagę. Nie wiedział zbyt wiele na temat Allomancji, ale był przekonany, że obcy jest Zrodzonym z Mgły. Mógł pewnie samą myślą zabić wszystkich na wale.

Obcy zignorował pytanie i odwrócił się w stronę miasta.

– Ten wał otacza całe miasto? – spytał, odwracając się w stronę jednego z żołnierzy.

– Yyy... tak, milordzie – odparł zapytany.

– Ile macie bram?

– Tylko jedną, milordzie.

– Otwórzcie ją i wprowadźcie mojego konia do środka – stwierdził przybysz. – Zakładam, że macie stajnie?

– Tak, milordzie – odparł żołnierz.

Cóż, pomyślał z niezadowoleniem Fatren, gdy żołnierz odbiegł, ten przybysz z pewnością umie dowodzić ludźmi. Żołnierz nawet przez chwilę się nie zawahał, nie pomyślał, że wykonuje rozkazy obcego, nie prosząc o pozwolenie. Fatren widział już, jak pozostali się prostują, tracąc rezerwę. Ten przybysz mówił tak, jakby się spodziewał, że jego rozkazy zostaną wypełnione, a żołnierze na to reagowali. To nie był szlachetnie urodzony, jakich znał Fatren, gdy służył w dworze pana. Ten mężczyzna był inny.

Obcy wciąż przyglądał się miastu. Popiół opadał na jego piękny biały mundur i Fatren pomyślał, że to szkoda, by strój się pobrudził. Przybysz pokiwał głową, po czym zaczął schodzić z wału.

– Zaczekaj – powiedział Fatren, zmuszając obcego do zatrzymania się. – Kim jesteś?

Przybysz odwrócił się i spojrzał Fatrenowi w oczy.

– Nazywam się Elend Venture. Jestem waszym cesarzem.

Z tymi słowami mężczyzna odwrócił się i ruszył dalej w dół umocnień. Żołnierze rozstąpili się przed nim, po czym wielu podążyło za nim.

Fatren spojrzał na brata.

– Cesarz? – mruknął Druffel i splunął.

Fatren zgadzał się z jego podejściem. Co miał robić? Nigdy wcześniej nie walczył przeciwko Allomancie, nie był nawet pewien, jak zacząć. „Cesarz” z pewnością bez trudu rozbroiłby Duffela.

– Zorganizujcie mieszkańców miasta – rzucił obcy... Elend Venture. – Kolossy nadejdą z północy. Zignorują bramę i wejdą na wał. Chcę, żeby starsi i dzieci skupili się w południowej części miasta. Zgromadźcie ich w jak najmniejszej liczbie domów.

– A co to da? – spytał Fatren. Nie widząc innej możliwości, pośpieszył za „cesarzem”.

– Kolossy są najbardziej niebezpieczne, kiedy opanowuje je żądza krwi – odparł Venture, nie przerywając marszu. – Jeśli uda im się zdobyć miasto, to powinny jak najwięcej czasu zmarnować na szukanie waszych ludzi. Jeśli żądza krwi kolossów minie podczas poszukiwań, opanuje je frustracja i zabiorą się za łupienie. Wtedy twoim ludziom może uda się uciec.

Venture przerwał i spojrzał w oczy Fatrenowi. Miał ponurą minę.

– To niewielka nadzieja. Ale zawsze coś.

Wypowiedziawszy te słowa, ruszył dalej, główną ulicą miasteczka.

Za plecami Fatren słyszał szepty żołnierzy. Wszyscy słyszeli o mężczyźnie nazywającym się Elend Venture. To on ponad dwa lata temu zdobył władzę w Luthadel po śmierci Ostatniego Imperatora. Wieści z północy pojawiały się rzadko i nie były wiarygodne, ale wszystkie wspominały o Venture. Walczył z rywalami do tronu, nawet zabił swojego ojca. Ukrywał fakt, że jest Zrodzonym z Mgły i podobno poślubił właśnie tę kobietę, która zabiła Ostatniego Imperatora. Fatren wątpił, by ktoś tak ważny – pewnie bardziej legenda niż prawdziwy człowiek – przybył do tak małego miasteczka w Południowym Dominium, i to jeszcze samotnie. Nawet kopalnie nie miały większego znaczenia. Obcy musiał kłamać.

Ale... na pewno był Allomantą...

Fatren przyśpieszył kroku, by nadążyć za obcym. Venture – czy też kimkolwiek był – zatrzymał się przed dużą budowlą w pobliżu centrum miasta. Stara siedziba Stalowego Zakonu. Fatren kazał zabić deskami wejścia i okna.

– Tam znaleźliście broń? – spytał Venture, zwracając się do Fatrena.

Mężczyzna milczał przez chwilę. W końcu potrząsnął głową.

– W dworze lorda.

– Zostawił swoją broń? – spytał zaskoczony Venture.

– Myślimy, że pewnie miał zamiar wrócić – wyjaśnił Fatren. – Żołnierze, których pozostawił, w końcu zdezerterowali, dołączając do mijającej nas armii. Zabrali wszystko, co mogli unieść. My zużytkowaliśmy resztę.

Venture pokiwał głową, z namysłem drapiąc się po brodzie i wpatrując w stary budynek Zakonu. Budowla była wysoka i robiła złowrogie wrażenie, mimo opuszczenia – a może ze względu na nie.

– Wasi ludzie wyglądają na dobrze wyszkolonych. Nie spodziewałem się tego. Czy mają doświadczenie w walce?

Druffel cicho prychnął, co oznaczało, że uważa przybysza za wścibskiego.

– Nasi ludzie walczyli wystarczająco wiele, by stali się niebezpieczni, obcy – powiedział Fatren. – Kiedyś bandyci chcieli odebrać nam miasto. Uważali, że jesteśmy słabi i damy się łatwo zastraszyć.

Jeśli obcy uznał te słowa za groźbę, nie pokazał tego po sobie. Po prostu pokiwał głową.

– Czy walczyliście przeciwko kolossom?

Bracia wymienili się spojrzeniami.

– Ludzie, którzy walczą przeciwko kolossom, giną, obcy – powiedział w końcu Fatren.

– Gdyby to była prawda – stwierdził Venture – zginąłbym już parę razy. – Odwrócił się w stronę zbierającego się tłumu żołnierzy i mieszkańców miasta. – Nauczę was wszystkiego, co wiem o walce przeciwko kolossom, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Chcę, żeby kapitanowie i dowódcy oddziałów zebrali się przy bramie w ciągu dziesięciu minut. Żołnierze mają stanąć w szyku wzdłuż wału... nauczę dowódców kilku sztuczek, które mogą przekazać swoim ludziom.

Niektórzy żołnierze się poruszyli, lecz trzeba im przyznać, że większość została na swoich miejscach. Przybysz nie wydawał się obrażony, że jego rozkazy nie zostały wykonane. Stał w milczeniu, wpatrując się w uzbrojony tłum. Nie wyglądało na to, że jest przestraszony ani też zły czy pełen dezaprobaty. Wyglądał... majestatycznie.

– Milordzie – spytał w końcu jeden z żołnierzy. – Czy... przyprowadziliście ze sobą armię, by nam pomogła?

– Nawet dwie – odparł Venture. – Ale nie mamy czasu na nie czekać. – Spojrzał Fatrenowi w oczy. – Napisałeś i poprosiłeś mnie o pomoc. A ja, jako twój suweren, przybyłem z nią. Czy nadal jej pragniesz?

Fatren zmarszczył czoło. Nigdy nie prosił tego człowieka – ani żadnego lorda – o pomoc. Otworzył usta, by wyrazić sprzeciw, ale się zawahał. Pozwoli mi udawać, że posłałem po niego, pomyślał. Takie udawanie było częścią jego planu. Mógłbym oddać mu władzę bez poczucia porażki.

Zginiemy. Choć, patrząc w oczy tego człowieka, mogę prawie uwierzyć, że mamy szansę.

– Nie... spodziewałem się, że przybędziecie samotnie, milordzie – powiedział w końcu Fatren. – Zaskoczył mnie wasz widok.

Venture pokiwał głową.

– To zrozumiałe. Chodź, omówimy taktykę.

– Dobrze – odparł Fatren.

Gdy zrobił krok do przodu, Druffel chwycił go za ramię.

– Co ty wyprawiasz? – syknął. – Posłałeś po tego człowieka? Nie wierzę.

– Zbieraj żołnierzy, Druff – powiedział Fatren.

Jego brat stał przez chwilę bez ruchu, po czym zaklął cicho i odszedł. Nie wyglądało na to, że ma zamiar zebrać ludzi, więc Fatren gestem nakazał to zrobić dwóm kapitanom. Potem dołączył do Venture i razem ruszyli w stronę bramy. Venture kazał paru żołnierzom pójść przodem i utorować im drogę, by mogli z Fatrenem porozmawiać na osobności. Popiół nadal padał z nieba, zasypując czernią ulicę, zbierając się na dachach pochylonych parterowych domków.

– Kim jesteś? – spytał cicho Fatren.

– Jestem tym, kim powiedziałem – odparł Venture.

– Nie wierzę ci.

– Ale mi ufasz.

– Nie, po prostu nie chcę się kłócić z Allomantą.

– To na razie wystarczy – stwierdził obcy. – Posłuchaj, przyjacielu, na twoje miasto maszeruje dziesięć tysięcy kolossów. Potrzebujesz wszelkiej pomocy.

Dziesięć tysięcy? – pomyślał z oszołomieniem Fatren.

– Jak zakładam, kierujesz tym miastem? – spytał Venture.

Fatren się otrząsnął.

– Tak – odparł. – Nazywam się Fatren.

– Dobrze, lordzie Fatrenie, możemy...

– Nie jestem lordem – sprzeciwił się Fatren.

– Właśnie nim zostałeś – odparł Venture. – Później możesz wybrać sobie nazwisko. A teraz, zanim ruszymy dalej, musisz poznać warunki, na jakich udzielę wam pomocy.

– Jakie to warunki?

– Niepodlegające negocjacjom – stwierdził Venture. – Jeśli zwyciężymy, przysięgniesz mi lojalność.

Fatren zmarszczył czoło i zatrzymał się na ulicy. Popiół padał wokół niego.

– Czyli o to chodzi? Wchodzicie tu przed walką, twierdzicie, że jesteście jakimś tam wysokim lordem, byście mogli przypisać sobie zasługi za nasze zwycięstwo. Dlaczego miałbym przysiąc lojalność człowiekowi, którego poznałem przed kilkoma chwilami?

– Ponieważ jeśli tego nie zrobisz – odparł cicho Venture – i tak odbiorę ci dowodzenie. – Po czym ruszył dalej.

Fatren stał jeszcze przez chwilę, lecz zaraz pośpiesznie dołączył do towarzysza.

– Ach, rozumiem. Nawet jeśli przeżyjemy tę bitwę, skończymy pod władzą tyrana.

– Tak – odparł Venture.

Fatren się skrzywił. Nie spodziewał się, że mężczyzna będzie mówił tak otwarcie.

Venture potrząsnął głową, wpatrując się w miasto przez spadający popiół.

– Kiedyś sądziłem, że da się to przeprowadzić inaczej. I wciąż wierzę, że pewnego dnia mi się to uda. Ale na razie nie mam wyboru. Potrzebuję twoich żołnierzy i twojego miasta.

– Mojego miasta? – powtórzył Fatren. – Po co?

Venture uniósł dłoń.

– Musimy najpierw przeżyć tę bitwę. Później zajmiemy się innymi kwestiami.

Fatren zawahał się i z zaskoczeniem uświadomił sobie, że rzeczywiście ufa temu obcemu. Nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak się czuje. To po prostu był człowiek, za którym chciał podążać – przywódca, jakim on sam zawsze pragnął się stać.

Venture nie czekał, aż Fatren zgodzi się na „warunki”. To nie była propozycja, lecz ultimatum. Fatren znów pośpiesznie ruszył za Venture i dogonił go przy wejściu na niewielki plac przed bramą. Wokół kłębili się żołnierze. Nie mieli mundurów – kapitanów od zwykłych żołnierzy odróżniała jedynie czerwona opaska na ramieniu. Venture nie dał im wiele czasu na zbiórkę, ale wszyscy wiedzieli, że miasto wkrótce zostanie zaatakowane.

– Mamy mało czasu – powtórzył głośno przybysz. – Mogę was nauczyć tylko kilku rzeczy, ale one wam pomogą.

Kolossy mają różne rozmiary, od małych, wysokich na pięć stóp, do wielkich, górujących na dwanaście stóp. Jednakże nawet te małe są silniejsze od was. Bądźcie na to przygotowani. Całe szczęście, stwory walczą bez koordynacji między jednostkami. Jeśli jeden koloss ma kłopoty, inne mu nie pomogą. Nie martwcie się stworami, które miną wasze szyki i wejdą do miasta – ukryjemy cywilów na samym końcu miasta, a kolossy, które miną nasze szeregi, najpewniej zajmą się plądrowaniem, walkę pozostawiając innym. Tego właśnie chcemy! Nie gońcie ich po mieście. Wasze rodziny będą bezpieczne. Walcząc z dużym kolossem, atakujcie nogi, powalcie go, zanim spróbujecie go zabić. Walcząc z małym kolossem, upewnijcie się, że wasze miecze albo włócznie nie zaplączą się w fałdach ich skóry. Pamiętajcie, że kolossy nie są głupie – jedynie nieskomplikowane. Przewidywalne. Zaatakują was w najprostszy możliwy sposób i jedynie bezpośrednio. Najważniejsze, żebyście zrozumieli, że można je pokonać. Dziś to zrobimy. Nie dajcie się zastraszyć! Walczcie w szyku, nie traćcie głowy, a obiecuję wam, że przeżyjemy!

Kapitanowie stali w niewielkiej grupce, wpatrując się w Venture’a. Nie wiwatowali, ale wydawali się nieco bardziej pewni siebie. Odeszli, by przekazać wskazówki swoim ludziom.

Fatren podszedł do cesarza.

– Jeśli dobrze liczycie, mają przewagę pięciu na jednego.

Venture pokiwał głową.

– Są większe, silniejsze i lepiej wyszkolone od nas.

Venture znów pokiwał głową.

– To jesteśmy zgubieni.

Venture w końcu spojrzał na Fatrena, marszcząc czoło. Czarny popiół spadał na jego ramiona.

– Nie jesteście zgubieni. Macie coś, czego oni nie mają, coś bardzo ważnego.

– Co takiego?

Venture spojrzał mu w oczy.

– Macie mnie.

– Wasza Wysokość! – zawołał ktoś ze szczytu wału. – Kolossy!

Już zaczęli zwracać się do niego jako pierwszego, pomyślał Fatren. Nie wiedział, czy powinien czuć się urażony, czy podziwiać.

Venture natychmiast wskoczył na szczyt wału, wykorzystując Allomancję, by przebyć odległość jednym skokiem. Większość żołnierzy kuliła się albo ukrywała za umocnieniami, nie wychylając się, mimo że wróg znajdował się dość daleko. Venture jednak stał dumny w białej pelerynie i mundurze, zasłaniając oczy dłonią i wpatrując się w horyzont.

– Rozbijają obóz – powiedział z uśmiechem. – Dobrze. Lordzie Fatrenie, proszę przygotować ludzi do natarcia.

– Natarcia? – spytał Fatren, wspinając się na wał za Venture.

Cesarz pokiwał głową.

– Kolossy będą zmęczone po marszu i rozproszone podczas rozbijania obozu. To najlepsza okazja do ataku.

– Ale my pozostajemy w defensywie!

Venture pokręcił głową.

– Jeśli zaczekamy, w końcu ogranie je żądza krwi i nas zaatakują. Musimy sami zaatakować, a nie czekać, aż nas zarżną.

– I porzucić wał.

– Umocnienia robią wrażenie, lordzie Fatrenie, ale są bezużyteczne. Jest was za mało, by bronić całej ich długości, a kolossy są wyższe i bardziej stabilne od ludzi. Odbiorą wam wał, po czym wykorzystają wzniesienie, by zepchnąć was do miasta.

– Ale...

Venture spojrzał na niego. Miał spokojny wzrok, lecz jednocześnie stanowczy i pełen oczekiwania. Wiadomość była krótka. „Ja tu dowodzę”. Więcej kłótni nie będzie.

– Tak, milordzie – powiedział Fatren i wezwał gońców, by przekazali rozkazy.

Venture patrzył ze swojego miejsca, jak chłopcy biegną we wszystkie strony. Żołnierze wydawali się nieco zdezorientowani, nie spodziewali się ataku. Kierowali spojrzenia w stronę Elenda, który stał wyprostowany na wale.

Naprawdę wygląda jak cesarz, pomyślał wbrew sobie Fatren.

Rozkazy zostały przekazane wzdłuż szeregów. Czas mijał. Venture wyjął miecz i uniósł go wysoko na tle przysłoniętego popiołem nieba. Po chwili ruszył w dół wału z nadludzką prędkością, kierując się ku obozowi kolossów.

Przez chwilę biegł sam. Wówczas, zaskakując samego siebie, Fatren zacisnął szczękające zęby i podążył za nim.

Na wale zapanowało poruszenie, żołnierze z rykiem ruszyli do ataku, biegnąc z uniesioną bronią na spotkanie śmierci.


Trzymanie mocy uczyniło dziwne rzeczy z moim umysłem. W ciągu kilku chwil zaznajomiłem się z samą mocą, jej historią i sposobami, w jakie mogła zostać wykorzystana.

Jednakże wiedza różniła się od doświadczenia czy nawet umiejętności wykorzystania mocy. Na przykład, wiedziałem, jak poruszyć planetę na nieboskłonie. Nie wiedziałem jednak, gdzie ją umieścić, by nie znalazła się za blisko Słońca lub zbyt daleko od niego.

2

Jak zawsze, dzień TenSoona zaczął się w ciemnościach. Częściowo wynikało to oczywiście z faktu, że nie miał oczu. Mógłby je sobie stworzyć – należał do Trzeciego Pokolenia, czyli był stary, nawet według standardów kandra. Przetrawił wystarczająco wiele ciał, by umieć instynktownie stworzyć narządy zmysłów, bez modelu do skopiowania.

Niestety, oczy nie dałyby mu zbyt wiele. Nie miał czaszki, a zdążył już odkryć, że większość organów nie działa zbyt dobrze bez pełnego ciała – i szkieletu – jako podpory. Jego własna masa zmiażdżyłaby oczy, gdyby się poruszył w nieodpowiedni sposób, a ich odwracanie w różne strony byłoby bardzo trudne.

Poza tym, i tak nie miał na co patrzeć. TenSoon przesunął nieco swoją masę wewnątrz więziennej celi. Jego ciało wyglądało teraz jak zbiór przezroczystych mięśni – niczym masa wielkich ślimaków, połączonych ze sobą, nieco bardziej elastycznych niż ciało mięczaka. Gdyby się skupił, mógłby rozpuścić jeden z mięśni i albo połączyć go z innym, albo stworzyć coś nowego. Niestety, bez szkieletu był niemal bezsilny.

Znów poruszył się w celi. Jego skóra miała swój własny zmysł – coś w rodzaju smaku. W tej chwili smakowała smród jego odchodów po bokach celi, ale nie ważył się odłączyć tego zmysłu. Nie miał innych sposobów na kontakt ze światem.

„Cela” była właściwie przykrytą kratą kamienną jamą, w której ledwie mieściło się jego ciało. Nadzorcy zrzucali z góry jedzenie, a od czasu do czasu wylewali wodę, by go nawodnić i spłukać odchody przez niewielki otwór ściekowy w dnie. Zarówno otwór, jak i przestrzenie między prętami kraty na górze były zbyt wąskie, by się przez nie przecisnął – ciała jego rodzaju były elastyczne, ale istnieją pewne ograniczenia w ściskaniu sterty mięśni.

Większość ludzi oszalałaby, gdyby została zamknięta w tak ograniczonej przestrzeni przez... nawet nie wiedział, ile czasu minęło. Miesiące? TenSoon jednak miał Błogosławieństwo Przytomności. Jego umysł nie poddawał się tak łatwo.

Skup się, powiedział sobie. Nie miał mózgu, nie tak jak ludzie, ale był zdolny do myślenia. Nie rozumiał tego. Nie był pewien, czy ktokolwiek z kandra to rozumie. Może ci z Pierwszego Pokolenia wiedzieli więcej, ale jeśli nawet, to nie dzielili się swoją wiedzą.

Nie mogą cię tu trzymać bez końca, powiedział sobie. Pierwszy Kontrakt stanowi...

Zaczynał już wątpić w Pierwszy Kontrakt – a raczej w to, czy Pierwsze Pokolenie się nim kierowało. Czy mógł mieć do nich pretensje? TenSoon złamał Kontrakt. Jak sam przyznał, wystąpił przeciwko woli swojego pana, by pomóc komuś innemu. Ta zdrada skończyła się śmiercią jego pana.

Jednakże nawet tak karygodny czyn był najmniejszą z jego zbrodni. Karą za złamanie Kontraktu była śmierć i gdyby TenSoon się na tym zatrzymał, pozostali by go po prostu zabili. Niestety, chodziło o coś więcej. Zeznania TenSoona – które złożył na zamkniętym przesłuchaniu przed Drugim Pokoleniem – ujawniły o wiele bardziej niebezpieczne i ważniejsze uchybienie.

TenSoon zdradził tajemnicę swojego ludu.

Nie mogą mnie stracić, pomyślał, wykorzystując tę myśl, by zachować koncentrację. Muszą się najpierw dowiedzieć, komu powiedziałem.

Tajemnica. Cenna, jakże cenna tajemnica.

Skazałem nas wszystkich na zagładę. Mój lud. Znów będziemy niewolnikami. Nie, już jesteśmy niewolnikami. Staniemy się czymś innym – automatami, z umysłami opanowanymi przez innych. Uwięzieni i wykorzystani, nasze ciała nie będą już należeć do nas.

To właśnie zrobił – to potencjalnie rozpoczął. Przyczyna, dla której zasługiwał na uwięzienie i śmierć. Ale pragnął żyć. Powinien sobą gardzić. Mimo to, z jakiegoś powodu wciąż czuł, że postąpił właściwie.

Znów się poruszył, masy śliskich mięśni przesuwały się po sobie. W połowie ruchu zamarł. Wibracje. Ktoś nadchodził.

Przygotował się, odpychając mięśnie na bok, tworząc wgłębienie pośrodku ciała. Potrzebował całego dostępnego jedzenia – nie dawali mu zbyt wiele. Tym razem jednak przez kratę nie spadły pomyje. Czekał w napięciu, aż krata się otworzy. Choć nie miał uszu, wyczuwał wibrację, gdy kratę odsuwano, aż żelazo uderzyło o podłogę nad jego głową.

Co?

Następnie pojawiły się haki. Otoczyły jego mięśnie, chwytając go i rozrywając ciało, gdy wyciągały go z jamy. Bolało. Nie tylko szarpanie hakami, ale też nagła wolność, gdy jego ciało rozlało się po posadzce więzienia. Niechętnie posmakował kurz i wysuszone pomyje. Jego mięśnie drżały, brak ograniczeń po opuszczeniu celi wydawał mu się dziwny. Napiął się, poruszając swoją masę w sposób, który wydawał mu się niemal zapomniany.

I wtedy nadeszło. Czuł je w powietrzu. Kwas, gęsty i gryzący, pewnie w pozłacanym wiadrze niesionym przez nadzorców. A jednak mieli go zabić.

Ale nie mogą! Pomyślał. Pierwszy Kontrakt, prawo naszego ludu...

Coś na niego spadło. Nie kwas, ale coś twardego. Dotknął tego z przejęciem, mięśnie się poruszały, smakowały, sprawdzały, macały. Było okrągłe, z otworami i kilkoma ostrymi krawędziami... czaszka.

Smród kwasu stał się ostrzejszy. Czy go mieszali? TenSoon poruszył się szybko, otaczając czaszkę, wypełniając ją. Już przygotował sobie rozpuszczone ciało w wewnętrznej sakiewce. Teraz je wykorzystał, oblał nim czaszkę, szybko tworząc skórę. Pominął oczy, pracował nad płucami, tworzył język, na razie ignorując wargi. Pracował z desperacją, gdy smak kwasu stawał się coraz silniejszy, a wtedy...

Trafił w niego. Spalił mięśnie jednej połowy jego ciała, omywając jego masę, roztapiając go. Najwyraźniej Drugie Pokolenie zrezygnowało z wyciągania z niego tajemnic. Zanim go zabiją, muszą mu dać szansę na wypowiedzenie ostatnich słów. Wymagał tego Pierwszy Kontrakt – stąd czaszka. Tyle że strażnicy najwyraźniej mieli rozkaz zabić go, nim zdąży powiedzieć cokolwiek w swojej obronie. Trzymali się litery prawa, jednocześnie ignorując jego ducha.

Nie uświadamiali sobie jednak, jak szybko pracował Ten Soon. Niewielu kandra spędziło na Kontraktach tyle czasu co on – wszyscy z Drugiego Pokolenia i większość z Trzeciego już dawno odeszli ze służby. Prowadzili łatwe życie w Ojczyźnie.

A łatwe życie niewiele uczyło.

Większość kandra potrzebowała godzin, by stworzyć ciało – niektórzy młodsi nawet kilku dni. Jednak TenSoon w ciągu kilku sekund ukształtował podstawowy język. Gdy kwas zalewał jego ciało, zmusił się do stworzenia krtani, napełnił płuco i wychrypiał jedno słowo.

– Sąd!

Kwas przestał się lać. Jego ciało wciąż płonęło. Pracował mimo bólu, tworząc prymitywne narządy słuchu wewnątrz jamy czaszki.

W pobliżu ktoś szepnął:

– Głupiec.

– Sąd! – powtórzył TenSoon.

– Przyjmij śmierć – wysyczał ktoś. – Nie stawiaj się w pozycji, w której możesz wyrządzić większą krzywdę naszemu ludowi. Pierwsze Pokolenie dało ci tę szansę na śmierć ze względu na twoje lata dodatkowej służby!

TenSoon się zawahał. Proces będzie publiczny. Na razie tylko wybrane jednostki znały rozmiary jego zdrady. Mógł umrzeć, przeklinany za złamanie Kontraktu, lecz zachowując pewną dozę szacunku ze względu na wcześniejszą karierę. Gdzieś – pewnie w jamach w tym właśnie pomieszczeniu – znajdowali się inni, cierpiący niekończące się uwięzienie, które ostatecznie łamało nawet umysły tych obdarzonych Błogosławieństwem Przytomności.

Czy chciał się stać jednym z nich? Wyjawiając swoje czyny na otwartym forum, skaże się na wieczność w cierpieniu. Wymuszanie procesu było głupotą, nie mógł bowiem mieć nadziei na oczyszczenie z zarzutów. Jego zeznania już go pogrążały.

Jeśli miał się odezwać, to nie dlatego, by się bronić. Chodziło o coś zupełnie innego.

– Sąd – powtórzył, tym razem cichym szeptem.


W pewnym sensie posiadanie takiej mocy było zbyt przytłaczające, tak sądzę. Wymagała ona całych tysiącleci na zrozumienie. Stworzenie świata od nowa byłoby łatwe dla kogoś, kto rozumiał moc. Ja jednak zrozumiałem niebezpieczeństwo związane z moją ignorancją. Jak dziecko, które nagle zyskało ogromną siłę, mógłbym uderzyć zbyt mocno i zmienić świat w popsutą zabawkę, której nie umiałbym naprawić.

3

Elend Venture, drugi władca Ostatniego Imperium, nie urodził się wojownikiem. Był szlachetnie urodzonym – co w czasach Ostatniego Imperatora czyniło z niego zawodowego bywalca salonów. Spędził młodość, poznając błahe gierki Wielkich Domów, żyjąc wygodnym życiem imperialnej elity.

Nic dziwnego, że skończył jako polityk.

„Nie sądzę, byś kiedykolwiek poprowadził natarcie na siły wroga”. Te słowa wypowiedziała Tindwyl – kobieta, która udzielała mu lekcji polityki. To wspomnienie sprawiło, że na twarzy Elenda pojawił się uśmiech, gdy jego żołnierze wpadli do obozu kolossów.

Elend rozjarzył cynę z ołowiem. Uczucie ciepła – teraz już znajome – wypełniło jego pierś, a mięśnie napięły się od dodatkowej siły i energii. Wcześniej połknął metal, by wykorzystać jego moc w bitwie. Był Allomantą. Wciąż go to czasem zadziwiało.

Jak przewidywał, atak zaskoczył kolossy. Przez kilka chwil stały bez ruchu, wstrząśnięte – choć musiały widzieć nową armię Elenda ruszającą do ataku. Kolossy nie umiały sobie radzić z czymś niespodziewanym. Nie potrafiły pojąć, że nieliczna armia słabych ludzi atakuje ich obóz. Musiało więc minąć trochę czasu, zanim się dostosowały.

Armia Elenda dobrze wykorzystała ten czas. Sam Elend uderzył jako pierwszy, rozjarzając cynę z ołowiem, by zyskać jeszcze większą siłę, kiedy uderzył pierwszego kolossa. To był jeden z mniejszych. Jak wszystkie inne, z wyglądu przypominał człowieka, za wyjątkiem przerośniętej, pofałdowanej skóry, która wyglądała tak, jakby była oddzielona od ciała. W jego paciorkowatych, czerwonych oczach malowało się nieludzkie zaskoczenie, gdy umarł z mieczem Elenda wbitym w pierś.

– Atakujcie szybko! – ryknął, gdy kolejne kolossy zaczęły się odwracać od ognisk. – Zabijcie ich jak najwięcej, zanim ogarnie je żądza krwi!

Jego żołnierze – przerażeni, lecz zdeterminowani – atakowali wokół niego, powalając kilka pierwszych grup kolossów. „Obóz” był właściwie miejscem, gdzie kolossy zdeptały popiół i rośliny pod nim, po czym wykopały doły, w których rozpaliły ogniska. Elend widział, jak początkowy sukces dodaje jego ludziom pewności siebie. Dodał im otuchy, allomantycznie Przyciągając ich uczucia, czyniąc ich odważniejszymi. Z tą formą Allomancji czuł się zdecydowanie lepiej – wciąż nie do końca pojął sztukę skakania za pomocą metali, tak jak czyniła to Vin. Uczucia natomiast rozumiał dobrze.

Fatren, przysadzisty przywódca miasta, trzymał się blisko Elenda, prowadząc grupę żołnierzy w stronę dużej grupy kolossów. Elend miał na niego oko. Fatren był władcą tego miasteczka – gdyby zginął, byłby to cios dla morale. Razem zaatakowali niewielką grupkę kolossów. Największy miał około jedenastu stóp wzrostu. Jak w wypadku wszystkich dużych stworów, jego skóra – niegdyś luźna – była naciągnięta na przerośniętym cielsku. Kolossy nie przestawały rosnąć, lecz ich skóra zawsze pozostawała tej samej wielkości. Na młodszych istotach wisiała luźno i fałdowała się. Na wielkich była naciągnięta i popękana.

Elend spalił stal i rzucił przed siebie garść monet. Odepchnął kawałki metalu swoim ciężarem, zasypując nimi kolossy. Stwory były zbyt twarde, by zwyczajne monety je zabiły, ale odłamki metalu mogły je zranić i osłabić.

Wypuściwszy monety, Elend zaatakował dużego kolossa. Bestia zdjęła z pleców wielki miecz i wydawała się uszczęśliwiona perspektywą walki.

Koloss zamachnął się jako pierwszy, a miał oszałamiający zasięg. Elend musiał odskoczyć do tyłu; cyna z ołowiem dodawała mu zwinności. Miecze kolossów były potężne i prymitywne, tak tępe, że bardziej przypominały pałki. Siła uderzenia wstrząsnęła powietrzem – Elend nie miałby szansy na sparowanie ciosu, nawet z pomocą cyny z ołowiem. Ponadto miecz – a raczej koloss, który go trzymał – ważył tyle, że Elend nie mógłby wykorzystać Allomancji, by Odepchnąć go z rąk stwora. Odpychanie stalą opierało się na sile i masie. Gdyby Elend Pchnął coś cięższego od siebie, poleciałby do tyłu.

Dlatego musiał polegać na dodatkowej szybkości i zręczności cyny z ołowiem. Uskoczył w bok i czekał na powrót ostrza. Stwór obrócił się w milczeniu, spojrzał na Elenda, ale nie zaatakował. Jeszcze nie do końca ogarnęła go żądza krwi.

Elend spojrzał na swojego przerośniętego przeciwnika. Jak tu trafiłem? – pomyślał, nie po raz pierwszy. Jestem uczonym, nie wojownikiem. Do niedawna był przekonany, że w ogóle nie nadaje się na przywódcę.

Czasami dochodził do wniosku, że za dużo myśli. Teraz rzucił się pochylony do przodu i uderzył. Koloss przewidział ten ruch i próbował opuścić swoje ostrze na głowę Elenda. Ten jednak Przyciągnął miecz innego kolossa – to wytrąciło stwora z równowagi i pozwoliło dwóm żołnierzom na zabicie go, ale jednocześnie Przyciągnęło Elenda w bok. Ledwie uniknąwszy ciosu przeciwnika, obrócił się w powietrzu, rozjarzył cynę z ołowiem i uderzył z boku.

Na wylot przeciął nogę stwora na wysokości kolana, obalając go. Vin zawsze powtarzała, że allomantyczne moce Elenda są nadzwyczaj silne. On sam nie był tego pewien – nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z Allomancją – ale siła jego własnego ciosu sprawiła, że się zatoczył. Zaraz jednak odzyskał równowagę i odciął kolossowi głowę.

Kilku żołnierzy wpatrywało się w niego. Jego biały mundur splamiła jaskrawoczerwona krew kolossa. Nie po raz pierwszy. Elend odetchnął głęboko, gdy usłyszał nieludzkie wrzaski w obozie. Stwory zaczynały wpadać w morderczy szał.

– Utworzyć szyk! – krzyknął Elend. – Trzymać się razem, przygotować się na atak.

Żołnierze reagowali powoli. Byli o wiele mniej zdyscyplinowani niż oddziały, do których Elend się przyzwyczaił, lecz na jego rozkaz zbili się w gromadę. Venture rozejrzał się po okolicy. Zabili kilka setek kolossów – zadziwiający wyczyn.

Tyle że łatwa część się skończyła.

– Nie cofać się! – ryczał Elend, biegnąc przed szeregami żołnierzy. – Walczyć! Musimy zabić ich jak najwięcej jak najszybciej! Wszystko od tego zależy! Niech poznają waszą furię!

Spalił mosiądz i Odepchnął ich uczucia, Uspokajając ich strach. Allomanta nie potrafił zapanować nad umysłami – w każdym razie nie nad ludzkimi – umiał jednak podsycić pewne uczucia, jednocześnie tłumiąc inne. I znów, Vin twierdziła, że Elend umiał wpłynąć na o wiele większą liczbę ludzi niż powinno to być możliwe. Ale też zdobył swoje moce niedawno, w miejscu, które, jak podejrzewał, było pierwotnym źródłem Allomancji.

Pod wpływem Uspokajania jego żołnierze się wyprostowali. Elend znów poczuł szacunek dla tych prostych skaa. Dawał im odwagę i tłumił część strachu, lecz determinacja należała do nich. To byli dobrzy ludzie.

Jeśli będzie miał szczęście, uratuje część z nich.

Kolossy zaatakowały. Jak miał nadzieję, spora grupa stworów oderwała się od obozu i ruszyła w stronę wioski. Niektórzy żołnierze krzyczeli, ale byli zbyt zajęci walką, by za nimi podążyć. Elend rzucał się do walki w miejscach, gdzie szyk się chwiał, wzmacniając słaby punkt. Robiąc to, spalał mosiądz i próbował Odpychać uczucia pobliskich kolossów.

Nic się nie działo. Stwory były odporne na emocjonalną Allomancję, szczególnie kiedy już manipulował nimi ktoś inny. Jednak jeśli udało mu się przebić, przejmował całkowitą kontrolę nad nimi. To wymagało czasu, szczęścia i determinacji do walki.

I to właśnie robił. Walczył u boku swoich ludzi, patrzył, jak umierają, zabijał kolossy. Zwinął szeregi, tworząc półokrąg, by uniknąć otoczenia swoich sił. Mimo to walka była ponura. W miarę, jak kolejne grupki kolossów wpadały w szał i atakowały, szanse ludzi Elenda malały. Kolossy wciąż opierały się jego manipulacji. Zbliżały się coraz bardziej...

– Jesteśmy zgubieni! – wrzasnął Fatren.

Elend odwrócił się, z niejakim zaskoczeniem stwierdzając, że przysadzisty lord stoi u jego boku i wciąż żyje. Ludzie nadal walczyli. Od pojawienia się żądzy krwi minęło może piętnaście minut, ale szeregi już zaczynały się chwiać.

Na niebie pojawiła się plamka.

– Poprowadziłeś nas na śmierć! – wrzasnął Fatren. Pokrywała go krew kolossów, poza plamą na ramieniu, która wyglądała na jego własną krew. – Dlaczego?

Elend jedynie wskazał na plamkę.

– Co to? – spytał Fatren.

Venture się uśmiechnął.

– To pierwsza z armii, które ci obiecałem.

***

Vin spadła z nieba w chmurze podków, lądując dokładnie pośrodku armii kolossów. Bez wahania wykorzystała Allomancję, by Odepchnąć parę podków w stronę odwracającego się kolossa. Jedna trafiła w czoło stwora, odrzucając go do tyłu, a druga przeleciała nad jego głową i uderzyła kolejnego stwora. Vin obróciła się na pięcie, rzuciła kolejną podkowę, która minęła szczególnie dużego kolossa i trafiła stojącego za nim mniejszego pobratymca.

Rozjarzyła żelazo, Przyciągając tę podkowę i zaczepiając ją o nadgarstek większego ze stworów. Przyciąganie natychmiast pociągnęło ją w stronę kolossa, ale jednocześnie wytrąciło istotę z równowagi. Potężny żelazny miecz uderzył w ziemię w chwili, gdy Vin trafiła kolossa w pierś. Wówczas Odepchnęła się od leżącej broni i zrobiła w powietrzu salto do tyłu, gdy inny koloss zamachnął się w jej stronę.

Uniosła się na wysokość piętnastu stóp. Cios był niecelny, miecz obciął głowę jednego ze stworów poniżej. Istota, która to zrobiła, nie wydawała się zmartwiona, że zabiła swojego towarzysza – jedynie spojrzała na Vin z nienawiścią w czerwonych oczach.

Vin Przyciągnęła leżący miecz, który uniósł się w jej stronę, ale jednocześnie pociągnął ją w dół. Chwyciła go, opadając – ostrze było niemal jej wzrostu, lecz rozjarzona cyna z ołowiem dodawała jej sił – i odrąbała ramię atakującego kolossa.

Później obcięła mu nogi na wysokości kolan i zostawiła na śmierć, zwracając się w stronę kolejnych przeciwników. Jak zawsze, kolossy wydawały się zafascynowane Vin, choć jednocześnie rozjuszone i zdezorientowane. Kojarzyły duży rozmiar z niebezpieczeństwem i z trudem rozumiały, jak drobna kobieta w rodzaju Vin – dwadzieścia lat, ledwie pięć stóp wzrostu, delikatna niczym wierzba – mogła stanowić zagrożenie. Jednak widziały, jak zabija, i to je do niej przyciągało.

Vin to nie przeszkadzało.

Wrzasnęła, atakując, choćby po to, by na zbyt cichym polu walki rozległ się jakiś dźwięk. Kolossy zazwyczaj przestawały ryczeć, gdy wpadały w szał, i skupiały się na zabijaniu. Rzuciła garść monet, Odpychając je w stronę grupy za plecami, po czym skoczyła do przodu, Przyciągając się do miecza.

Koloss przed nią potknął się. Wylądowała mu na plecach, atakując stwora obok. Upadł, a wtedy Vin wbiła miecz w plecy kolossa, na którym stała. Odepchnęła się w bok i Przyciąganiem wyciągnęła ostrze z umierającej istoty. Chwyciła broń, cięła trzeciego stwora, po czym rzuciła miecz, Odpychając go niczym ogromną strzałę w pierś czwartego potwora. To Odpychanie jednocześnie odrzuciło ją do tyłu, dzięki czemu uniknęła ataku. Chwyciła miecz wbity w grzbiet stwora, którego przebiła wcześniej, wyrywając go, i jednym płynnym ruchem przebiła nim obojczyk i pierś piątej bestii.

Wylądowała na ziemi. Wokół niej kolossy padały martwe.

Vin nie była furią. Nie była grozą. Wyrosła z tego. Widziała, jak Elend umiera – trzymała go wtedy w ramionach – i wiedziała, że sama na to pozwoliła. Świadomie.

A jednak wciąż żył. Każdy oddech był niespodziewany, być może niezasłużony. Niegdyś bała się, że go zawiedzie. Jednakże jakimś sposobem odnalazła spokój w zrozumieniu, że nie powstrzyma go przed ryzykowaniem życia. W zrozumieniu, że wcale nie chce go przed tym powstrzymywać.

Dlatego nie walczyła już ze strachu o mężczyznę, którego kochała. Miast tego walczyła ze zrozumieniem. Była nożem – nożem Elenda, nożem Ostatniego Imperium. Nie walczyła, by chronić jednego człowieka, ale by chronić sposób życia, jaki stworzył, i ludzi, których starał się obronić.

Spokój dodawał jej sił.

Kolossy umierały wokół niej, a szkarłatna krew, zbyt jaskrawa, by mogła należeć do ludzi, tworzyła mgiełkę w powietrzu. W tej armii było ich dziesięć tysięcy – zbyt wiele, by zdołała je zabić. Nie musiała jednak zabijać wszystkich kolossów w armii.

Musiała je jedynie przestraszyć.

Ponieważ, wbrew temu, co kiedyś zakładała, kolossy odczuwały strach. Widziała, jak zaczyna wypełniać otaczające ją istoty, ukryty pod frustracją i wściekłością. Koloss zaatakował ją, a wtedy uskoczyła w bok, poruszając się z prędkością cyny z ołowiem. Nie przerywając ruchu, wbiła miecz w jego plecy i obróciła się, dostrzegając potężną istotę przebijającą się pośród armii w jej stronę.

Doskonale, pomyślała. Był wielki – być może największy, jakiego kiedykolwiek widziała. Musiał mieć prawie trzynaście stóp wysokości. Jego serce już dawno powinno było się poddać, a skóra była porozrywana, wisiała na wietrze.

Zaryczał, a jego głos odbił się echem wokół dziwnie cichego pola bitwy. Vin uśmiechnęła się i spaliła duraluminium. Płonąca w niej cyna z ołowiem natychmiast wybuchła, gwałtownie dodając jej sił. Duraluminium spalane razem z innym metalem wzmacniało ten drugi metal. Sprawiało, że błyskawicznie płonął, oddając w jednej chwili całą moc.

Vin spaliła stal i Odepchnęła we wszystkie strony. Jej wspomagane duraluminium Pchnięcie uderzyło niczym fala w miecze biegnących ku niej stworów. Broń wyrywała się z rąk, kolossy leciały do tyłu, a potężne ciała rozproszyły się niczym płatki popiołu pod krwawym słońcem. Tylko dzięki wspomaganej duraluminium cynie z ołowiem nie została przy tym zmiażdżona.

Jej cyna z ołowiem i stal zniknęły, wypalone w jednym wybuchu mocy. Wyciągnęła niewielki flakonik z płynem – roztwór alkoholu z płatkami metalu – i połknęła go jednym haustem, uzupełniając zapasy. Wówczas spaliła cynę z ołowiem i przeskoczyła nad powalonymi, zdezorientowanymi kolossami, ruszając w stronę wielkiej istoty, którą zobaczyła wcześniej. Mniejszy stwór próbował ją powstrzymać, lecz chwyciła go za nadgarstek i przekręciła, miażdżąc staw. Wzięła miecz kolossa, uchyliła się przed atakiem innego i obróciła się, za jednym zamachem powalając trzy stwory, rozcinając ich kolana.

Skończywszy obrót, wbiła miecz w ziemię. Jak się spodziewała, ogromny, trzynastostopowy koloss zaatakował chwilę później, zamachnął się mieczem tak wielkim, że aż rozległ się gwizd powietrza. Vin wbiła swoje ostrze w ostatniej chwili, gdyż nawet z pomocą cyny z ołowiem nie udałoby jej się sparować takiego ciosu. Broń kolossa uderzyła jednak w ostrze jej miecza, stabilnie wbitego w ziemię. Metal zadrżał w jej dłoniach, lecz powstrzymał cios.

Palce Vin zamrowiły od tak potężnego uderzenia. Puściła miecz i skoczyła. Nie Odepchnęła się – nie musiała – lecz wylądowała na jelcu swojego miecza i odbiła się od niego. Na pysku kolossa malowało się znane Vin charakterystyczne zaskoczenie, gdy ujrzał, jak kobieta wznosi się na wysokość trzynastu stóp, powiewając pasmami mgielnego płaszcza.

Kopnęła kolossa w bok głowy. Kości czaszki pękły. Kolossy były nieludzko wytrzymałe, lecz rozjarzona cyna z ołowiem wystarczyła. Stwór wywrócił oczami i upadł. Vin Odepchnęła się lekko od miecza, utrzymując się w górze na tyle długo, że kiedy upadła, wylądowała dokładnie na piersi powalonego stwora.

Otaczające ją istoty znieruchomiały. Nawet opętane żądzą krwi poczuły wstrząs, gdy jednym kopnięciem powaliła tak ogromną bestię. Może ich umysły nie potrafiły zanalizować tego, co właśnie zobaczyły. A może stwory, prócz strachu odczuwały też odrobinę ostrożności. Vin nie znała ich na tyle, by wiedzieć na pewno. Wiedziała jednak, że w zwyczajnej armii kolossów ten czyn zapewniłby jej posłuszeństwo wszystkich stworów, które ją obserwowały.

Niestety, tę armię kontrolowano z zewnątrz. Wyprostowawszy się, Vin widziała niewielką, zdesperowaną armię Elenda walczącą w pewnej odległości. Z jego pomocą utrzymali się. Walczący ludzie wywierali na kolossy wpływ podobny co tajemnicza siła Vin – istoty nie rozumiały, jak tak niewielka armia może wytrzymać ich atak. Nie widzieli strat ani rozpaczliwej sytuacji grupki Elenda – postrzegały ich jako mniejszą, gorszą armię, która wciąż stoi i walczy.

Vin podjęła walkę. Kolossy zbliżały się do niej – z niepokojem, ale wciąż nadchodziły. To właśnie było dziwne w tych istotach. Nie wycofywały się. Czuły strach, lecz nie umiały na niego zareagować. A jednak osłabiał je. Widziała to w sposobie, w jaki się do niej zbliżały, jak wyglądały. Prawie się złamały.

Dlatego spaliła mosiądz i Odepchnęła uczucia jednego z mniejszych stworów. Na początku się opierał. Pchnęła mocniej. W końcu w stworze coś pękło i należał już do niej. Ktoś, kto nad nim panował, znajdował się zbyt daleko i skupiał się na zbyt wielu kolossach naraz. Ta istota – zdezorientowana z powodu żądzy krwi, w chaosie wstrząsu, strachu i frustracji – znalazła się całkowicie pod mentalną kontrolą Vin.

Natychmiast kazała mu zaatakować towarzyszy. Chwilę później został powalony, lecz wcześniej zabił dwa inne kolossy. Walcząc, Vin przechwyciła kolejnego kolossa, później jeszcze jednego. Atakowała przypadkowo, machając mieczem dla odwrócenia uwagi kolossów, gdy wybierała członków ich grupy i przejmowała panowanie nad nimi.

Wkrótce wokół niej zapanował chaos, a garstka kolossów walczyła dla niej. Za każdym razem, gdy jeden z nich padał, zastępowała go dwoma innymi.

Walcząc, znów spojrzała w stronę Elenda i poczuła ulgę na widok sporej gromady kolossów walczących u boku ludzi. Elend krążył wśród nich, już nie walczył, lecz przejmował stwora po stworze. Samotne przybycie Elenda do tego miasteczka było bardzo ryzykowne i Vin nie wiedziała, czy je pochwala. Na razie cieszyła się, że dogoniła go na czas.

Ona również przestała walczyć i skoncentrowała się na kierowaniu swoją niewielką armią kolossów, jeden po drugim werbując nowe stwory. Wkrótce miała ich około setki.

Już niedługo, pomyślała. I rzeczywiście, wkrótce ujrzała plamkę w powietrzu, pędzącą w jej stronę wśród padającego popiołu. Plamka zmieniła się w postać w ciemnych szatach, która unosiła się nad armią, Odpychając się od mieczy kolossów. Mężczyzna był łysy i miał wytatuowaną twarz. W pociemniałym od popiołu świetle dnia Vin widziała dwa grube kolce wbite w oczodoły. Stalowy Inkwizytor – nie rozpoznawała go.

Inkwizytor uderzył mocno, powalając jednego z ukradzionych kolossów Vin parą obsydianowych toporów. Skierował ślepe spojrzenie na Vin, a wtedy kobieta wbrew sobie poczuła rodzącą się panikę. W jej umyśle pojawiły się kolejne wspomnienia. Ciemna noc, deszczowa i pełna cieni. Iglice i wieże. Ból w boku. Długa noc spędzona w uwięzieniu w pałacu Ostatniego Imperatora.

Kelsier, Ocalały z Hathsin, umierający na ulicach Luthadel.

Vin spaliła elektrum. Otoczyła ją chmura obrazów, cieni rzeczy, które mogła zrobić w przyszłości. Elektrum, allomantyczny stop złota. Elend nazywał je „atium dla ubogich”. Nie wpływało na przebieg bitwy, jedynie neutralizowało atium, gdyby Inkwizytor je miał.

Vin zacisnęła zęby i rzuciła się do przodu, gdy armia kolossów miażdżyła resztki jej skradzionych stworów. Skoczyła, lekko Odpychając się od leżącego na ziemi miecza i pozwoliła, by pęd poniósł ją w stronę Inkwizytora. Widmo uniosło topory i zamachnęło się, lecz Vin w ostatniej chwili Przyciągnęła się w bok. Jej Przyciąganie wyrwało miecz z rąk zaskoczonego kolossa. Chwyciła broń, obracając się w powietrzu, i pchnęła ją w stronę Inkwizytora.

Niemal bez wysiłku Odepchnął w bok potężny kawał metalu. Kelsierowi udało się pokonać Inkwizytora, ale po wielkich wysiłkach. Sam zginął kilka chwil później, zabity przez Ostatniego Imperatora.

Żadnych wspomnień! – powiedziała sobie Vin. Skup się na chwili obecnej.

Popiół kłębił się wokół niej, gdy obróciła się w powietrzu, wciąż w locie po Odepchnięciu miecza. Wylądowała, poślizgnęła się na krwi kolossów, po czym rzuciła się na Inkwizytora. Świadomie go ściągnęła, zabijając jego kolossy i przejmując nad nimi panowanie, zmuszając go do ukazania się. Teraz musiała się nim zająć.

Wyciągnęła szklany sztylet – Inkwizytor mógłby Odepchnąć miecz kolossa – i rozjarzyła cynę z ołowiem. Prędkość, siła i równowaga wypełniły jej ciało. Niestety, Inkwizytor też miał cynę z ołowiem, co czyniło ich równymi sobie.

Poza jednym. Inkwizytor miał pewną słabość. Vin uniknęła ciosu toporem, Przyciągając się do miecza kolossa, by uskoczyć. Później Odepchnęła się od tej samej broni, rzucając się do przodu, i cięła szyję Inkwizytora. Sparował cios machnięciem ręki, zatrzymując jej ramię. Lecz wtedy drugą ręką chwyciła go za szatę.

Vin rozjarzyła żelazo i Przyciągnęła za siebie, szarpiąc tuzin mieczy kolossów. Nagłe Przyciąganie pociągnęło ją do tyłu. Odpychanie stali i Przyciąganie żelaza były raczej potężne i prymitywne niż subtelne. Rozjarzywszy cynę z ołowiem, Vin trzymała szatę, Inkwizytor zaś najwyraźniej zachował równowagę dzięki Przyciąganiu mieczy kolossów, które stały przed nim.

Szata się poddała, rozerwała wzdłuż boku, zostawiając Vin ze sporym kawałkiem tkaniny w ręku. Plecy Inkwizytora były odsłonięte i kobieta powinna zobaczyć pojedynczy kolec – przypominający te w oczach – wystający z pleców istoty. Jednakże kolec zakrywała metalowa tarcza na plecach Inkwizytora, sięgająca aż na brzuch. Niczym dobrze dopasowany napierśnik, osłaniała plecy jak pancerz żółwia.

Inkwizytor obrócił się z uśmiechem, a Vin zaklęła. Grzbietowy kolec, który każdy Inkwizytor miał wbity między łopatkami, był ich najsłabszym punktem. Wyrwanie go zabijało stwora. I stąd właśnie metal – Vin podejrzewała, że Ostatni Imperator by na to nie pozwolił. On lubił, by jego słudzy mieli słabości, dzięki temu nad nimi panował.

Vin nie miała wiele czasu na myślenie, kolossy bowiem wciąż atakowały. W chwili, gdy wylądowała na ziemi, odrzucając porwaną tkaninę, wielki, niebieskoskóry stwór zamachnął się na nią. Vin przeskoczyła nad mieczem przeciwnika i Odepchnęła się od niego, by wznieść się wyżej.

Inkwizytor podążył za nią; teraz to on atakował. Popiół unosił się w powietrzu wokół Vin, gdy skakała nad polem walki, próbując myśleć. Znała tylko jeszcze jeden sposób zabicia Inkwizytora – powinna obciąć mu głowę. To jednak było łatwiej powiedzieć niż zrobić, biorąc pod uwagę fakt, że potwór był wspomagany cyną z ołowiem.

Wylądowała na opuszczonym wzgórzu na skraju pola walki. Inkwizytor uderzył w pokrytą popiołem ziemię za jej plecami. Vin uniknęła ciosu toporem, próbując zbliżyć się na tyle, by zadać cios. Wtedy Inkwizytor zamachnął się drugim ostrzem i Vin została ranna w rękę, gdy parowała uderzenie swoim sztyletem.

Po jej nadgarstku płynęła ciepła krew. Krew barwy czerwonego słońca. Vin warknęła i spojrzała na swojego nieludzkiego przeciwnika. Uśmiechy Inkwizytorów wytrącały ją z równowagi. Rzuciła się do przodu, by znów zadać cios.

Coś zamigotało w powietrzu.

Poruszające się szybko błękitne linie – allomantyczne świadectwo pobliskich kawałków metalu. Vin ledwie zdążyła przerwać atak, gdy garść monet zaskoczyła Inkwizytora od tyłu, wbijając się w jego ciało w dziesiątki miejsc.

Stwór wrzasnął i obrócił się, kapiąc krwią, gdy Elend uderzył w ziemię na szczycie wzgórza. Jego biały mundur splamiły popiół i krew, lecz twarz mężczyzny była czysta, a jego oczy błyszczące. W jednej dłoni trzymał laskę pojedynkową, drugą oparł o ziemię, odzyskując równowagę po skoku. Wciąż nie był do końca wyszkolony w fizycznej Allomancji.

Był jednak Zrodzonym z Mgły, jak Vin. Inkwizytor zaś został ranny. Kolossy tłoczyły się wokół wzgórza, wspinając się na szczyt, lecz Vin i Elend wciąż mieli kilka chwil. Rzuciła się do przodu, unosząc sztylet, Elend również zaatakował. Inkwizytor próbował obserwować ich oboje naraz, aż wreszcie jego uśmiech zniknął. Inkwizytor próbował odskoczyć.

Elend rzucił monetę w powietrze. Pojedynczy, błyszczący kawałek metalu zawirował wśród płatków popiołu. Inkwizytor to zobaczył i znów się uśmiechnął, najwyraźniej czekając na Odepchnięcie Elenda. Założył, że jego masa zostanie przekazana przez monetę, a później uderzy w Elenda, gdyż Elend również Odpychał. Dwaj Allomanci o podobnym ciężarze, odpychający się od siebie. Obaj zostaną odrzuceni do tyłu – Inkwizytor w stronę Vin, gdzie ją zaatakuje, Elend w stronę gromady kolossów.

Inkwizytor nie przewidział jednak allomantycznej siły Elenda. Elend rzeczywiście się potknął, lecz Inkwizytor został odrzucony do tyłu nagłym brutalnym Odepchnięciem.

Jest taki potężny! – pomyślała Vin, obserwując upadek zaskoczonego Inkwizytora. Elend nie był zwyczajnym Allomantą – jeszcze nie do końca panował nad swoimi zdolnościami, ale kiedy rozjarzył metale i Odpychał, to naprawdę Odpychał.

Vin rzuciła się do ataku, gdy Inkwizytor próbował odzyskać panowanie nad sobą. Udało mu się chwycić ją za rękę, gdy opuszczała nóż, jego potężny chwyt sprawił, że przez jej ranne ramię przeszła fala bólu. Krzyknęła, gdy odrzucił ją w bok.

Vin uderzyła o ziemię i przetoczyła się, podrywając się znów na równe nogi. Świat zawirował i widziała, jak Elend unosi laskę pojedynkową w stronę Inkwizytora. Stwór zablokował cios ręką, miażdżąc drewno, po czym rzucił się do przodu i wbił łokieć w pierś Elenda. Ten sapnął.

Vin Odepchnęła się od kolossów, które znajdowały się w odległości zaledwie kilku stóp, i znów rzuciła się w stronę Inkwizytora. Upuściła nóż, ale on stracił topory. Widziała, jak spogląda w bok, w stronę porzuconej broni, nie dała mu jednak szansy po nią sięgnąć. Uderzyła w niego, próbując go obalić na ziemię. Niestety, był o wiele większy – i silniejszy – niż ona. Rzucił ją na ziemię, pozbawiając tchu.

Kolossy dotarły do nich. Elend chwycił jeden z upuszczonych toporów i zaatakował Inkwizytora.

Stwór poruszył się gwałtownie. Jego postać się zamgliła i Elend przeciął powietrze. Venture się obrócił. Na jego twarzy malował się wstrząs, gdy Inkwizytor zbliżył się do niego, unosząc nie topór, lecz – co dziwne – metalowy kolec, przypominający te wbite w jego ciało, lecz węższy i dłuższy. Istota uniosła kolec, poruszając się nieludzko szybko, szybciej niż jakikolwiek Allomanta.

To nie cyna z ołowiem, pomyślała Vin. To nawet nie duraluminium. Podniosła się, obserwując Inkwizytora. Jego ruchy były już wolniejsze, lecz nadal znajdował się w odpowiedniej pozycji, by wbić kolec w plecy Elenda. Vin znajdowała się za daleko, by pomóc.

Ale kolossy nie. Wspinały się na wzgórze, kilka stóp od Elenda i jego przeciwnika. Zdesperowana Vin rozjarzyła mosiądz i pochwyciła uczucia kolossa najbliższej Inkwizytora. Gdy tamten ruszył do ataku na Elenda, jej koloss odwrócił się, zamachnął klinowatym mieczem i uderzył Inkwizytora w twarz.

Nie odciął głowy od ciała, jedynie zmiażdżył czaszkę. Najwyraźniej to wystarczyło, gdyż Inkwizytor upadł i znieruchomiał.

Armię kolossów przeszedł dreszcz.

– Elendzie! – powiedziała Vin. – Teraz!

Cesarz odwrócił się od umierającego Inkwizytora i Vin widziała koncentrację na jego twarzy. Widziała raz, jak Ostatni Imperator wpływa emocjonalną Allomancją na uczucia placu pełnego ludzi. Był silniejszy niż ona, silniejszy nawet od Kelsiera.

Nie widziała, jak Elend spala duraluminium, a później mosiądz, lecz poczuła to. Poczuła, jak napiera na jej uczucia, gdy wysłał ogólną falę mocy, Uspokajając tysiące kolossów jednocześnie. Wszystkie przestały walczyć. W pewnej odległości Vin widziała niedobitki chłopskiej armii Elenda, stojące w kręgu trupów. Popiół wciąż padał. Ostatnio prawie nie przestawał.

Kolossy opuściły broń. Elend zwyciężył.


Jak sądzę, to właśnie stało się z Rashekiem. Zbyt mocno naciskał. Próbował wypalić mgły, przybliżając planetę do słońca, ale przeniósł ją za daleko, czyniąc świat zbyt gorącym dla jego mieszkańców.

Popielne góry były sposobem, w jaki rozwiązał tę sytuację. Nauczył się, że przepychanie planety wymaga zbyt wiele precyzji, więc sprawił, że góry wybuchły, wyrzucając w powietrze popiół i dym. Gęstsza atmosfera schłodziła świat i nadała słońcu czerwoną barwę.

4

Sazed, główny ambasador Nowego Imperium, czytał leżący przed nim arkusz papieru. Zasady ludu Canzi. O pięknie śmiertelności, wadze śmierci i niezbędnej roli ludzkiego ciała jako części boskiej całości.

Słowa te napisał własną ręką, przekopiował je z jednej z feruchemicznych metalmyśli, w których przechowywał zawartość tysiąca ksiąg. Pod nagłówkiem, wypełniając ściśniętym pismem niemal cały arkusz, wypisał podstawowe wierzenia Canzi i zasady ich religii.

Oparł się wygodniej na krześle, uniósł papier i po raz kolejny przyjrzał się swoim notatkom. Od dobrego dnia skupiał się na tej religii i chciał podjąć decyzję na jej temat. Nawet przed tym dniem dużo wiedział na temat wierzeń Canzi, gdyż badał je – podobnie jak inne wiary z okresu przed Wstąpieniem – przez większość życia. Religie były jego namiętnością, punktem kluczowym badań.

A później nadszedł dzień, kiedy uświadomił sobie, że cała jego nauka była bez znaczenia.

Religia Canzi jest sprzeczna wewnętrznie, uznał, robiąc piórem notatkę na marginesie. Wyjaśnia, że wszystkie istoty są częścią „boskiej całości”, i sugeruje, że każde ciało jest dziełem sztuki stworzonym przez ducha, który pragnie żyć na tym świecie.

Jednakże, zgodnie z inną z jej zasad, źli są karani ciałami, które nie działają poprawnie. Zdaniem Sazeda, wstrętna doktryna. Ci, którzy urodzili się z ułomnościami umysłowymi lub fizycznymi, zasługiwali na współczucie, być może na litość, lecz nie pogardę. Poza tym, które z ideałów religii były prawdziwe? To, że duchy wybierały i tworzyły sobie ciała zgodnie z własną wolą, czy te, że były karane ciałem wybranym dla nich? A co z wpływem pochodzenia na rysy i temperament dziecka?

Pokiwał głową i zrobił notatkę na dole arkusza papieru. „Logicznie niespójna. Wyraźnie nieprawdziwa”.

– Co ty tu masz? – spytał Breeze.

Sazed uniósł wzrok. Breeze siedział przy niewielkim stoliku, popijając wino i zajadając winogrona. Miał na sobie typowy strój szlachetnie urodzonego, łącznie z ciemnym surdutem, jaskrawoczerwoną kamizelką i laską pojedynkową, którą lubił gestykulować, kiedy mówił. Odzyskał większość wagi utraconej podczas oblężenia Luthadel i późniejszych dni, i znów można go było określić jako korpulentnego.

Sazed spuścił wzrok. Starannie dołączył arkusz do setki innych w teczce, po czym zamknął obitą płótnem okładkę i zawiązał sznurki.

– To nic ważnego, lordzie Breeze – stwierdził.

Breeze popijał wino.

– Nic ważnego? Zawsze masz koło siebie te papiery. Kiedy tylko masz wolną chwilę, wyjmujesz jeden z nich.

Sazed położył teczkę obok krzesła. Jak to wyjaśnić? Na każdym arkuszu znajdował się zarys jednej z ponad trzystu religii, jakie opisali Opiekunowie. Każda była obecnie „martwa”, gdyż Ostatni Imperator wykorzenił je na początku swoich rządów, ponad tysiąc lat temu.

Przed rokiem ukochana Sazeda umarła. Teraz chciał wiedzieć... nie, musiał wiedzieć... czy religie świata miały dla niego odpowiedź. Odnajdzie prawdę albo wyeliminuje każde z wierzeń.

Breeze wciąż się w niego wpatrywał.

– Wolałbym raczej o tym nie rozmawiać, lordzie Breeze – powiedział w końcu Sazed.

– Jak sobie życzysz – odparł Breeze, unosząc kubek. – Może mógłbyś wykorzystać swoje feruchemiczne moce, by podsłuchać rozmowę w sąsiedniej komnacie...

– Nie sądzę, by to było uprzejme.

Breeze się uśmiechnął.

– Mój drogi Terrisaninie, tylko ty możesz najechać miasto, a następnie martwić się „uprzejmością” wobec dyktatora, któremu grozisz.

Sazed spuścił wzrok, czując niejakie zawstydzenie. Nie mógł jednak zaprzeczyć uwagom Breeze’a. Choć obaj nie przyprowadzili armii do miasta Lekal, to rzeczywiście mieli zamiar je podbić. Po prostu zamierzali to zrobić za pomocą kartki papieru, nie miecza.

Wszystko zależało od tego, co się działo w sąsiedniej komnacie. Czy król podpisze traktat, czy też nie? Sazed i Breeze mogli jedynie czekać. Kusiło go, żeby wyjąć teczkę i przejrzeć kolejną religię na stercie. Przez ponad dzień rozważał Canzi, a teraz, gdy podjął decyzję, pragnął przejść do następnego arkusza. Przez ostatni rok przejrzał około dwóch trzecich religii. Pozostała mu już niecała setka, choć ta liczba była raczej bliższa dwustu, jeśli uwzględni wszystkie odłamy i sekty.

Był blisko. W ciągu kolejnych kilku miesięcy zajmie się resztą religii. Pragnął nad każdą uczciwie się zastanowić. Z pewnością jedna z pozostałych uderzy go jako zawierająca kwintesencję prawdy, której szukał. Z pewnością jedna z nich powie mu, co się stało z duchem Tindwyl bez wewnętrznych sprzeczności w kilku różnych miejscach.

Na razie jednak czułby się skrępowany, czytając w obecności Breeze’a. Dlatego też zmusił się do siedzenia i cierpliwego czekania.

Komnata, w której się znajdowali, była bogato zdobiona, zgodnie z najlepszymi wzorcami starej imperialnej arystokracji. Sazed nie był przyzwyczajony do takich ozdób, już nie. Elend sprzedał lub spalił większość wystawnych dekoracji – jego lud potrzebował jedzenia i ciepła podczas zimy. Wydawało się, że król Lekal tego nie zrobił, choć być może dlatego, że zimy na południu były łagodniejsze.

Sazed wyjrzał przez okno, obok którego siedział. Miasto Lekal nie miało prawdziwego pałacu – jeszcze przed dwoma laty była to jedynie wiejska posiadłość. Z okien rezydencji można było jednak oglądać rozwijające się miasto – które w tej chwili bardziej przypominało dużą dzielnicę biedoty niż prawdziwe miasto.

Mimo to, owa dzielnica biedoty panowała nad ziemiami, które znajdowały się niebezpiecznie blisko granic Elenda. Potrzebowali lojalności króla Lekala. I dlatego Elend wysłał kontyngent – w tym Sazeda, swojego głównego ambasadora – by zapewnić sobie współpracę władcy miasta Lekal. Ten człowiek naradzał się w sąsiedniej komnacie ze swoimi doradcami, próbując zadecydować, czy podpisać traktat – który uczyniłby ich poddanymi Elenda Venture.

Główny ambasador Nowego Imperium...

Sazed niezbyt lubił swój nowy tytuł, sugerował on bowiem, że jest obywatelem imperium. Terrisanie, jego lud, przysięgali, że nigdy więcej nie będą mieli panów. Przeżyli tysiąc lat ucisku, hodowani jak zwierzęta i przemienieni w doskonałych, uległych służących. Dopiero upadek Ostatniego Imperium dał Terrisanom możliwość samostanowienia.

Na razie nie szło im z tym najlepiej. Oczywiście nie pomogło im to, że Stalowi Inkwizytorzy wymordowali całą radę, która nimi rządziła, pozostawiając lud Sazeda bez władzy i przywództwa.

W pewnym sensie i tak jesteśmy hipokrytami, pomyślał. Ostatni Imperator był Terrisaninem. Jeden z naszych uczynił nam te straszne rzeczy. Jakim prawem mamy się upierać, by nie nazywać żadnego obcego naszym panem? To nie cudzoziemiec zniszczył nasz lud, naszą kulturę i religię.

I tak oto Sazed pełnił funkcję głównego ambasadora Elenda Venture. Elend był przyjacielem, człowiekiem, którego szanował bardziej niż kogokolwiek. W oczach Sazeda nawet sam Ocalały nie miał takiej siły charakteru, jak Elend Venture. Cesarz nie próbował zdobyć władzy nad Terrisanami, nawet kiedy przyjął uchodźców na swoje ziemie. Sazed nie był pewien, czy jego rodacy są wolni, ale z pewnością mieli ogromny dług wobec Elenda Venture. Z radością pełnił funkcję jego ambasadora.

Nawet jeśli czuł, że powinien robić coś innego. Na przykład przewodzić swojemu ludowi.

Nie, pomyślał, spoglądając na teczkę. Nie. Nie może im przewodzić człowiek pozbawiony wiary. Najpierw muszę znaleźć prawdę. Jeśli istnieje.

– Z pewnością zajmuje im to dużo czasu – powiedział Breeze, zjadając winogrono. – Można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co im powiedzieliśmy, żeby dotrzeć do tego punktu, powinni już wiedzieć, czy mają zamiar podpisać traktat.

Sazed spojrzał w stronę rzeźbionych drzwi po drugiej stronie komnaty. Co zadecyduje król Lekal? Czy naprawdę ma wybór?

– Jak sądzisz, lordzie Breeze, czy postąpiliśmy dobrze? – spytał Sazed.

Breeze prychnął.

– Dobro i zło się nie liczą. Gdybyśmy my nie przybyli, żeby zastraszyć króla Lekala, zrobiłby to ktoś inny. Tu chodzi o konieczność strategiczną. Albo przynajmniej ja tak to postrzegam... może jestem bardziej wyrachowany niż inni.

Sazed spojrzał na przysadzistego mężczyznę. Breeze był Uspokajaczem – w rzeczy samej, był najbardziej bezwstydnym, ostentacyjnym Uspokajaczem, jakiego Sazed kiedykolwiek poznał. Większość Uspokajaczy korzystała ze swoich mocy z ostrożnością i delikatnością, kierując emocjami wyłącznie w najbardziej dogodnych chwilach. Breeze jednak bawił się uczuciami wszystkich wokół. Sazed nawet w tej chwili czuł dotknięcie mężczyzny na swoich uczuciach – choć tylko dlatego, że wiedział, czego się spodziewać.

– Jeśli mi wybaczysz tę uwagę, lordzie Breeze – powiedział Sazed – to wiedz, nie oszukujesz mnie z taką łatwością, jak ci się wydaje.

Breeze uniósł brew.

– Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem – mówił dalej Terrisanin. – Bardzo starasz się to ukryć. Wszem wobec pokazujesz swoją bezduszność i egoizm. Tyle że dla tych, którzy patrzą na to, co robisz, a nie tylko na to, co mówisz, jesteś o wiele bardziej przejrzysty.

Breeze spochmurniał, a Sazed poczuł odrobinę zadowolenia, że udało mu się go zaskoczyć. Najwyraźniej nie spodziewał się, że Sazed będzie mówił tak otwarcie.

– Mój drogi – powiedział Uspokajacz, pociągając łyk wina – jestem rozczarowany. Czy przed chwilą nie wspominałeś o uprzejmości? Nie jest wcale uprzejmie wyjawiać mroczną tajemnicę starego, zrzędliwego pesymisty.

– Mroczną tajemnicę? – powtórzył Sazed. – Że masz dobre serce?

– To cecha, której bardzo starałem się pozbyć – powiedział lekkim tonem Breeze. – Niestety, okazałem się zbyt słaby. A teraz, by całkowicie zmienić temat... który uważam za stanowczo zbyt niewygodny... powrócę do twojego wcześniejszego pytania. Pytasz, czy postępujemy dobrze? To znaczy w czym? Zmuszając króla Lekala do uznania zwierzchności Elenda?

Sazed pokiwał głową.

– Cóż – stwierdził Breeze – muszę powiedzieć, że tak, robimy dobrze. Nasz traktat zapewni Lekalowi ochronę armii Elenda.

– Kosztem jego swobody samostanowienia.

– Phi – mruknął Uspokajacz, machnąwszy ręką. – Obaj wiemy, że Elend jest o wiele lepszym władcą, niż Lekal mógłby się kiedykolwiek stać. Na Ostatniego Imperatora, większość z jego ludzi mieszka w na wpół ukończonych szopach!

– Owszem, ale musisz przyznać, że go zastraszyliśmy.

Breeze się skrzywił.

– Na tym polega polityka. Sazedzie, kuzyn tego człowieka posłał armię kolossów, by zniszczyć Luthadel! Ma szczęście, że Elend w odpowiedzi nie zrównał całego miasta z ziemią. Mamy większe armie, więcej zasobów i lepszych Allomantów. Tym ludziom będzie się żyło lepiej, kiedy Lekal podpisze traktat. Co się z tobą dzieje, mój drogi? Jeszcze dwa dni temu przy stole negocjacyjnym sam wysuwałeś takie argumenty.

– Przepraszam, lordzie Breeze – odparł Sazed. – Wydaje mi się... że jestem ostatnio przekorny.

Breeze milczał przez chwilę.

– Wciąż boli, prawda? – spytał.

Ten człowiek stanowczo zbyt dobrze rozumie uczucia innych, pomyślał Sazed.

– Tak – wyszeptał w końcu.

– Przestanie – stwierdził Breeze. – Kiedyś.

Naprawdę? – pomyślał Sazed, odwracając wzrok. Minął rok, a on wciąż czuł... jakby już wszystko zawsze było nie tak. Czasami zastanawiał się, czy zatopienie w religiach nie było sposobem ucieczki przed bólem.

Jeśli tak, to wybrał kiepski sposób na poradzenie sobie z sytuacją, ból bowiem czekał na niego zawsze. Zawiódł. Nie, to wiara go zawiodła. Nic mu nie pozostało.

Po prostu. Wszystko. Zniknęło.

– Posłuchaj – powiedział Breeze – siedzenie tutaj i czekanie, aż Lekal podejmie decyzję, najwyraźniej wywołuje w nas niepewność. Może porozmawiamy o czymś innym? Może opowiesz mi o jednej z tych religii, które znasz na pamięć. Od miesięcy nie próbowałeś mnie nawrócić!

– Od ponad roku nie noszę miedziomyśli, Breeze.

– Ale z pewnością coś pamiętasz. Dlaczego nie spróbujesz mnie nawrócić? Wiesz, w imię starych dobrych czasów i tak dalej.

– Nie sądzę, Breeze.

Wydawało mu się to czymś w rodzaju zdrady. Jako Opiekun – terrisański Feruchemik – umiał przechowywać wspomnienia w kawałkach miedzi, a później po nie sięgać. W czasach Ostatniego Imperium podobni Sazedowi wiele wycierpieli, by zebrać ogromne zasoby wiedzy, i to nie tylko na temat religii. Zbierali wszystkie odłamki informacji, jakie udało im się znaleźć o czasach przed Ostatnim Imperatorem. Zapamiętywali je i przekazywali innym, dla zachowania dokładności polegając na Feruchemii.

Nie odnaleźli jednak jednej rzeczy, której szukali najbardziej gorliwie, od której zaczęli swoją misję – religii Terris. Została zupełnie wymazana przez Ostatniego Imperatora w pierwszym stuleciu jego rządów.

Mimo to, tak wielu umierało, pracowało i krwawiło, by Sazed mógł otrzymać ogromne zasoby, które odziedziczył. A on je zdjął. Po odzyskaniu swoich notatek na temat każdej religii, zapisaniu ich na kartkach, które teraz nosił w teczce, zdjął wszystkie swoje metalmyśli i schował je.

Po prostu... nie miały już znaczenia. Czasami nic nie miało. Próbował nie zastanawiać się na tym zbyt długo, lecz w jego głowie ukrywała się myśl, straszliwa i niemożliwa do odegnania. Czuł się splamiony, niegodny. O ile Sazed wiedział, był ostatnim żyjącym Feruchemikiem. Nie mieli na razie możliwości przeprowadzenia poszukiwań, lecz w ciągu roku żadni Opiekunowie nie dotarli na ziemie Elenda. Został tylko Sazed. A on, jak każdy terrisański lokaj, został w dzieciństwie wykastrowany. Dziedziczna moc Feruchemii może umrzeć razem z nim. Pozostanie niewielki ślad pośród Terrisan, ale biorąc pod uwagę wysiłki Ostatniego Imperatora, by go usunąć, i śmierć Synodu... sytuacja nie wyglądała dobrze.

Metalmyśli pozostały zapakowane, zabierał je wszędzie ze sobą, ale z nich nie korzystał. Wątpił, by miał kiedykolwiek do nich sięgnąć.

– I jak? – spytał Breeze. Podniósł się i podszedł bliżej, po czym oparł się o okno obok Sazeda. – Nie opowiesz mi o religii? Która to będzie? Ta, w której ludzie tworzyli mapy? Ta, która oddawała cześć roślinom? Z pewnością masz taką, w której wielbią wino. Ona mogłaby mi się spodobać.

– Proszę, lordzie Breeze – powiedział Sazed, wyglądając na miasto. Padał popiół. Ostatnio ciągle padał. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Co? Jak to możliwe?

– Gdyby istniał Bóg, Breeze – stwierdził Terrisanin – jak myślisz, czy pozwoliłby, żeby Ostatni Imperator zabił tylu ludzi? Czy pozwoliłby, żeby świat stał się takim miejscem, jakim jest teraz? Nie będę nauczał ciebie... ani nikogo innego... religii, która nie potrafi odpowiedzieć na moje pytania. Już nigdy.

Breeze milczał.

Sazed położył rękę na brzuchu. Słowa Breeze’a go raniły. Przypominały mu tamten straszliwy czas przed rokiem, gdy została zabita Tindwyl. Kiedy Sazed walczył z Marshem przy Studni Wstąpienia i sam omal nie zginął. Nawet przez ubranie czuł blizny na brzuchu, gdzie Marsh uderzył go woreczkiem metalowych pierścieni, przebijając skórę Sazeda i niemal go zabijając.

Wykorzystał feruchemiczną moc tych właśnie pierścieni, by uratować życie i uleczyć ciało, zatapiając je wewnątrz siebie. Niedługo potem jednak odzyskał trochę zdrowia i kazał chirurgowi usunąć pierścienie z ciała. Mimo sprzeciwów Vin, że ukrycie ich w środku daje mu przewagę, Sazed martwił się, że trzymanie ich wewnątrz ciała jest niebezpieczne dla zdrowia. Poza tym chciał się ich pozbyć.

Breeze wyjrzał przez okno.

– Zawsze byłeś najlepszym z nas, Sazedzie – powiedział cicho. – Ponieważ w coś wierzyłeś.

– Przykro mi, lordzie Breeze. Nie chciałem cię rozczarować.

– Ależ wcale mnie nie rozczarowujesz – sprzeciwił się Breeze. – Ponieważ nie wierzę w to, co powiedziałeś. Bycie ateistą nie leży w twojej naturze, Sazedzie. Czuję, że nie będziesz w tym dobry... to do ciebie nie pasuje. W końcu ci się odmieni.

Sazed znów wyjrzał przez okno. Jak na Terrisanina, był arogancki, ale nie miał ochoty się dłużej kłócić.

– Nigdy ci nie podziękowałem – powiedział Breeze.

– Za co, lordzie Breeze?

– Za wyciągnięcie mnie z samego siebie – odparł. – Za zmuszenie mnie do wstania, rok temu, i ruszenia dalej. Gdybyś mi nie pomógł, nie wiem, czy kiedykolwiek pogodziłbym się z tym... co się wydarzyło.

Sazed pokiwał głową. Mimo to, jego myśli były pełne goryczy. Tak, widziałeś zniszczenie i śmierć, przyjacielu. Ale kobieta, którą ty kochasz, wciąż żyje. Ja też mógłbym powrócić, gdybym jej nie utracił. Wróciłbym do siebie, tak jak ty.

Drzwi się otworzyły.

Sazed i Breeze odwrócili się. Do środka wszedł jeden z doradców, niosąc ozdobny arkusz pergaminu. Król Lekal podpisał traktat na dole. Jego podpis był malutki, niemal ściśnięty, na przeznaczonym na niego dużym miejscu. Wiedział, że został pokonany.

Doradca położył traktat na stole i się wycofał.


Za każdym razem, gdy Rashek próbował coś naprawić, tylko pogarszał sytuację. Musiał zmienić roślinność świata, by przetrwała w nowym, surowym środowisku. Ta zmiana jednak sprawiła, że rośliny stały się mniej odżywcze dla ludzi. W rzeczy samej, spadający popiół doprowadziłby ludzi do choroby, wywołując u nich kaszel podobny do tego, na jaki cierpią ci, którzy zbyt długo kopią pod ziemią. I dlatego Rashek zmienił również ludzi, przekształcając ich tak, by przetrwali.

5

Elend ukląkł obok powalonego Inkwizytora, próbując zignorować krwawe resztki głowy stwora. Gdy Vin podeszła bliżej, zauważył ranę na jej ramieniu. Jak zwykle, ignorowała swoje obrażenia.

Armia kolossów stała spokojnie wokół nich. Elend wciąż nie czuł się swobodnie, panując nad stworami. Czuł się... skażony, nawet przebywając w ich otoczeniu. To jednak było jedyne rozwiązanie.

– Coś jest nie tak, Elendzie – powiedziała Vin.

Uniósł wzrok.

– Co? Myślisz, że w okolicy może być jeszcze jeden?

Pokręciła głową.

– Nie to. Ten Inkwizytor pod koniec poruszał się stanowczo za szybko. Nigdy nie widziałam nikogo, nawet Allomanty, kto byłby tak szybki.

– Musiał mieć duraluminium – stwierdził Elend, spuszczając wzrok.

Przez jakiś czas wraz z Vin mieli przewagę dzięki dostępowi do allomantycznego metalu, o którym Inkwizytorzy nie wiedzieli. Raporty wskazywały, że utracili już tę przewagę.

Na szczęście, wciąż mieli elektrum. Właściwie powinni podziękować za nie Ostatniemu Imperatorowi. W normalnej sytuacji Allomanta spalający atium był niemal niepokonany – przeciwko niemu mógł walczyć jedynie inny Allomanta spalający ten sam metal. Chyba że ktoś miał elektrum. Stop nie dawał tak wielkiej mocy jak atium – które pozwalało Allomancie spojrzeć odrobinę w przyszłość – ale rzeczywiście czynił człowieka niewrażliwym na atium.

– Elendzie – powiedziała Vin, klękając – to nie było duraluminium. Inkwizytor poruszał się zdecydowanie za szybko.

Elend spochmurniał. Widział ruch Inkwizytora jedynie kątem oka, ale z pewnością nie był aż tak szybki. Vin miała skłonność do paranoi i przewidywania najgorszego.

Oczywiście, miała też w zwyczaju nieomylność.

Wyciągnęła rękę i chwyciła przód szaty trupa, zrywając ją. Elend odwrócił wzrok.

– Vin! Miej trochę szacunku dla umarłych.

– Dla tych stworów nie mam szacunku – sprzeciwiła się – i nigdy nie będę go miała. Widziałeś, jak próbował użyć jednego ze swoich kolców, żeby cię zabić.

– To rzeczywiście było dziwne. Może czuł, że nie zdoła dotrzeć do toporów?

– Popatrz.

Elend znów się odwrócił. Inkwizytor miał standardowe kolce – sześć wbitych między żebrami po obu stronach piersi. Ale... był też kolejny – nie miały go trupy Inkwizytorów, które Elend widział wcześniej – przebijający środek piersi.

Na Ostatniego Imperatora, pomyślał Elend. Ten musiał przebić serce. Jak on to przeżył? Oczywiście, skoro dwa kolce w mózgu go nie zabiły, to jeden w sercu też pewnie nie.

Vin sięgnęła i wyrwała kolec. Elend się skrzywił. Uniosła kawałek metalu, marszcząc czoło.

– Cyna z ołowiem – powiedziała.

– Naprawdę?

Pokiwała głową.

– To daje nam dziesięć kolców. Dwa w oczodołach i jeden w ramionach, wszystkie ze stali. Sześć między żebrami, dwa stalowe i cztery z brązu. A teraz ten, z cyny z ołowiem... nie wspominając już o tym, którym próbował cię przebić i który wygląda na stalowy.

Elend przyglądał się kolcowi w jej dłoni. W Allomancji i Feruchemii różne metale miały różne działania – mógł się jedynie domyślać, że dla Inkwizytorów typ metalu wykorzystany w kolcach też miał znaczenie.

– Może nie wykorzystują Allomancji, tylko jakąś... trzecią moc?

– Może – odpowiedziała Vin, chwyciła kolec i się wyprostowała. – Musimy rozciąć żołądek i sprawdzić, czy ma atium.

– Możliwe że ten w końcu będzie je miał.

Zawsze na wszelki wypadek spalali elektrum; dotychczas żaden Inkwizytor, którego spotkali, nie miał atium.

Vin potrząsnęła głową, spoglądając na pokryte popiołem pole bitwy.

– Czegoś nie dostrzegamy, Elendzie. Jesteśmy jak dzieci, grające w grę, którą podpatrzyły u rodziców, lecz nieznające jej zasad. A... nasz przeciwnik stworzył tę grę.

Elend okrążył trupa i podszedł do niej.

– Vin, nawet nie wiemy, czy to coś tu jest. Ta istota, którą widzieliśmy rok temu przy Studni... może jej już nie ma. Może odeszła, skoro jest wolna. Być może tylko tego pragnęła.

Vin spojrzała na niego. W jej oczach widział, że w to nie wierzy. Może zauważyła, że on sam też w to nie wierzy.

– Jest gdzieś tam, Elendzie – wyszeptała. – Kieruje Inkwizytorami, wie, co robimy. Dlatego kolossy zawsze atakują miasta, do których się zbliżamy. Ma władzę nad światem, może zmienić tekst, który został napisany, wywołując nieporozumienia i dezorientację. Zna nasze plany.

Elend położył dłoń na jej ramieniu.

– Ale dziś go pokonaliśmy... i podesłał nam tę podręczną armię kolossów.

– Ilu ludzi straciliśmy, próbując zdobyć tę siłę?

Elend nie musiał odpowiadać. Zbyt wielu. Ich liczba malała. Mgły – Głębia – stawały się coraz potężniejsze, dusząc pojedynczych ludzi i zabijając plony pozostałych. Zewnętrzne Dominia zostały spustoszone, jedynie na terenach najbliższych stolicy, Luthadel, wystarczało słońca, by uprawiać rośliny. A ten teren stopniowo się zmniejszał.

Nadzieja, pomyślał Elend. Potrzebuje jej, zawsze jej ode mnie potrzebowała. Mocniej zacisnął dłoń na jej ramieniu, po czym ją przytulił.

– Pokonamy to, Vin. Znajdziemy sposób.

Nie sprzeciwiła mu się, ale wyraźnie nie była przekonana. Mimo to, pozwalała mu się tulić, przymknęła oczy i oparła głowę o jego pierś. Stali na polu bitwy obok powalonego wroga, lecz nawet Elend musiał przyznać, że to nie było wielkie zwycięstwo. Nie, kiedy świat wokół nich się walił.

Nadzieja! – pomyślał znowu. Należę teraz do Kościoła Ocalałego. A ma on tylko jedno przykazanie.

Przeżyć.

– Daj mi jednego z kolossów – powiedziała w końcu Vin, wysuwając się z jego objęć.

Elend uwolnił jednego ze stworów średniej wielkości, pozwalając, by Vin nad nim zapanowała. Wciąż nie do końca rozumiał, jak kierowali tymi stworami. Gdy raz zapanował nad istotą, mógł ją kontrolować bez przerwy – czy spał, czy był przytomny, spalał metale czy też nie. Wielu kwestii związanych z Allomancją nie pojmował. Swoich mocy używał zaledwie od roku, a rozpraszała go konieczność rządzenia imperium i nakarmienia swojego ludu, nie wspominając o wojnach. Nie miał wiele czasu na ćwiczenia.

Oczywiście, Vin miała jeszcze mniej czasu na ćwiczenia, nim zabiła samego Ostatniego Imperatora. Ona jednak była wyjątkowym przypadkiem – korzystała z Allomancji z taką łatwością, z jaką inni ludzie oddychali, w jej wypadku była to mniej umiejętność, a bardziej część jej istoty. Elend być może miał większą moc – jak się zawsze upierała – lecz to ona była prawdziwym mistrzem.

Samotny koloss Vin podszedł i podniósł Inkwizytora oraz jego kolec. Później Elend i Vin zeszli ze wzgórza – sługa podążył za nimi – w stronę ludzkiej armii. Na rozkaz Elenda kolossy się rozstąpiły, robiąc im przejście. Stłumił drżenie, gdy nimi kierował.

Fatren, brudny mężczyzna, który rządził miastem, przygotował już miejsce do oceny stanu rannych – choć Elend nie wierzył zbytnio w umiejętności chirurgów skaa.

– Dlaczego się zatrzymali? – spytał Fatren, stając przed swoimi ludźmi, gdy Vin i Elend zbliżyli się do nich.

– Obiecałem ci drugą armię, lordzie Fatrenie – odparł Elend. – Oto ona.

– Kolossy? – spytał.

Elend pokiwał głową.

– Ale to armia, która przybyła nas zniszczyć.

– A teraz należą do nas – stwierdził Elend. – Twoi ludzie świetnie sobie poradzili. Upewnij się, że zrozumieją, że to zwycięstwo należy do nich. Musieliśmy zmusić Inkwizytora do pokazania się, a jedynym sposobem było zmuszenie jego armii do zwrócenia się przeciwko sobie. Kolossy zaczynają się bać, kiedy widzą, jak coś małego pokonuje coś dużego. Twoi ludzie dzielnie walczyli i dzięki nim te kolossy należą do nas.

Fatren podrapał się po brodzie.

– Czyli – powiedział powoli – zaczęły się nas bać, więc przeszły na naszą stronę?

– Coś w tym rodzaju – zgodził się Elend, spoglądając na żołnierzy. W myślach rozkazał kilku kolossom wystąpić do przodu. – Te stwory będą słuchać rozkazów mężczyzn z tej grupy. Niech zaniosą rannych z powrotem do miasta. Upewnij się jednak, czy twoi ludzie nie będą atakować ani karać kolossów. One są teraz naszymi sługami, rozumiesz?

Fatren pokiwał głową.

– Chodźmy – powiedziała Vin, patrząc na miasteczko. W jej głosie zabrzmiała ekscytacja.

– Lordzie Fatrenie, chcesz iść z nami czy wolisz nadzorować swoich ludzi? – spytał Elend.

Mężczyzna zmrużył oczy.

– Co macie zamiar zrobić?

– W waszym mieście jest coś, co musimy zabrać.

Fatren się zawahał.

– W takim razie pójdę.

Wydał rozkazy swoim ludziom, Vin zaś czekała z niecierpliwością. Elend uśmiechnął się do niej. W końcu Fatren dołączył do nich i cała trójka ruszyła z powrotem w stronę bramy Vetitan.

– Lordzie Fatrenie... – zaczął Elend po drodze – od tej chwili powinieneś się do mnie zwracać „milordzie”.

Fatren przerwał nerwową obserwację otaczających ich kolossów.

– Rozumiesz? – spytał Venture i spojrzał mu w oczy.

– Eee... tak. Milordzie.

Elend pokiwał głową, a wtedy Fatren cofnął się nieco, jakby nieświadomie okazując szacunek. Nie wydawał się zbuntowany – na razie pewnie cieszył się, że żyje. Być może w końcu znienawidzi Elenda za przejęcie władzy nad jego miastem, ale wtedy nie będzie miał już wiele do powiedzenia. Mieszkańcy przyzwyczają się do bezpieczeństwa, jakie oznaczała przynależność do większego imperium, a opowieści o tym, jak Elend w tajemniczy sposób zapanował nad kolossami – i w ten sposób uratował miasteczko – będą miały swoją moc. Fatren już nigdy nie przejmie władzy.

Jakże łatwo przychodzi mi dowodzenie, pomyślał Elend. Przed zaledwie dwoma laty popełniałem więcej błędów niż ten mężczyzna. On przynajmniej zachował jedność mieszkańców w czasie kryzysu. Ja utraciłem tron, a Vin odzyskała go dla mnie.

– Martwię się o ciebie – odezwała się Vin. – Czy musiałeś zacząć bitwę beze mnie?

Elend spojrzał w bok. W jej głosie nie było wyrzutu. Jedynie troska.

– Nie byłem pewien kiedy... albo czy w ogóle... przybędziesz – powiedział. – To była zbyt dobra okazja. Kolossy maszerowały przez cały dzień. Zabiliśmy pewnie z pięć setek, zanim w ogóle zaczęły atakować.

– A Inkwizytor? – spytała. – Naprawdę sądziłeś, że sam go pokonasz?

– A ty? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Walczyłaś z nim dobre pięć minut, zanim do was dotarłem i mogłem pomóc.

Vin nie sięgnęła do oczywistego argumentu – że to ona miała większe osiągnięcia jako Zrodzony z Mgły. Miast tego tylko szła w milczeniu. Wciąż się o niego martwiła, nawet jeśli już nie próbowała chronić go przed niebezpieczeństwem. Zarówno jej troska, jak i gotowość pozwolenia mu na podejmowanie ryzyka były częścią jej miłości. A on szczerze doceniał oba elementy.

Starali się jak najwięcej przebywać razem, ale nie zawsze było to możliwe – na przykład, kiedy Elend odkrył armię kolossów maszerującą na bezbronne miasteczko, podczas gdy Vin dostarczała rozkazy Penrodowi w Luthadel. Elend miał nadzieję, że wróci do jego obozu na czas, by się dowiedzieć, gdzie się udał, i ruszy na pomoc, ale nie mógł czekać. Nie, gdy chodziło o życie tysiąca ludzi.

Tysiąca ludzi... i jeszcze więcej.

W końcu dotarli do bram. Tłumy żołnierzy, którzy albo dotarli za późno, by wziąć udział w walce, albo za bardzo się bali, by zaatakować, tłoczyły się na wale, patrząc na nich z podziwem. Kilka tysięcy kolossów minęło ludzi Elenda i próbowało zaatakować miasteczko. Teraz stały nieruchomo – na jego bezgłośny rozkaz – i czekały pod wałem.

Żołnierze otworzyli bramę, wpuszczając do środka Vin, Elenda, Fatrena i samotnego kolossa. Większość z nich spoglądała na stwora z nieufnością – i dobrze. Vin kazała mu położyć martwego Inkwizytora i ruszyć za nimi przez zasypane popiołem ulice. Vin miała swoje metody – im więcej ludzi widziało kolossy i się do nich przyzwyczajało, tym lepiej. Dzięki temu bestie wywoływały mniejszy strach i ludziom łatwiej się walczyło, jeśli mieli im stawić czoła w bitwie.

Wkrótce dotarli do budynku Zakonu, który Elend zobaczył, gdy po raz pierwszy wszedł do miasta. Koloss Vin podszedł i zaczął zrywać deski.

– Budynek Zakonu? – spytał Fatren. – A co tam takiego jest? Już go przeszukaliśmy.

Elend spojrzał na niego z ukosa.

– Milordzie – dodał Fatren.

– Stalowy Zakon był bezpośrednio związany z Ostatnim Imperatorem – stwierdził Elend. – Obligatorzy byli jego oczami w imperium, przez nich panował nad szlachetnie urodzonymi, nadzorował handel i zapewniał zachowanie ortodoksji.

Koloss otworzył drzwi. Wszedłszy do środka, Elend spalił cynę, wzmacniając wzrok, by widzieć w słabym świetle. Vin, która najwyraźniej zrobiła to samo, nie miała problemów z wyszukiwaniem drogi między połamanymi deskami i meblami. Najwyraźniej ludzie Fatrena nie tylko „przeszukali” budowlę, lecz i ją splądrowali.

– Tak, wiem, kim byli obligatorzy – stwierdził Fatren. – Już ich tu nie ma, milordzie. Odeszli ze szlachetnie urodzonymi.

– Obligatorzy nadzorowali pewne ważne projekty, Fatrenie – zauważył Elend. – Na przykład, odkrywanie sposobu wykorzystania nowych metali allomantycznych albo poszukiwanie czystych linii terrisańskiej krwi. Jeden z tych projektów szczególnie nas interesuje.

– Tutaj – odezwała się Vin, stając przy czymś umieszczonym w podłodze. – Ukryta klapa.

Fatren spojrzał z powrotem w stronę wejścia, być może żałując, że nie zabrał ze sobą paru żołnierzy. Obok klapy Vin zapaliła latarnię, którą udało jej się gdzieś znaleźć. W ciemnościach piwnicy nie pomagała nawet cyna. Kobieta podniosła klapę i zaczęli schodzić po drabinie. W końcu dotarli do piwnicy na wino.

Elend stanął pośrodku niewielkiej piwniczki, a Vin zaczęłam sprawdzać ściany.

– Mam – powiedziała później, stukając pięścią we fragment ściany z kamiennych bloków.

Elend podszedł do niej. Rzeczywiście, między kamieniami była wąska szpara, niemal niewidoczna. Spaliwszy stal, Elend widział dwie słabe niebieskie linie prowadzące do metalowych płyt ukrytych za kamieniem. Dwie mocniejsze linie sięgały do tyłu, w stronę dużej metalowej płyty umieszczonej w murze, starannie przymocowanej ogromnymi śrubami do kamienia.

– Gotowy? – spytała Vin.

Elend pokiwał głową i rozjarzył żelazo. Oboje Przyciągnęli płytę ukrytą w kamiennej ścianie, zapewniając sobie równowagę przez Przyciąganie płyty za plecami.

Nie po raz pierwszy Elend był pod wrażeniem dalekowzroczności Zakonu. Jak mogli wiedzieć, że pewnego dnia grupa skaa zdobędzie władzę nad tym miastem? A jednak te drzwi nie tylko zostały ukryte – wykonano je w taki sposób, że mógł je otworzyć jedynie ktoś obdarzony Allomancją. Elend nadal Przyciągał w dwie strony jednocześnie, czując się tak, jakby jego ciało rozszarpywały dwa konie. Na szczęście, miał jeszcze moc cyny z ołowiem, by wzmocnić ciało i nie pozwolić, by zostało rozerwane. Stojąca obok Vin stęknęła z wysiłku i wkrótce fragment ściany zaczął się odsuwać. Nikomu nie udałoby się wyważyć grubej kamiennej ściany, a przebicie się wymagałoby długotrwałych wysiłków. Z pomocą Allomancji otworzyli drzwi w ciągu kilku chwil.

W końcu puścili. Vin sapnęła i Elend widział, że dla niej był to większy wysiłek niż dla niego. Czasem uważał za niesprawiedliwy fakt, że to on ma więcej mocy – w końcu posługiwał się Allomancją o wiele krócej.

Vin podniosła latarnię i weszli do nowego pomieszczenia. Podobnie jak dwie jaskinie, które widzieli wcześniej, tak i ta była olbrzymia. Sięgała daleko, blask ich lampy robił jedynie niewielki wyłom w ciemnościach. Fatren sapnął w zadziwieniu, gdy dołączył do nich w wejściu. Salę wypełniały półki. Setki, tysiące półek.

– Co to? – spytał Fatren.

– Żywność – odparł Elend. – I podstawowe zapasy. Leki, tkaniny, woda.

– Tak dużo – powiedział Fatren. – Tutaj, przez cały czas...

– Zbierz więcej ludzi – stwierdził Venture. – Żołnierzy. Muszą pilnować wejścia, żeby nikt się nie włamał i nie ukradł zapasów.

Twarz Fatrena spochmurniała.

– To miejsce należy do moich ludzi.

– Moich ludzi, Fatrenie – stwierdził Elend, patrząc, jak Vin wchodzi w głąb sali, niosąc ze sobą światło. – To miasto należy teraz do mnie, podobnie jak wszystko, co w nim jest.

– Przyszedłeś, żeby nas obrabować – oskarżył go Fatren. – Jak ci bandyci, którzy przed rokiem próbowali zdobyć miasto.

– Nie – sprzeciwił się Elend, odwracając się w stronę pokrytego sadzą mężczyzny. – Ja przybyłem was podbić. To pewna różnica.

– Nie widzę jej.

Elend zacisnął zęby, by nie warknąć na mężczyznę. Zmęczenie, wyczerpanie kierowaniem imperium, które wydawało się skazane na zagładę – to wszystko ostatnio często sprawiało, że tracił panowanie nad sobą. Nie, powiedział sobie w duchu. Ludzie tacy jak Fatren nie potrzebują kolejnego tyrana. Potrzebują kogoś, na kim mogą się wzorować.

Elend podszedł do mężczyzny i celowo nie wykorzystał emocjonalnej Allomancji. Uspokajanie było skuteczne w wielu sytuacjach, ale jego efekt szybko mijał. To nie był sposób na zyskanie trwałych sojuszników.

– Lordzie Fatrenie – powiedział Elend. – Chciałbym, żebyś starannie rozważył to, o co się teraz spierasz. Co by się stało, gdybym rzeczywiście was zostawił? Z tak wielką ilością jedzenia, z tak wielkim bogactwem tutaj, na dole? Czy możesz zaufać, że mieszkańcy nie spróbują się tu włamać, że żołnierze nie spróbują sprzedać części tego w innych miastach? Co się stanie, gdy tajemnica waszych zapasów jedzenia wyjdzie na jaw? Czy przywitasz z otwartymi ramionami tysiące uchodźców, którzy tu przybędą? Czy ochronisz ich i tę jaskinię przed bandytami i zbójcami, którzy pojawią się później?

Fatren milczał.

Elend położył mu dłoń na ramieniu.

– Mówiłem poważnie, lordzie Fatrenie. Twoi ludzie dobrze walczyli, jestem pod wrażeniem. Za swoje ocalenie powinni być wdzięczni tobie, twojej zdolności przewidywania i szkoleniu. Jeszcze kilka godzin temu zakładali, że zostaną wymordowani przez kolossy. Teraz nie tylko są bezpieczni, ale znajdują się pod ochroną o wiele większej armii. Nie walcz z tym. Dobrze sobie radziliście, ale nadszedł czas, kiedy potrzebujecie sojuszników. Nie okłamię cię... zabiorę zawartość tej jaskini, niezależnie od tego, czy będziecie stawiać opór. Ale mam zamiar zapewnić wam ochronę moich armii, jak również daję ci słowo honoru, że wciąż możesz rządzić swoimi ludźmi w moim imieniu. Musimy współpracować, lordzie Fatrenie. Tylko w ten sposób wszyscy przetrwamy kolejne kilka lat.

Fatren podniósł wzrok.

– Oczywiście macie rację – powiedział. – Pójdę po tych ludzi, o których prosiliście, milordzie.

– Dziękuję – odparł Elend. – A jeśli masz kogoś, kto umie pisać, przyślij go do mnie. Musimy spisać to, co mamy na dole.

Fatren pokiwał głową i wyszedł.

– Kiedyś tego nie potrafiłeś – powiedziała z pewnej odległości Vin. Jej głos odbijał się echem od ścian jaskini.

– To znaczy czego?

– Wydawać rozkazów z taką mocą – wyjaśniła. – Odebrać mu władzy. Kiedyś pozwoliłbyś tym ludziom zdecydować, czy chcą stać się częścią twojego imperium.

Elend spojrzał w stronę wejścia. Przez chwilę stał w milczeniu. Nie wpływał na uczucia za pomocą Allomancji, a jednak miał wrażenie, że zastraszył Fatrena.

– Czasem czuję, że zawiodłem, Vin. Musi istnieć jakiś inny sposób.

– Nie w tej chwili – sprzeciwiła się Vin, podchodząc do niego. Położyła mu dłoń na ramieniu. – Potrzebują cię, Elendzie. Wiesz, że tak jest.

Pokiwał głową.

– Wiem. Tylko nie mogę przestać myśleć, że lepszy człowiek znalazłby sposób na to, by skłonić ludzi do współpracy z własnej woli.

– Tak też zrobiłeś. Twoje zgromadzenie parlamentarne nadal rządzi Luthadel, a królestwa, którymi władasz, zachowały podstawowe prawa i przywileje skaa.

– Kompromisy – stwierdził Elend. – Robią to, co chcą, o ile ja się z tym zgadzam.

– Wystarczy. Musisz być realistą.

– Kiedy spotykaliśmy się z przyjaciółmi, to ja mówiłem o idealnych marzeniach, o wspaniałych rzeczach, jakich dokonamy. Zawsze byłem idealistą.

– Cesarzowie nie mogą sobie pozwolić na ten luksus – powiedziała cicho Vin.

Elend spojrzał na nią, po czym odwrócił się z westchnieniem.

***

Vin stała i obserwowała Elenda w zimnym świetle latarni. Nie mogła patrzeć na taki żal, takie... rozczarowanie. W pewnym sensie jego obecne problemy wydawały się gorsze niż zwątpienie w siebie, z którym walczył niegdyś. Wydawało się, że postrzega swoje życie jako porażkę, niezależnie od tego, co osiągnął.

A jednak nie rozwodził się nad tą porażką. Ruszał dalej i działał, mimo żalu. Stwardniał. Samo w sobie nie było to niczym złym. Wielu ignorowało dawnego Elenda jako geniusza, który miał wspaniałe pomysły, ale nie umiał przewodzić. Mimo to tęskniła za tym, co zniknęło. Za prostym idealizmem. Elend pozostawał optymistą i uczonym, lecz obie te cechy wydawały się osłabione przez to, co musiał znieść.

Patrzyła, jak idzie wzdłuż jednej z półek, ścierając palcem kurz. Uniósł palec, przez chwilę mu się przyglądał, po czym pstryknął, wyrzucając w powietrze chmurkę kurzu. Broda sprawiała, że wydawał się bardziej szorstki, niczym dowódca w czasie wojny, którym przecież był. Rok solidnych ćwiczeń z Allomancją i mieczem wzmocnił jego ciało i wkrótce będzie musiał zamawiać nowe mundury. Ten, który w tej chwili miał na sobie, wciąż nosił ślady bitwy.

– To miejsce jest wspaniałe, prawda? – spytał Elend.

Vin odwróciła się i spojrzała w mrok jaskini.

– Pewnie tak.

– On wiedział, Vin – stwierdził Elend. – Ostatni Imperator. Podejrzewał, że ten dzień nadejdzie, dzień, kiedy mgły powrócą i zacznie brakować żywności. Dlatego przygotował te magazyny.

Vin dołączyła do Elenda przy jednej z półek. Z wizyt w poprzednich jaskiniach wiedziała, że żywność nadal będzie się nadawała do jedzenia. Większość została wyprodukowana w fabrykach konserw Ostatniego Imperatora i mogła przetrwać wiele lat. Zapasy z tej jednej jaskini zapewniłyby miasteczku na górze wyżywienie na długi czas. Niestety, Vin i Elend musieli się martwić o więcej niż jedno miasto.

– Wyobraź sobie, jaki to był wysiłek – odezwał się znów Elend, unosząc w dłoni puszkę z duszoną wołowiną. – Musiał co kilka lat wymieniać żywność, ciągle pakować i przechowywać nowe zapasy. Robił to przez stulecia, i nikt się o tym nie dowiedział.

Vin wzruszyła ramionami.

– Nie jest tak trudno zachować tajemnicę, gdy jest się boskim imperatorem z fanatyczną klasą kapłańską.

– Owszem, ale sam wysiłek... zakres tego wszystkiego... – Elend zamilkł i spojrzał na Vin. – Wiesz, co to znaczy?

– Co?

– Ostatni Imperator sądził, że to się da pokonać. Głębię, istotę, którą uwolniliśmy. Ostatni Imperator sądził, że w końcu uda mu się zwyciężyć.

Vin prychnęła.

– To może mieć zupełnie inne znaczenie, Elendzie.

– Dlaczego w takim razie przez to wszystko przechodził? Musiał uważać, że walka nie jest pozbawiona nadziei.

– Ludzie walczą, Elendzie. Nawet umierające zwierzę nie przestaje walczyć, zrobi wszystko, by pozostać przy życiu.

– Musisz jednak przyznać, że te jaskinie to dobry znak – powiedział Elend.

– Dobry znak? – powtórzyła cicho Vin, podchodząc bliżej. – Elendzie, wiem, że próbujesz odnaleźć w tym wszystkim nadzieję, ale ja ostatnio mam problem z zauważaniem „dobrych znaków”. Musisz przyznać, że słońce robi się ciemniejsze. Bardziej czerwone. Tu, na południu, jest jeszcze gorzej.

– Właściwie – sprzeciwił się mężczyzna – wątpię, by słońce się zmieniło. To wszystko przez ten dym i popiół w powietrzu.

– Co stanowi kolejny problem – stwierdziła Vin. – Popiół pada w tej chwili niemal bez przerwy. Ludzie mają problemy z oczyszczaniem ulic. Zasłania światło, zaciemnia wszystko. Nawet jeśli mgły nie zabiją przyszłorocznych plonów, zrobi to popiół. Dwie zimy temu... kiedy walczyliśmy przeciwko kolossom w Luthadel... po raz pierwszy widzieliśmy śnieg w Środkowym Dominium, a ostatnia zima była jeszcze gorsza. Z tym nie możemy walczyć, niezależnie od rozmiarów naszej armii!

– I co według ciebie mam zrobić, Vin? – spytał Elend, odstawiając z hukiem puszkę na półkę. – Kolossy zbierają się w Dominiach Zewnętrznych. Jeśli nie przygotujemy obrony, nasi ludzie nie zdążą umrzeć z głodu.

Vin potrząsnęła głową.

– Armie to rozwiązanie krótkoterminowe. To – szerokim gestem objęła jaskinię – rozwiązanie krótkoterminowe. Co my tu robimy?

– Przeżywamy. Kelsier powiedział...

– Kelsier nie żyje! – warknęła Vin. – Czy tylko ja spostrzegam w tym ironię? Nazywamy go Ocalałym, ale on nie ocalał! Świadomie uczynił z siebie męczennika. Popełnił samobójstwo. To nazywasz przeżyciem?

Przez chwilę stała bez ruchu, spoglądając na Elenda i dysząc ciężko. On wytrzymał jej wzrok, wyraźnie niezrażony tym wybuchem.

Co ja robię? – pomyślała Vin. Przed chwilą myślałam, jak bardzo podziwiam nadzieję Elenda. Dlaczego teraz się z nim kłócę?

Znajdowali się na krawędzi wytrzymałości. Oboje.

– Nie mam dla ciebie odpowiedzi, Vin – powiedział Elend w mroku jaskini. – Nie mam pojęcia, jak walczyć przeciwko mgłom. Armiami jednak umiem się zająć. A przynajmniej zaczynam się tego uczyć.

– Przepraszam – powiedziała Vin, odwracając się. – Nie chciałam znów się kłócić. To takie frustrujące.

– Robimy postępy. Znajdziemy rozwiązanie. Przeżyjemy, Vin.

– Naprawdę myślisz, że nam się to uda? – spytała ponownie się odwracając, by spojrzeć mu w oczy.

– Tak – odpowiedział.

I uwierzyła mu. Miał nadzieję, jak zawsze. Między innymi dlatego tak bardzo go kochała.

– Chodź – powiedział Elend, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Znajdźmy to, po co przyszliśmy.

Vin dołączyła do niego, pozostawiając z tyłu swojego kolossa. Przy akompaniamencie dochodzącego z góry odgłosu kroków ruszyli w głąb jaskini. Przybyli do tego miejsca z więcej niż jednego powodu. Żywność i zapasy – których niekończące się półki mijali – były ważne. Ale prócz tego było coś jeszcze.

Na końcu surowej jaskini znajdowała się duża metalowa płyta przymocowana do ściany. Vin przeczytała na głos słowa, które na niej napisano.

– „Oto ostatni metal, o którym wam opowiem” – przeczytała. – „Nie umiem zdecydować, jaki jest jego cel. Pozwala wam w pewien sposób zobaczyć przeszłość. Kim człowiek mógłby być i kim mógłby się stać, gdyby podjął inne decyzje. Działa podobnie jak złoto, ale na innych ludzi. W tej chwili mgły prawdopodobnie powróciły. Co za ohydna, nienawistna rzecz. Nie chodźcie między nimi. Pragną zniszczyć nas wszystkich. Jeśli pojawią się problemy, wiedzcie, że możecie zapanować nad kolossami i kandra, jeśli kilku ludzi jednocześnie zacznie Odpychać ich uczucia. Wbudowałem w nich tę słabość. Zachowajcie tę tajemnicę”.

Poniżej znajdował się opis allomantycznego metalu, który Vin już znała. Był to stop atium zwany malatium – Jedenasty Metal Kelsiera. Czyli Ostatni Imperator wiedział o jego istnieniu, jednak jego zastosowanie pozostało dla niego tajemnicą.

Autorem tych słów na płycie był oczywiście Ostatni Imperator. A przynajmniej rozkazał, by tak je zapisano. W każdym z poprzednich magazynów znajdowały się informacje zapisane w stali. W Urteau na przykład dowiedziała się o elektrum. W tym na wschodzie znaleźli opis aluminium – choć już znali ten metal.

– Nic nowego – powiedział Elend. Wydawał się rozczarowany. – Już wiemy o malatium i sposobach panowania nad kolossami. Choć nie pomyślałem o grupie Uspokajaczy, którzy jednocześnie Odpychają. To może się okazać użyteczne.

Wcześniej sądzili, że do zapanowania nad kolossami niezbędny był Zrodzony z Mgły spalający duraluminium.

– To nie ma znaczenia – stwierdziła Vin, wskazując na drugą stronę płyty. – Mamy to.

Na drugiej części płyty znajdowała się mapa, wyrzeźbiona w stali, podobnie jak w pozostałych trzech jaskiniach. Przedstawiała Ostatnie Imperium, podzielone na dominia. Luthadel było kwadratem pośrodku. Duży znak X na zachodzie był tym, po co tu przyszli – pokazywał lokalizację ostatniej jaskini.

Jak sądzili, było ich pięć. Pierwszą znaleźli pod Luthadel, w pobliżu Studni Wstąpienia. Pokazywała lokalizację kolejnej, na wschód od miasta. Trzecia znajdowała się w Urteau – Vin udało się tam przekraść, ale jeszcze nie odzyskali żywności. Tamta doprowadziła ich tutaj, na południe.

Na każdej mapie znajdowały się też liczby – pięć i mniejsza liczba. Luthadel było numerem jeden. Tu widzieli czwórkę.

– Mamy to – stwierdziła Vin, przeciągając palcami po rzeźbieniach na płycie. – W Zachodnim Dominium, jak się domyślałeś. Gdzieś w pobliżu Chardees?

– Fardrex – stwierdził Elend.

– Miasto Cetta?

Pokiwał głową. Na geografii znał się o wiele lepiej od niej.

– To na pewno właściwe miejsce – powiedziała Vin. – Gdzie znajdziemy to.

Elend napotkał jej spojrzenie i widziała, że ją zrozumiał. Magazyny były coraz obszerniejsze i miały coraz większą wartość. Do tego każdy był wyspecjalizowany – w pierwszym poza innymi zapasami znajdowała się też broń, a w drugim mnóstwo drewna. Gdy sprawdzali kolejne magazyny, coraz bardziej ekscytowała ich perspektywa tego, co mogli znaleźć w ostatniej jaskini. Na pewno coś spektakularnego. Może nawet to.

Zapasy atium Ostatniego Imperatora.

To był największy skarb Ostatniego Imperium. Mimo wieloletnich poszukiwań, nikomu jeszcze nie udało się go odnaleźć. Niektórzy twierdzili, że w ogóle nie istnieje. Vin jednak czuła, że gdzieś musi być. Mimo że Ostatni Imperator przez tysiąc lat panował nad jedyną kopalnią, w której wydobywano skrajnie rzadki metal, jedynie niewielkie jego ilości wypuszczał na rynek. Nikt nie wiedział, co robił z resztą, którą przez te wszystkie lata zatrzymywał dla siebie.

– Nie podniecaj się tak – powiedział Elend. – Nie mamy dowodów, że w ostatniej jaskini znajdziemy atium.

– Musi tam być – odparła. – To ma sens. Gdzie jeszcze mógłby je przechowywać?

– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, już byśmy je znaleźli.

Vin pokręciła głową.

– Umieścił je w jakimś bezpiecznym miejscu, tyle że gdzieś, gdzie musiało zostać odnalezione. Pozostawił te mapy jako wskazówki dla swoich następców, gdyby... jakimś sposobem... został pokonany. Nie chciał, by wróg, który zdobędzie jedną z jaskiń, od razu znalazł je wszystkie.

Kolejne wskazówki prowadziły do ostatniego składu. Najważniejszego. To miało sens. Musiało. Elend nie wydawał się przekonany. Podrapał się po zarośniętej brodzie, w świetle latarni wpatrując się w w metalową płytę.

– Nawet jeśli je znajdziemy – stwierdził – nie wiem, na ile nam się przyda. Po co nam teraz pieniądze?

– To więcej niż pieniądze – sprzeciwiła się. – To moc. Broń, którą możemy wykorzystać do walki.

– Walki przeciwko mgle? – spytał.

Vin milczała przez chwilę.

– Może nie – powiedziała w końcu. – Ale przeciwko kolossom i innym armiom. Z tym atium twoje cesarstwo będzie bezpieczne... Poza tym, atium jest częścią tego wszystkiego, Elendzie. Jest wartościowe ze względu na Allomancję... lecz Allomancja nie istniała przed Wstąpieniem.

– Kolejne pytanie, na które nie znamy odpowiedzi – zauważył Elend. – Dlaczego ten kawałek metalu, który połknąłem, uczynił mnie Zrodzonym z Mgły? Skąd się wziął? Dlaczego został umieszczony przy Studni Wstąpienia i przez kogo? Dlaczego został tylko jeden i co stało się z pozostałymi.

– Może poznamy odpowiedź, kiedy zdobędziemy Fadrex – powiedziała Vin.

Elend pokiwał głową. Widziała, że uważał informacje zawarte w magazynach za najważniejszy powód, by warto ich było szukać, a na drugim miejscu stawiał zapasy. Dla niego możliwość znalezienia atium była względnie mało ważna. Vin nie umiała wyjaśnić, dlaczego czuła, że mężczyzna tak bardzo się myli. Atium było ważne. Wiedziała to. Jej wcześniejsza rozpacz zmniejszyła się, gdy spojrzała na mapę. Musieli udać się do Fadrex. Wiedziała to.

Tam znajdą odpowiedzi.

– Zdobycie miasta nie będzie łatwe – zauważył Elend. – Wrogowie Cetta nieźle się tam okopali. Jak słyszałem, dowodzi nimi były obligator Zakonu.

– Atium będzie tego warte – powiedziała Vin.

– O ile tam jest – stwierdził Elend.

Popatrzyła na niego ponuro.

Uniósł dłoń.

– Ja tylko próbuję postępować tak, jak mi radziłaś Vin... próbuję być realistą. Zgadzam się jednak, żeFadrex będzie warte wszelkich wysiłków. Nawet jeśli nie ma tam atium, potrzebujemy zapasów. Musimy wiedzieć, co zostawił nam Ostatni Imperator.

Vin pokiwała głową. Sama już nie miała atium. Spaliła ostatni kawałek półtora roku wcześniej i nigdy nie przyzwyczaiła się do tego, jak bardzo odsłonięta czuła się bez niego. Elektrum nieco łagodziło ten strach, ale nie do końca.

Po drugiej stronie jaskini zabrzmiały czyjeś głosy. Elend się odwrócił.

– Muszę iść z nimi porozmawiać – powiedział. – Będziemy musieli tu wszystko szybko zorganizować.

– Czy powiedziałeś im już, że musimy ich zabrać do Luthadel?

Pokręcił głową.

– Nie spodoba im się to – stwierdził. – Stają się niezależni, na co zawsze liczyłem.

– Tak trzeba zrobić, Elendzie. Miasto znajduje się daleko poza naszymi liniami obrony. Poza tym, tak daleko pozostało im pewnie tylko kilka godzin słońca bez mgieł. Ich plony są skazane na zagładę.

Elend pokiwał głową, lecz nadal wpatrywał się w ciemność.

– Przybywam, przejmuję władzę nad ich miastem, zabieram ich skarb, a później zmuszam do porzucenia domów. A stąd udajemy się do Fadrex, by podbić kolejne miasto.

– Elendzie...

Uniósł dłoń.

– Wiem, Vin. To trzeba zrobić.

Odwrócił się, zostawiając jej latarnię, i ruszył w stronę wyjścia. Wyprostował się przy tym, a wyraz jego twarzy stał się bardziej stanowczy.

Vin znów odwróciła się do płyty, przyglądając się słowom Ostatniego Imperatora. Na innej płycie, całkiem podobnej, Sazed odnalazł słowa Kwaana, dawno nieżyjącego Terrisanina, który zmienił świat, utrzymując, że znalazł Bohatera Wieków. Kwaan pozostawił swoje słowa jako przyznanie się do błędów i ostrzeżenie, że pewna siła próbuje zmieniać historie i religie ludzkości. Martwił się, że ta moc odmienia religię Terris, by „Bohater” udał się na północ i ją wyzwolił.

I to właśnie zrobiła Vin. Nazwała się bohaterem i uwolniła wroga – cały czas sądząc, że poświęca się dla dobra świata.

Przeciągnęła palcami po arkuszu metalu.

Musimy robić więcej niż tylko prowadzić wojny! – pomyślała, wściekła na Ostatniego Imperatora. Skoro wiedziałeś tak wiele, dlaczego nie zostawiłeś nam więcej niż to? Kilka map w rozrzuconych salach wypełnionych zapasami? Kilka akapitów, mówiących nam o metalach, z których prawie nie korzystamy? Co nam pomoże jaskinia pełna żywności, jeśli musimy wykarmić całe imperium!

Vin zatrzymała się. Jej palce – uwrażliwione przez cynę, którą spalała, by widzieć w mrocznej jaskini – dotknęły wgłębień w powierzchni płyty. Uklękła, pochyliła się i znalazła krótki napis wykuty w metalu, na samym dole. Litery były zdecydowanie mniejsze niż te na górze.

„Uważajcie, co mówicie” brzmiał napis. „To może usłyszeć, co mówicie. Może przeczytać, co zapiszecie. Jedynie wasze myśli są bezpieczne”.

Vin zadrżała.

„Jedynie wasze myśli są bezpieczne”.

Czego dowiedział się Ostatni Imperator w chwilach transcendencji? Co na zawsze zachował w swoim umyśle, nigdy nie zapisując, by nie ujawnić swojej wiedzy, zawsze spodziewając się, że to on weźmie moc, gdy w końcu powróci? Może planował wykorzystać tę moc, by zniszczyć istotę, którą Vin uwolniła?

„Skazujecie się na zagładę...”. Ostatnie słowa Ostatniego Imperatora, wypowiedziane tuż przed tym, jak Vin wbiła mu włócznię w serce. Wiedział. Nawet wtedy, zanim mgły zaczęły przychodzić w ciągu dnia, nim zaczęła słyszeć dziwne dźwięki, które zaprowadziły ją do Studni Wstąpienia, nawet wtedy się martwiła.

„Uważajcie, co mówicie... jedynie wasze myśli są bezpieczne”.

Muszę to rozgryźć. Muszę połączyć to, co mamy, znaleźć sposób, by pokonać – albo przechytrzyć – tę istotę, którą uwolniłam.

I nie mogę o tym z nikim rozmawiać, albo dowie się, co planuję.


Rashek wkrótce odnalazł równowagę w zmianach, które wprowadził w świecie – i całe szczęście, gdyż jego moc wypaliła się dosyć szybko. Choć moc, którą trzymał, wydawała mu się ogromna, tak naprawdę była jedynie niewielką częścią czegoś o wiele większego.

Oczywiście, w końcu zaczął się nazywać Skrawkiem Nieskończoności w swojej religii. Może rozumiał więcej niż mi się wydaje.

Tak czy inaczej, musimy mu podziękować za świat bez kwiatów, z brązowymi roślinami, gdzie ludzie potrafią przeżyć w środowisku, w którym z nieba regularnie spada popiół.

6

Jestem zbyt słaby, pomyślał Marsh.

Nagle przepełniła go jasność, jak to się często zdarzało, gdy Zniszczenie nie przyglądało mu się uważnie. Było to niczym przebudzenie z koszmaru, będąc w pełni świadomym wszystkiego, co działo się we śnie, a jednocześnie bez zrozumienia dla powodów własnych czynów.

Dalej szedł przez obóz kolossów. Zniszczenie wciąż nad nim panowało, jak zawsze. Gdy nie naciskało wystarczająco mocno umysłu Marsha – kiedy się na nim nie skupiało – czasem Marsh mógł myśleć.

Nie mogę przeciwko temu walczyć, pomyślał. Zniszczenie nie czytało mu w myślach, tego był pewien. A jednak Marsh nie mógł w żaden sposób walczyć ani się opierać. Kiedy to robił, Zniszczenie natychmiast odzyskiwało panowanie nad nim. Przeżył to tuzin razy. Czasem udało mu się poruszyć palcem, czasem się zatrzymać, ale nic poza tym.

Przygnębiało go to. Marsh jednak zawsze uważał się za człowieka praktycznego i zmusił się do przyznania prawdy. Nigdy nie zyska wystarczającego panowania nad swoim ciałem, by się zabić.

Z nieba wciąż padał popiół. Czy kiedykolwiek przestawał? Właściwie prawie żałował, że Zniszczenie czasem rozluźnia swój uścisk na jego umyśle. Gdy umysł należał do niego, Marsh widział jedynie cierpienie i zniszczenia, ale gdy panowało nad nim Zniszczenie, postrzegał spadający popiół jako coś pięknego, czerwone słońce jako triumf, a umierający świat jako przyjemne miejsce.

Szaleństwo, pomyślał Marsh, zbliżając się do środka obozu. Muszę oszaleć. Wtedy nie będę musiał tego znosić.

W środku obozu dołączyli do niego inni Inkwizytorzy, poruszający się z cichym szelestem szat. Nie mówili. Nigdy się nie odzywali – panowało nad nimi Zniszczenie, po co więc przejmować się rozmową? Bracia Marsha mieli zwyczajne kolce w głowach, przebijające czaszki. Widział jednak też ślady nowych kolców, wystających z ich piersi i pleców. Marsh sam umieścił wiele z nich, zabijając Terrisan pochwyconych na północy lub wytropionych później.

Sam Marsh miał kolekcję nowych kolców, między żebrami lub w piersi. Były piękne. Nie rozumiał dlaczego, ale ekscytowały go. Te kolce powstały dzięki śmierci, i samo w sobie było to przyjemne – ale chodziło o coś więcej. Jakimś sposobem wiedział, że Inkwizytorzy byli niekompletni – Ostatni Imperator nie dał im pewnych umiejętności, by byli od niego bardziej zależni. By się upewnić, że mu nie zagrożą. Ale teraz dostawali to, co zatrzymał.

Cóż za piękny świat, pomyślał Marsh, patrząc na spadający popiół i czując lekki, uspokajający dotyk płatków na skórze.


Mówię o nas, używając zaimka „my”. Grupa. Ci z nas, którzy próbowali poznać i pokonać Zniszczenie. Być może moje myśli są splamione, ale lubię spoglądać wstecz i widzieć sumę tego, co robiliśmy, jako pojedynczy i zjednoczony atak, choć wszyscy byliśmy częścią różnych procesów i planów.

Byliśmy jednością. Nie zatrzymaliśmy końca świata, ale to wcale nie musi być czymś złym.

7

Dali mu kości.

TenSoon opłynął je, roztapiając mięśnie, a później tworząc z nich narządy, ścięgna i skórę. Zbudował ciało wokół kości, wykorzystując umiejętności zebrane podczas stuleci pożerania i przetrawiania ludzi. Oczywiście, trupów – nigdy nie zabił człowieka. Kontrakt tego zakazywał.

Po roku spędzonym w jamie czuł się, jakby zapomniał już, jak korzystać z ciała. Jak to jest, dotykać świata sztywnymi członkami, a nie ciałem opływającym kamień? Jak smakować i czuć woń jedynie językiem i nozdrzami, a nie każdym kawałkiem skóry wystawionej na powietrze? Jak to...

Widzieć. Otworzył oczy i sapnął, zaczerpując tchu w nowe płuca pełnych rozmiarów. Świat był miejscem cudownym i pełnym... światła. Zapomniał o tym przez miesiące niemal szaleństwa. Podniósł się na kolana, spojrzał w dół na ramiona. Później uniósł rękę i ostrożnie dotknął twarzy.

Jego ciało nie przedstawiało żadnej określonej osoby – do stworzenia takiej repliki potrzebował modelu. Teraz jedynie przykrył kości mięśniami i skórą najlepiej jak potrafił. Był na tyle stary, by umieć stworzyć rozsądną replikę człowieka. Rysy nie były przystojne, mogły się nawet wydawać nieco groteskowe. Mimo to, na razie i tak czuł się z tym więcej niż dobrze. Czuł się... znów prawdziwy.

Pozostając na czworakach, spojrzał na strażnika. Jaskinię oświetlał jedynie jarzykamień – duży, porowaty kawał skały umieszczony na grubej kolumnie. Niebieskawy grzyb, który wyrastał na kamieniu, świecił na tyle mocno, by móc widzieć w jego blasku – zwłaszcza jeśli ktoś wyhodował sobie oczy przyzwyczajone do widzenia w słabym błękitnym świetle.

TenSoon znał swojego strażnika. Znał większość kandra, przynajmniej do Szóstego i Siódmego Pokolenia. Tamten nazywał się VarSell. W Ojczyźnie VarSell nie nosił kości zwierzęcia ani człowieka, tylko korzystał z Prawdziwego Ciała – kompletu sztucznych kości, humanoidalnych, wyrzeźbionych przez rzemieślnika kandra. Prawdziwe Ciało VarSella było kwarcowe, a on sam uczynił skórę przezroczystą, pozwalając, by kryształ migotał słabo w blasku grzyba, gdy przyglądał się TenSoonowi.

Uczyniłem swoje ciało nieprzezroczystym, uświadomił sobie TenSoon. Niczym człowiek, z opaloną skórą zasłaniającą mięśnie. Dlaczego przyszło mu to tak naturalnie? Kiedyś przeklinał lata spędzone wśród ludzi i wykorzystywanie ich kości zamiast Prawdziwego Ciała. Może postąpił tak rutynowo, dlatego że jego strażnicy nie dali mu Prawdziwego Ciała. Ludzkie kości. Swego rodzaju obelga.

TenSoon wstał.

– Co? – spytał, widząc spojrzenie VarSella.

– Wybrałem przypadkowe kości z magazynu – odpowiedział tamten. – Cóż za ironia, że dałem ci kości, które pierwotnie sam przyniosłeś.

TenSoon zmarszczył czoło. Co?

I wtedy zrozumiał. Ciało, które utworzył wokół kości, musiało wyglądać przekonująco – jakby było oryginalnym, do którego należały te kości. VarSell założył, że TenSoonowi udało się stworzyć tak realistyczny obraz, gdyż kiedyś przetrawił ciało tego człowieka i stąd wiedział, jak utworzyć prawidłowe ciało wokół kości.

TenSoon uśmiechnął się.

– Nigdy wcześniej nie nosiłem tych kości.

VarSell popatrzył na niego. Należał do Piątego pokolenia – dwa stulecia młodszego od TenSoona. W rzeczy samej, nawet wśród Trzeciego Pokolenia niewielu kandra miało tak wielkie doświadczenie, jak TenSoon.

– Rozumiem – powiedział w końcu VarSell.

TenSoon odwrócił się i rozejrzał po niewielkiej komnacie. Trzej kolejni z Piątego Pokolenia stali przy drzwiach, obserwując go. Podobnie jak VarSell, większość nie miała ubrań – a ci, którzy je wybrali, nosili tylko rozchylone szaty. W Ojczyźnie kandra nie nosili zbyt wiele ubrań, to bowiem pozwalało im lepiej prezentować Prawdziwe Ciała.

TenSoon widział dwa migoczące metalowe kolce wbite w przezroczyste mięśnie w ramionach każdego z Piątych – wszyscy trzej mieli Błogosławieństwo Siły. Drugie Pokolenie wolało nie ryzykować jego ucieczki. Oczywiście, była to kolejna obelga. TenSoon był gotów przyjąć swój los.

– I co? – spytał TenSoon, odwracając się znów do VarSella. – Idziemy?

Kandra spojrzał na jednego ze swoich towarzyszy.

– Spodziewano się, że stworzenie ciała zajmie ci więcej czasu.

TenSoon prychnął.

– Drugiemu Pokoleniu brakuje praktyki. Zakładają, że ponieważ im wciąż zajmuje wiele godzin stworzenie ciała, reszta z nas również potrzebuje tyle samo czasu.

– To starsze pokolenie – stwierdził VarSell. – Masz im okazywać szacunek.

– Drugie Pokolenie przez stulecia żyło w odosobnieniu w tych jaskiniach – odparł TenSoon – wysyłając nas na Kontrakty, gdy oni się lenili. Dawno temu przerosłem ich umiejętnościami.

VarSell zasyczał i TenSoon przez chwilę myślał, że młodszy kandra go spoliczkuje, on jednak się powstrzymał, choć z trudem – ku rozbawieniu TenSoona. W końcu, jako członek Trzeciego Pokolenia, TenSoon był starszym dla VarSella, podobnie jak Drudzy byli starszymi TenSoona.

Jednakże Trzecie Pokolenie było przypadkiem specjalnym. Od zawsze. Dlatego właśnie Drudzy tak często wysyłali ich na Kontrakty – lepiej, żeby ich bezpośredni podwładni nie przebywali przez cały czas w okolicy, psując ich doskonałą utopię kandra.

– Chodźmy – zdecydował w końcu VarSell, skinieniem głowy dając znak dwóm strażnikom, by szli przodem. Trzeci dołączył do VarSella i ruszył za TenSoonem.

Podobnie jak VarSell, ta trójka miała Prawdziwe Ciała z kamienia. To było popularne wśród Piątego Pokolenia, które miało czas, by zamówić – i wykorzystywać – luksusowe Prawdziwe Ciała. Jako ulubieńcy Drugich, spędzali w Ojczyźnie więcej czasu niż pozostali.

TenSoon nie dostał ubrania. Dlatego w trakcie marszu rozpuścił genitalia i stworzył sobie gładkie krocze, jak to mieli w zwyczaju kandra. Próbował iść z dumą i pewnością siebie, ale wiedział, że to ciało nie wyglądało zbyt groźnie. Było wychudzone – stracił wiele masy podczas uwięzienia, a jeszcze więcej przez kwas i nie udało mu się stworzyć wielkich mięśni.

Gładki kamienny tunel kiedyś był pewnie naturalną formacją, lecz przez stulecia młodsze pokolenia wykorzystywano podczas dzieciństwa do wygładzania kamienia sokami trawiennymi. TenSoon nie widział zbyt wielu kandra. VarSell najwyraźniej trzymał się bocznych korytarzy, pragnąc uniknąć zainteresowania.

Tak długo mnie nie było, pomyślał TenSoon. Na pewno wybrano już Jedenaste Pokolenie. Wciąż nie znam większości Ósmego, nie wspominając już o Dziewiątym i Dziesiątym.

Zaczynał podejrzewać, że Dwunastego Pokolenia nie będzie. Nawet gdyby powstało, wszystko musiało się zmienić. Ojciec nie żył. Co w takim razie z Pierwszym Kontraktem? Jego lud spędził dziesięć stuleci w niewoli u ludzi, wypełniając Kontrakty, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Większość kandra z tego powodu nienawidziła ludzi. Aż do niedawna TenSoon się do nich zaliczał.

To ironiczne, pomyślał TenSoon. Ale nawet gdy nosimy Prawdziwe Ciała, mają one ludzką postać. Dwie ręce, dwie nogi, nawet twarze przypominające ludzkie.

Czasem zastanawiał się, czy nienarodzeni, przez ludzi zwani mgielnymi upiorami, nie byli bardziej uczciwi od swoich braci kandra. Mgielne upiory tworzyły takie ciała, na jakie tylko miały ochotę, łącząc kości w dziwny sposób, tworząc niemal artystyczne wzory z kości ludzi i zwierząt. Kandra jednak tworzyli ciała, które wyglądały jak ludzkie. Nawet jeśli przeklinali ludzkość za swoje zniewolenie.

Cóż za dziwny z nich lud. Mimo to, należał do nich. Nawet jeśli ich zdradził.

A teraz muszę przekonać Pierwsze Pokolenie, że moja zdrada była uzasadniona. Nie dla mnie. Dla nich. Dla nas wszystkich.

Przechodzili przez korytarze i komnaty, w końcu dotarli do części Ojczyzny, które TenSoon znał lepiej. Wkrótce uświadomił sobie, że ich celem był Labirynt Zaufania. Będzie się bronił w najświętszym miejscu swojego ludu. Mógł się tego domyślić.

Przez rok bolesnego uwięzienia zasłużył sobie na proces przed obliczem Pierwszego Pokolenia. Miał rok, by się zastanowić nad tym co powiedzieć. A jeśli mu się nie uda, będzie miał całą wieczność, by się zastanawiać, gdzie popełnił błąd.


Łatwo jest charakteryzować Zniszczenie jako po prostu destrukcyjną siłę. Jednakże myślcie o nim raczej jako o inteligentnym rozkładzie. Nie chaosie, lecz mocy, która w racjonalny – i niebezpieczny – sposób próbowała doprowadzić do rozpadu wszystkiego na najbardziej podstawowe elementy.

Zniszczenie umiało planować i ostrożnie spiskować, ze świadomością, że jeśli coś zbuduje, może to wykorzystać, by zniszczyć dwie inne rzeczy. Natura świata jest taka, że tworząc coś, często niszczymy coś innego.

8

Pierwszego dnia po wyjściu z Vetitan Vin i Elend zamordowali setkę wieśniaków. A przynajmniej Vin tak się czuła.

Siedziała na gnijącym pniaku pośrodku obozu, przyglądając się, jak słońce opada ku odległemu horyzontowi. Wiedziała, co się zdarzy. Wokół niej w ciszy opadał popiół. I pojawiły się mgły.

Kiedyś – nie tak dawno temu – mgły pojawiały się jedynie w nocy. Jednakże w ciągu roku po śmierci Ostatniego Imperatora wszystko się zmieniło. Jakby tysiąc lat uwięzienia w ciemnościach sprawiło, że mgły stały się niespokojne.

I tak oto zaczęły pojawiać się w ciągu dnia. Czasami przypływały wielkimi przetaczającymi się falami, pojawiając się znikąd i znikając równie szybko. Zazwyczaj jednak po prostu pojawiały się w powietrzu niczym tysiąc zjaw, kłębiąc się i wzrastając. Rozrastające się pasma mgły, przypominające pnącza pędy, które skradały się po niebie. Każdego dnia znikały odrobinę później o poranku i każdego dnia pojawiały się odrobinę wcześniej wieczorem. Wkrótce, być może jeszcze przed końcem roku, na stałe pokryją ziemię. A to oznaczało problem, ponieważ od tamtej nocy, gdy Vin przyjęła moc Studni Wstąpienia, mgły zabijały.

Elend nie mógł uwierzyć w opowieści Sazeda sprzed dwóch lat, gdy Terrisanin przybył do Luthadel z przerażającymi doniesieniami o zastraszonych wieśniakach i mgłach, które zabijały. Vin również zakładała, że Sazed się mylił. W głębi duszy żałowała, że nie może dalej trzymać się tego złudzenia, gdy patrzyła na czekających mieszkańców miasteczka, tulących się do siebie na szerokiej równinie, otoczonych przez żołnierzy i kolossy.

Zaczęli umierać w chwili, gdy pojawiły się mgły. Choć większość ludzi pozostawała nietknięta, mgły wybierały przypadkowe jednostki, wywołując w nich drgawki. Ci padali na ziemię, a ich rodziny i przyjaciele przyglądali się wstrząśnięci i przerażeni.

Vin wciąż reagowała przerażeniem. Oraz frustracją. Kelsier twierdził, że mgły są sojusznikiem – że będą ją chronić i dadzą jej moc. Wierzyła w to do chwili, gdy zaczęły się jej wydawać obce, ukrywając duchy i zbrodnicze zamiary.

– Nienawidzę was – wyszeptała, gdy mgły nie przerywały swojej makabrycznej działalności.

Czuła się tak, jakby patrzyła na starego znajomego, który wybiera obcych z tłumu i podrzyna im gardła, jednemu po drugim. I nic nie mogła na to poradzić. Uczeni Elenda próbowali wszystkiego – kaptury powstrzymujące przed wdychaniem oparów, czekanie z wyjściem na zewnątrz do chwili, gdy mgły objawią się w pełni, wciąganie ludzi do środka w chwili, gdy zaczynali się trząść. Zwierzęta z jakiegoś powodu były odporne, lecz każdy człowiek był potencjalnie podatny. Jeśli ktoś wychodził z domu we mgłę, ryzykował życie i nic nie mogło temu zapobiec.

Wkrótce wszystko się skończyło. Mgły wywoływały ataki u mniej niż jednego na sześciu, a umierała niewielka ich część. Poza tym wystarczyło tylko raz zaryzykować kontakt z nową mgłą i człowiek stawał się odporny. Większość z chorych powracała do zdrowia. Co jednak nie było pocieszeniem dla rodzin tych, którzy umarli.

Siedziała na pniaku, wpatrując się w mgły, wciąż podświetlane blaskiem zachodzącego słońca. Paradoksalnie, widziała gorzej niż gdyby panowała całkowita ciemność. Nie mogła spalać dużo cyny, gdyż słońce by ją oślepiło – bez niej jednak nie mogła przebić wzrokiem mgieł.

I w ten sposób przypomniała sobie, dlaczego kiedyś bała się mgieł. Mogła sięgnąć wzrokiem nie dalej niż na dziesięć stóp i widziała tylko cienie. Bezkształtne postacie biegły z krzykiem w różne strony. Sylwetki klęczały lub stały przerażone. Dźwięk był zdradziecki, odbijał się echem od niewidocznych obiektów, krzyki pochodziły od widmowych źródeł.

Vin siedziała pośród nich, popiół spadał wokół niej niczym spalone łzy. Spuściła głowę.

– Lordzie Fatrenie! – zawołał Elend.

Vin uniosła głowę. Niegdyś w jego głosie nie było tyle władzy. Wydawało się, że od tego czasu minęło wiele lat. Wyłonił się spośród mgieł, ubrany w swój drugi biały mundur – ten wciąż czysty. Jego twarz była nieruchoma w obliczu wszystkich śmierci. Czuła jego allomantyczny dotyk na tych, którzy go otaczali – jego Uspokajanie złagodzi cierpienia ludzi, choć nie Odpychał tak mocno, jak by mógł. Z rozmów wiedziała, że nie uważa za słuszne usuwanie całego smutku z powodu śmierci najbliższych.

– Milordzie! – odezwał się Fatren i Vin zobaczyła, jak mężczyzna się zbliża. – To katastrofa!

– Tak naprawdę sytuacja nie wygląda aż tak źle, lordzie Fatrenie – powiedział Elend. – Jak wyjaśniałem, większość tych, którzy upadli, wyzdrowieje.

Fatren stanął obok pniaka Vin. Tam odwrócił się i wpatrzył w mgły, wsłuchując się w płacz i jęki cierpienia swoich ludzi.

– Nie wierzę, że to zrobiliśmy. Nie mogę... nie mogę uwierzyć, że przekonałeś mnie do wystawienia ich na mgły.

– Twoi ludzie musieli zostać zaszczepieni, Fatrenie – stwierdził Elend.

To była prawda. Nie mieli namiotów dla wszystkich mieszkańców miasteczka, co oznaczało, że pozostały im dwie możliwości. Zostawić ich w umierającej osadzie albo zmusić do wyruszenia na północ – kazać wyjść w mgłę i zobaczyć, kto umrze. To było straszne i brutalne, ale i tak by do tego doszło. Mimo że Vin znała sens tego, co zrobili, i tak czuła się paskudnie.

– Jakimi potworami się staliśmy? – spytał ściszonym głosem Fatren.

– Takimi, jakimi musieliśmy się stać – odparł Elend. – Policz ich. Dowiedz się, ilu umarło. Uspokój żyjących i obiecaj, że mgły już ich nie skrzywdzą.

– Tak, milordzie – powiedział Fatren i odszedł.

Vin odprowadziła go wzrokiem.

– Zamordowaliśmy ich, Elendzie – wyszeptała. – Powiedzieliśmy im, że nic im się nie stanie. Zmusiliśmy ich do opuszczenia wioski i wyjścia tu, na śmierć.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział Venture, kładąc dłoń na jej ramieniu. – To lepsze niż powolna śmierć w tamtej osadzie.

– Mogliśmy dać im wybór.

Elend pokręcił głową.

– Nie ma wyboru. Za kilka miesięcy ich miasteczko zakryją mgły. Musieliby zostać w domach i umrzeć z głodu albo wyjść we mgłę. Lepiej, jeśli zabierzemy ich do Środkowego Dominium, gdzie dzień wolny od mgieł jest na tyle długi, by uprawiać rolę.

– Prawda nie sprawia, że jest łatwiej.

Elend stał pośród mgieł, otaczał go popiół.

– Owszem – zgodził się. – Zbiorę kolossy, niech pochowają zabitych.

– A porażeni?

Ci, których mgły zaatakowały, ale nie zabiły, przez kilka dni, może nawet dłużej, będą chorzy i odrętwiali. Jeśli typowe proporcje zostały zachowane, do tej kategorii zaliczało się niemal tysiąc wieśniaków.

– Kiedy jutro wyruszymy, każę kolossom ich nieść. Gdy dotrzemy do kanału, najpewniej uda nam się umieścić większość z nich na barkach.

***

Vin nie lubiła czuć się odsłonięta. Spędziła dzieciństwo, kryjąc się po kątach, a okres dojrzewania w roli cichego nocnego skrytobójcy. Dlatego nie mogła nie czuć się odsłonięta, gdy podróżowała z pięcioma tysiącami zmęczonych wieśniaków jednym z najbardziej oczywistych szlaków Południowego Dominium.

Odeszła kawałek od mieszkańców – nigdy nie jeździła konno – i próbowała znaleźć sobie coś, co odwróci jej uwagę od śmierci poprzedniego wieczoru. Niestety, Elend jechał z Fatrenem i innymi przywódcami miasta, próbując naprawić ich stosunki. Co oznaczało, że była sama.

Za wyjątkiem samotnego kolossa.

Potężna bestia człapała obok niej. Vin trzymała go przy sobie częściowo dla wygody – wiedziała, że dzięki temu wieśniacy będą zachowywać dystans. Choć miała dużą ochotę na odwrócenie uwagi, nie chciała widzieć ich zdradzonych, przerażonych spojrzeń. Nie w tej chwili.

Nikt nie rozumiał kolossów, a już Vin najmniej. Odkryła, jak nad nimi zapanować, wykorzystując ukryty allomantyczny bodziec. Niestety, przez tysiąc lat swoich rządów Ostatni Imperator trzymał kolossy z dala od ludzkości, nie wyjawiając wiele na ich temat, poza ich brutalną sprawnością w walce i prostą, zwierzęcą naturą.

Nawet w tej chwili Vin czuła, jak jej koloss się szarpie, próbuje się uwolnić. Nie lubił być kontrolowany – chciał ją zaatakować. Na szczęście, nie mógł tego zrobić – panowała nad nim i będzie nad nim panować, na jawie i we śnie, niezależnie od tego czy spalała metale, dopóki ktoś go jej nie ukradnie.

Mimo tej więzi Vin nie rozumiała stwora. Uniosła wzrok i odkryła, że koloss wpatruje się w nią czerwonymi oczyma. Jego skóra była naciągnięta na twarzy, nos niemal spłaszczony. W pobliżu prawego oka skóra się rozerwała, pęknięcie biegło do kącika ust. Fałd niebieskiej skóry zwisał luźno, odsłaniając czerwone mięśnie i zakrwawione zęby.

– Nie patrz na mnie – powiedziała powoli istota. Mówiła niewyraźnie, częściowo z powodu naciągniętej skóry warg.

– Co? – spytała Vin.

– Nie myślisz, że jestem człowiekiem – powiedział koloss powoli, z namysłem... tak jak inne, które słyszała. Zupełnie, jakby musieli się zastanowić nad każdym słowem.

– Nie jesteś człowiekiem – stwierdziła Vin. – Jesteś czymś innym.

– Będę człowiekiem – odparł koloss. – Zabijemy was. Odbierzemy wasze miasta. Wtedy będziemy ludźmi.

Vin zadrżała. To było typowe dla kolossów. Słyszała już podobne stwierdzenia z ich ust. Było coś mrożącego krew w żyłach w spokojnym, beznamiętnym sposobie, w jaki te stwory mówiły o mordowaniu ludzi.

Zostały stworzone przez Ostatniego Imperatora, pomyślała. Oczywiście, że są wypaczone. Tak samo jak on.

– Jak się nazywasz? – spytała kolossa.

Człapał dalej. W końcu spojrzał na nią.

– Człowiek.

– Wiem, że chcesz być człowiekiem – powiedziała. – Jak się nazywasz?

– Tak się nazywam. Człowiek. Mów mi Człowiek.

Vin zmarszczyła czoło. To było nawet... sprytne. Nigdy wcześniej nie wykorzystała okazji, by porozmawiać z kolossami. Zawsze zakładała, że mentalnie są jednakowe – ta sama głupia bestia w wielu kopiach.

– Dobrze, Człowieku – powiedziała, zaciekawiona. – Jak długo żyjesz?

Szedł w milczeniu przez chwilę, i Vin pomyślała, że chyba zapomniał o pytaniu. W końcu jednak odezwał się.

– Nie widzisz mojej dużości?

– Twojej dużości? Wielkości?

Człowiek szedł dalej.

– Czyli wszyscy rośniecie z taką samą szybkością?

Nie odpowiedział. Vin pokręciła głową, podejrzewając, że jej pytanie było zbyt abstrakcyjne dla bestii.

– Jestem większy od niektórych – powiedział Człowiek. – Mniejszy od niektórych... choć niezbyt wielu. To znaczy, że jestem stary.

Kolejna oznaka inteligencji, pomyślała, unosząc brew. Wspominając swoje doświadczenia z kolossami, Vin uznała, że logika Człowieka robi wrażenie.

– Nienawidzę cię – powiedział człowiek po krótkiej chwili. – Chcę cię zabić. Ale nie mogę cię zabić.

– Nie – zgodziła się Vin. – Nie pozwolę ci.

– Jesteś duża w środku. Bardzo duża.

– Tak – powiedziała. – Człowieku, gdzie są kobiety kolossy?

Stwór przez chwilę maszerował.

– Kobiety?

– Jak ja – powiedziała Vin.

– Nie jesteśmy tacy jak ty – stwierdził. – Jesteśmy duzi tylko na zewnątrz.

– Nie. Nie mój rozmiar. Moja... – Jak można opisać płeć? Pomijając nagość, nie znalazła żadnego sposobu. Dlatego spróbowała innej taktyki. – Czy istnieją dzieci kolossy?

– Dzieci?

– Małe – wyjaśniła Vin.

Koloss wskazał w stronę maszerującej armii kolossów.

– Małe – powiedział, odnosząc się do istot wysokich na pięć stóp.

– Mniejsze.

– Nie ma mniejszych.

Sposób rozmnażania się kolossów był tajemnicą, której, według jej najlepszej wiedzy, nikt jeszcze nie rozwikłał. Nawet po roku walki ze stworami nie dowiedziała się, skąd brały się nowe. Kiedy armie kolossów Elenda robiły się zbyt małe, kradli nowe Inkwizytorom.

Śmieszne jednak byłoby założenie, że kolossy się nie rozmnażały. Widziała obozy kolossów, nad którymi nie panował Allomanta, i stwory zabijały się nawzajem z przerażającą regularnością. W takim tempie powinny się powybijać w ciągu kilku lat. Mimo to, przetrwały stulecia.

To oznaczało szybkie dorastanie od dziecka do dorosłego, w każdym razie zdaniem Sazeda i Elenda. Nie udało im się potwierdzić swoich teorii, a Vin wiedziała, że ta niewiedza głęboko frustruje Elenda – zwłaszcza że obowiązki cesarza pozostawiały mu mało czasu na naukę, która niegdyś sprawiała mu tak wielką przyjemność.

– Jeśli nie ma mniejszych – spytała Vin – to skąd się biorą nowe kolossy?

– Nowe kolossy biorą się z nas – odpowiedział w końcu Człowiek.

– Z was? – spytała Vin, marszcząc czoło. – To nie mówi mi zbyt wiele.

Człowiek już się nie odzywał. Najwyraźniej stracił ochotę na rozmowę.

Z nas, pomyślała Vin. Może wyrastają z siebie nawzajem? Słyszała o pewnych stworach, u których, jeśli rozetnie się je w odpowiedni sposób, z każdej połowy wyrośnie nowe zwierzę. To jednak nie mógł być przypadek kolossów – widziała pola bitwy wypełnione ich trupami i żadne kawałki nie podnosiły się, by utworzyć nowe kolossy. Z drugiej strony, nie widziała też ich kobiet. Choć większość stworów nosiła prymitywne przepaski biodrowe, to, o ile wiedziała, wszystkie były samcami.

Dalsze spekulacje zostały przerwane, gdy zauważyła, że szeregi z przodu się łączą. Tłum zwalniał. Zaciekawiona, upuściła monetę i zostawiła Człowieka za sobą, przelatując nad ludźmi. Mgły cofnęły się przed godziną, i choć noc znów się zbliżała, w tej chwili było jednocześnie jasno i bez mgieł.

Dlatego, gdy wystrzeliła w górę pośród spadającego popiołu, bez trudu zobaczyła kanał. W nienaturalny sposób przecinał krajobraz, prostszy niż każda rzeka. Elend spekulował, że ciągłe opady popiołu wkrótce uczynią systemy kanałów bezużytecznymi. Bez robotników skaa, którzy regularnie je pogłębiali, wypełnią się popielnymi osadami i całkowicie zapchają.

Vin poszybowała w powietrzu, uniosła się na szczyt łuku i opadła w stronę zbiorowiska namiotów obok kanału. Tysiące ognisk wyrzucały dym w powietrze, a wokół nich kłębili się ludzie, ćwicząc lub pracując. Obozowało tu niemal pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, wykorzystując kanał jako linię zaopatrzenia z Luthadel.

Upuściła kolejną monetę i znów wzniosła się w powietrze. Szybko dogoniła niewielką grupkę konnych, którzy oddalali się od szeregów zmęczonych marszem skaa. Wylądowała, upuszczając monetę i delikatnie się od niej Odpychając, by spowolnić spadanie. Wyrzuciła przy tym w powietrze fontannę popiołu.

Elend ściągnął wodze i z uśmiechem przyjrzał się obozowi. Uśmiech ostatnio tak rzadko gościł na jego wargach, że Vin również się uśmiechnęła. Czekała na nich grupa mężczyzn – ich zwiadowcy z pewnością już dawno zauważyli zbliżających się mieszkańców miasteczka.

– Lordzie Elendzie! – odezwał się mężczyzna na czele oddziału. – Jesteście przed czasem!

– Zakładam, że i tak jesteście przygotowani, generale – odparł Elend, zsiadając z konia.

– Znacie mnie przecież – powiedział z uśmiechem Demoux.

Generał nosił swoją podniszczoną skórznię nabijaną stalą, na policzku miał bliznę, a z lewej strony czaszki brakowało sporej kępki włosów w miejscu, gdzie ostrze kolossa niemal pozbawiło go głowy. Posiwiały mężczyzna, jak zawsze zachowujący się oficjalnie, ukłonił się Elendowi, który w odpowiedzi przyjaźnie poklepał go po ramieniu.

Vin wciąż się uśmiechała. Pamiętała czas, kiedy ten człowiek był przerażonym rekrutem, stojącym w tunelu. Demoux nie był o wiele od niej starszy, choć przez ogorzałą twarz i pokryte odciskami dłonie robił takie wrażenie.

– Utrzymaliśmy pozycję, milordzie – powiedział Demoux, gdy Fatren wraz z bratem zsiedli z koni i dołączyli do nich. – Choć właściwie nie mieliśmy przed kim się bronić. Mimo to, moim ludziom przydały się ćwiczenia z umacniania obozu.

W rzeczy samej, wojskowy obóz przy kanale otaczały ziemne wały i zaostrzone pale – spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę wielkość oddziału.

– Dobrze sobie poradziłeś, Demoux – stwierdził Elend, odwracając się znów w stronę mieszkańców miasteczka. – Nasza misja się powiodła.

– Widzę, milordzie – powiedział Demoux. – To spora grupa kolossów. Mam nadzieję, że prowadzący ich Inkwizytor nie był zbyt smutny, kiedy odeszły.

– Nie sądzę, by się tym za bardzo przejmował. Zwłaszcza że był już wtedy martwy – wyjaśnił Elend. – Znaleźliśmy też magazyn.

– Chwała niech będzie Ocalałemu! – powiedział Demoux.

Vin się skrzywiła. Na szyi, na ubraniu, Demoux nosił naszyjnik z niewielką srebrną włócznią – coraz bardziej zyskujący na popularności symbol Kościoła Ocalałego. Zadziwiało ją, że broń, która zabiła Kelsiera, stawała się symbolem jego wyznawców.

Oczywiście wolała nie myśleć o drugiej możliwości – że włócznia nie musi oznaczać tej, która zabiła Kelsiera. Równie dobrze może symbolizować tę, którą ona sama zabiła Ostatniego Imperatora. Nigdy nie zapytała Demoux, o którą broń chodzi. Mimo trzech lat rozwoju Kościoła, Vin nie czuła się swobodnie ze swoim miejscem w jego doktrynie.

– Rzeczywiście, chwała niech będzie Ocalałemu – powtórzył Elend, spoglądając na barki na kanale. – Jak przebiegł wasz projekt?

– Pogłębianie południowego zakola? – spytał Demoux. – Nieźle. Nie mieliśmy właściwie nic innego do roboty, kiedy czekaliśmy. Teraz barki powinny tamtędy przepłynąć.

– Dobrze – stwierdził Elend. – Utwórz dwie grupy zadaniowe po pięciuset ludzi. Poślij jedną z barkami do Vetitan po zapasy, które musieliśmy zostawić w jaskini. Przeniosą je na barki i zabiorą do Luthadel.

– Tak, milordzie.

– Poślij druga grupę z żołnierzami na północ do Luthadel, razem z uchodźcami – mówił dalej Elend. Wskazał głową na Fatrena. – To jest lord Fatren. Kieruje mieszkańcami miasta. Twoi ludzie mają uszanować jego życzenia, o ile będą rozsądne, a później przedstawić go lordowi Penrodowi.

Niegdyś, całkiem niedawno, Fatren prawdopodobnie narzekałby, że zostaje komuś przekazany, jednak czas spędzony z Elendem przemienił go zadziwiająco szybko. Brudny przywódca podziękował skinieniem głowy za eskortę.

– Wy... nie jedziecie z nami, milordzie?

Elend pokręcił głową.

– Mam inne rzeczy do zrobienia, a twoi ludzie muszą dotrzeć do Luthadel, gdzie mogą zacząć znów uprawiać rolę. Ale jeśli ktoś z twoich ludzi zechce przyłączyć się do mojej armii, będzie mile widziany. Zawsze przydadzą mi się dobrzy żołnierze, a tobie wbrew wszelkim przeciwnościom udało się wyszkolić niezłą armię.

– Milordzie... a czemu po prostu ich nie zmusicie? Proszę o wybaczenie, ale dotychczas tak właśnie postępowaliście.

– Stosowałem przymus, by zapewnić twoim ludziom bezpieczeństwo, Fatrenie – wyjaśnił Elend. – Czasem nawet tonący walczy z tym, który próbuje go ocalić, i trzeba go przymusić. Moja armia to inna kwestia. Na ludziach, którzy nie chcą walczyć, nie można polegać w bitwie, i ja nie chcę mieć ich w swoim wojsku. Ty sam musisz udać się do Luthadel, twoi ludzie cię potrzebują, ale proszę, powiedz swoim żołnierzom, że chętnie przyjmę ich do swoich szeregów.

Fatren pokiwał głową.

– Dobrze. I... dziękuję, milordzie.

– Nie ma za co. A teraz, generale Demoux, czy Sazed i Breeze już wrócili?

– Powinni dotrzeć przed wieczorem, milordzie. Jeden z ich ludzi pojechał przodem, żeby nas powiadomić.

– Dobrze. Zakładam, że mój namiot jest gotów.

– Tak, milordzie.

Elend pokiwał głową. Nagle wydał się bardzo zmęczony.

– Milordzie? – spytał Demoux z przejęciem. – Czy znaleźliście... coś jeszcze? Lokalizację ostatniego składu?

Venture pokiwał głową.

– Jest w Fadrex.

– Miasto Cetta? Ucieszy się, kiedy się o tym dowie. Od ponad roku narzeka, że nie próbowaliśmy go dla niego odzyskać.

Elend uśmiechnął się słabo.

– Podejrzewam, że jeśli to zrobimy, Cett uzna, że on sam... i jego żołnierze... już nas nie potrzebują.

– Zostanie, milordzie – sprzeciwił się Demoux. – Po tym, jak lady Vin przestraszyła go w ubiegłym roku...

Demoux spojrzał na Vin. Próbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach widziała szacunek, stanowczo zbyt wielki. Nie żartował z nią tak jak z Elendem. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Elend dołączył do tego ich głupiego Kościoła. Powody były polityczne – przyznając się do wiary skaa, Elend związał się z pospólstwem. A jednak czuła się z tym niezręcznie.

Przez rok małżeństwa nauczyła się jednak, że niektóre kwestie musi ignorować. Kochała Elenda za jego pragnienie postępowania właściwie, nawet jeśli uważała, że postąpił odwrotnie.

– Zwołaj spotkanie dziś wieczorem, Demoux – powiedział Elend. – Mamy dużo do omówienia... i daj mi znać, kiedy Sazed dotrze na miejsce.

– Czy powinienem poinformować lorda Hammonda i pozostałych o celu spotkania, milordzie?

Elend zawahał się, spoglądając w szare od popiołu niebo.

– Podbicie świata, Demoux – powiedział w końcu. – A raczej tego, co z niego pozostało.


Allomancja rzeczywiście narodziła się wraz z mgłami. A przynajmniej zaczęła się w tym samym czasie, co pierwsze pojawienia się mgieł. Kiedy Rashek przyjął moc Studni Wstąpienia, stał się świadom pewnych kwestii. Część podszepnęło mu Zniszczenie; inne były instynktowną częścią mocy.

Jedną z nich było zrozumienie Trzech Metalicznych Sztuk. Wiedział na przykład, że kawałki metalu w Komnacie Wstąpienia uczynią Zrodzonymi z Mgły tych, którzy je spożyli. Były w końcu odłamkami mocy samej Studni.

9

TenSoon już wcześniej odwiedzał Labirynt Zaufania – w końcu należał do Trzeciego Pokolenia. Narodził się przed siedmioma stuleciami, kiedy kandra wciąż były nowością – choć w tym czasie Pierwsze Pokolenie już przekazało odpowiedzialność za wychowanie nowych kandra Drugiemu Pokoleniu.

Drudzy nie poradzili sobie zbyt dobrze z pokoleniem TenSoona – a przynajmniej tak czuli. Chcieli stworzyć społeczeństwo jednostek, które kierowało się sztywnymi zasadami szacunku i starszeństwa. „Doskonałe” istoty, które żyły, by służyć Kontraktom – i oczywiście członkom Drugiego Pokolenia.

Do chwili powrotu TenSoon był uważany za najmniej kłopotliwego z Trzecich. Uważano go za kogoś, kogo mało obchodzi polityka Ojczyzny, który wypełnia Kontrakty, trzymając się jak najdalej od Drugich i ich machinacji. Cóż za ironia, że to on został oskarżony o najohydniejszą ze zbrodni kandra.

Strażnicy wprowadzili go na środek Labiryntu Zaufania, na samo podwyższenie. TenSoon nie był pewien, czy powinien się czuć zaszczycony, czy upokorzony. Nawet jako członek Trzeciego Pokolenia, rzadko miał okazję zbliżyć się do Zaufania.

Sala była duża i okrągła, z metalowymi ścianami. Podwyższenie tworzył potężny stalowy dysk umieszczony na kamiennej podłodze. Nie był bardzo wysoki – może na stopę – lecz miał dziesięć stóp średnicy. Stopy TenSoona wyczuwały chłód jego śliskiej powierzchni, co znów przypomniało mu o nagości. Nie związali mu rąk – to byłaby zbyt wielka obelga nawet dla niego. Kandra trzymali się Kontraktu, nawet ci z Trzeciego Pokolenia. Nie ucieknie i nie uderzy jednego ze swoich. Był ponad to.

Salę oświetlały lampy, nie jarzykamień, choć każdą z lamp otaczał klosz z niebieskiego szkła. O oliwę było trudno – Drugie Pokolenie nie bez powodu nie chciało polegać na towarach ze świata ludzi. Mieszkańcy świata na górze, nawet większość sług Ojca, nie mieli pojęcia o scentralizowanej władzy kandra. Tak było lepiej.

W niebieskim świetle TenSoon bez trudu widział członków Drugiego Pokolenia – całą dwudziestkę, stojącą za mównicami, ustawionymi w rzędach na drugim końcu sali. Stali na tyle blisko, by ich widzieć, przyglądać się i rozmawiać – jednak na tyle daleko, że TenSoon czuł się izolowany, stojąc samotnie pośrodku podwyższenia. Było mu zimno w stopy. Spojrzał w dół i zauważył niewielki otwór w podłodze w pobliżu jego palców. Wycięto go w stalowym dysku podwyższenia.

Depozyt Zaufania, pomyślał. Znajdował się bezpośrednio pod nim.

– TenSoonie z Trzeciego Pokolenia – powiedział ktoś.

TenSoon podniósł wzrok. To był oczywiście KanPaar. Był wysoki, jak na kandrę, a raczej lubił używać wysokiego Prawdziwego Ciała. Jak w wypadku wszystkich Drugich, nosił kości z najczystszego kryształu – jego miały głębokie czerwone zabarwienie. Jego ciało było niepraktyczne w wielu aspektach. Te kości nie wytrzymałyby wiele kar. Jednakże KanPaar, który większość życia spędził jako administrator w Ojczyźnie, najwyraźniej uważał, że słabość kości to dobra cena za ich migotliwą urodę.

– Jestem tu – odpowiedział TenSoon.

– Nadal nalegasz na przeprowadzenie tego procesu – powiedział KanPaar wyniosłym tonem, podkreślającym jego ciężki akcent. Ponieważ od tak dawna trzymał się z dala od ludzi, jego język nie został skażony przez ich dialekty. Akcenty Drugich były ponoć podobne do mowy Ojca.

– Tak – powiedział TenSoon.

KanPaar westchnął głośno, stojąc za kamienną mównicą. W końcu pochylił głowę w stronę wyższych części sali. Pierwsze Pokolenie patrzyło z góry. Siedzieli w swoich indywidualnych lożach biegnących wzdłuż obwodu górnej sali, ukryci w cieniach tak, że wyglądali jak humanoidalne bryły. Nie odzywali się. To było zadanie Drugich.

Drzwi za plecami TenSoona otworzyły się i rozległy się przyciszone głosy oraz kroki. Odwrócił się, uśmiechając się, gdy patrzył, jak wchodzą. Kandra różnych rozmiarów i wieku. Najmłodszym nie pozwolono brać udziału w tak ważnym wydarzeniu, lecz tym należącym do starszych pokoleń – aż do Dziewiątego Pokolenia – nie można było odmówić. To jego zwycięstwo, być może jedyne w całym procesie.

Jeśli miał zostać skazany na wieczne uwięzienie, to chciał, by jego lud poznał prawdę. Co ważniejsze, chciał, by wysłuchali jego procesu, wysłuchali, co ma do powiedzenia. Nie przekona Drugiego Pokolenia, a kto wiedział, co pomyślą w ciszy Pierwsi, siedzący w zacienionych lożach? Młodsi kandra jednak... może posłuchają. Może coś zrobią, gdy TenSoona zabraknie. Patrzył, jak wchodzą, wypełniając kamienne ławy. Kandra były teraz setki. Starsze pokolenia – Pierwsze, Drugie, Trzecie – były nieliczne, wielu bowiem zginęło w pierwszych dniach, kiedy ludzie się ich bali. Późniejsze pokolenia były większe – Dziesiąte liczyło ponad sto jednostek. Ławy Labiryntu Zaufania zaprojektowano, by pomieściły wszystkich kandra, lecz teraz wypełniali je tylko ci, którzy byli wolni jednocześnie od obowiązków i Kontraktów.

Miał nadzieję, że MeLaan nie będzie w tej grupie. Niestety, weszła niemal jako pierwsza. Przez chwilę obawiał się, że przebiegnie przez salę – i wejdzie na podwyższenie, na którym mogli znaleźć się tylko ci najbardziej błogosławieni lub najbardziej przeklęci. Ona jednak zamarła w wejściu, zmuszając innych do przepychania się obok niej.

Nie powinien był jej poznać. Miała nowe Prawdziwe Ciało – ekscentryczne, z kośćmi z drewna. Były cienkie i smukłe w przesadny, nienaturalny sposób: jej drewniana czaszka była długa, z ostrą, trójkątną brodą, do tego miała zbyt wielkie oczy i poskręcane kawałki tkaniny wystające z głowy jak włosy. Młodsze pokolenia niezbyt poważnie traktowały konwenanse, irytując tym Drugich. Niegdyś TenSoon pewnie by się z nimi zgodził – nawet teraz był w pewnym stopniu tradycjonalistą. Jednakże w tym dniu jej buntownicze ciało wywołało jego uśmiech.

To chyba ją pocieszyło i w końcu znalazła sobie miejsce z przodu, razem z grupką innych członków Siódmego Pokolenia. Wszyscy mieli zdeformowane Prawdziwe Ciała – jeden takie, które przypominało blok, inny z czterema rękami.

– TenSoonie z Trzeciego Pokolenia – powiedział oficjalnie KanPaar, uciszając tłum kandra. – Uparcie zażądałeś procesu przed obliczem Pierwszego Pokolenia. Zgodnie z Pierwszym Kontraktem nie możemy cię skazać, nie dając ci możliwości obrony przed Pierwszymi. Jeśli uznają za stosowne uwolnienie cię od kary, będziesz wolny. Jeśli nie, musisz przyjąć los, jaki zgotuje ci Rada Drugich.

– Rozumiem – powiedział TenSoon.

– W takim razie – stwierdził KanPaar, pochylając się nad mównicą – zaczynajmy.

Wcale się nie martwi, zrozumiał TenSoon. Właściwie wygląda na to, że mu się to wszystko podoba.

A właściwie, czemu nie? Po stuleciach narzekania, że Trzecie Pokolenie jest pełne łotrów? Przez te wszystkie lata próbowali naprawić błędy, które z nami popełnili – błędy takie, jak danie nam zbyt wielkiej swobody, pozwolenie nam na myślenie, że jesteśmy równie dobrzy jak oni. Udowadniając, że ja, najbardziej „opanowany” z Trzecich, jestem niebezpieczny, KanPaar wygra wojnę, którą toczył przez większość życia.

TenSoona zawsze dziwiło, jak bardzo Drudzy czują się zagrożeni przez Trzecich. Wystarczyło jedno pokolenie, by zrozumieli swoje błędy – Czwórki byli niemal równie lojalni, jak Piątki, poza kilkoma jednostkami.

Skoro niektóre młodsze pokolenia – MeLaan i jej przyjaciele byli tu dobrym przykładem – zachowywały się w taki sposób... cóż, może Drudzy rzeczywiście mieli prawo czuć się zagrożeni. A TenSoon będzie ich ofiarą. Sposobem na przywrócenie porządku i ortodoksji.

Czekała ich spora niespodzianka.


Samorodki czystej Allomancji, moc Zachowania. Nie wiem, dlaczego Rashek zostawił jeden z tych samorodków przy Studni Wstąpienia. Może go nie zobaczył, a może miał zamiar obdarzyć nim ulubionego sługę.

Może obawiał się, że pewnego dnia straci swoje moce i będzie potrzebował tego samorodka, by odzyskać Allomancję. Tak czy inaczej, błogosławię Rasheka za to niedopatrzenie, gdyż bez niego Elend zginąłby owego dnia przy Studni.

10

Sazed miał problemy z oceną larstaizmu. Religia wydawała mu się niewinna. Dużo o niej wiedzieli – w czwartym stuleciu jeden z Opiekunów odnalazł prawdziwy skarbiec modlitewników, świętych pism, notatek i zapisków, które niegdyś należały do wysoko postawionego wyznawcy tej religii.

A jednak sama religia wydawała się nieszczególnie... cóż, religijna. Skupiała się na sztuce, przy tym nie sakralnej w zwyczajowym tego słowa pojmowaniu, a jej głównym przesłaniem było dawanie pieniędzy mnichom, by mogli pisać poezje, malować i rzeźbić. I to właśnie sprawiło, że Sazed nie mógł jej odrzucić, nie udało mu się bowiem znaleźć żadnych sprzeczności w jej doktrynach. Po prostu miała ich za mało, by mogły być wewnętrznie sprzeczne.

Uniósł przed sobą arkusz papieru, kręcąc głową, i znów przeczytał zawartość kartki. Przypiął ją do notatnika, by nie porwał jej wiatr, a parasol przywiązany do siodła zatrzymywał większość popiołu, który mógłby zabrudzić zapiski. Vin niegdyś narzekała, że nie rozumie, jak ludzie mogą czytać w siodle, lecz ten sposób sprawiał, że było to dość proste.

Nie musiał przewracać kartek. Raz za razem odczytywał te same słowa, obracając je w umyśle, bawiąc się nimi. Próbując podjąć decyzję. Czy ta była prawdziwa? To w nią wierzyła Mare, żona Kelsiera. Jako jedna z niewielu znanych Sazedowi ludzi postanowiła uwierzyć w jedną ze starych religii, o których nauczał.

Larsta wierzą, że sensem życia jest poszukiwanie boskości, czytał. Nauczali, że sztuka przybliża nas do zrozumienia boskości. Ponieważ nie wszyscy mogą poświęcić swój czas sztuce, jest z korzyścią dla społeczeństwa jako całości wspieranie grupy oddanych artystów, którzy tworzą wspaniałe dzieła sztuki, wynoszące następnie tych, którzy ich doświadczają.

I wszystko pięknie, w ocenie Sazeda, ale co z kwestiami życia i śmierci? Co z duchem? Czym była boskość i jak mogły dziać się w świecie tak straszliwe rzeczy, jeśli boska istota rzeczywiście istniała?

– Wiesz co – odezwał się Breeze z siodła swojego konia – w tym wszystkim jest coś zadziwiającego.

Ta uwaga rozproszyła Sazeda. Westchnął i podniósł wzrok znad badań. Koń nie przerywał spokojnego marszu.

– A cóż takiego jest zadziwiające, lordzie Breeze?

– Popiół – stwierdził tamten. – To znaczy, popatrz tylko na to. Pokrywa wszystko, sprawia, że świat wydaje się czarny. To po prostu zdumiewające, jak posępny stał się krajobraz. W czasach Ostatniego Imperatora, wszystko było brązowe i większość roślin wyrastających na zewnątrz wyglądała, jakby miała zaraz uschnąć. Myślałem, że to przygnębiające. Ale popiół spadający każdego dnia, pokrywający całą krainę... – Uspokajacz pokręcił z uśmiechem głową. – Nie spodziewałbym się, że bez Ostatniego Imperatora sytuacja będzie wyglądać jeszcze gorzej. Ale my z pewnością narobiliśmy bałaganu! Zniszczyliśmy świat. To niezłe osiągnięcie, jeśli się nad tym zastanowić. Ciekawe, czy powinniśmy być z siebie dumni.

Sazed się skrzywił. Z nieba spadały pojedyncze płatki, górna warstwa atmosfery jak zwykle pociemniała. Opad popiołu był lekki, lecz uporczywy, nie ustawał od prawie dwóch miesięcy. Ich konie musiały przebijać się przez grubą na pół stopy warstwę, gdy wraz z setką żołnierzy Elenda wędrowali na południe. Ile czasu minie, nim popiół uniemożliwi podróżowanie? W niektórych miejscach zaspy już sięgały kilku stóp.

Wszystko było czarne – wzgórza, droga, cała okolica. Drzewa pochylały się pod ciężarem popiołu na liściach i gałęziach. Większość roślinności na ziemi była pewnie martwa – zabranie nawet dwóch koni na wyprawę do Lekal był trudne, gdyż nie miały się na czym paść. Żołnierze musieli dźwigać paszę.

– Muszę jednak powiedzieć – mówił dalej Breeze, rozgadany jak zwykle; przed popiołem chronił go parasol przymocowany do łęku siodła – że ten popiół jest odrobinę nudnawy.

– Nudnawy?

– Ależ tak – stwierdził Breeze. – Choć tak się składa, że lubię czarny jako kolor swoich surdutów, poza tym uważam go za nieciekawy odcień.

– A jaką mógłby mieć inną barwę?

Breeze wzruszył ramionami.

– Cóż, Vin powtarza, że za tym wszystkim coś stoi, prawda? Jakaś zła siła niosąca zagładę, czy coś w tym rodzaju? Cóż, gdybym ja był wspomnianą złą siłą niosącą zagładę, z pewnością nie wykorzystałbym swoich mocy, by uczynić krajobraz czarnym. Czerni brakuje polotu. Czerwień. To byłaby interesująca barwa. Pomyśl tylko o możliwościach... gdyby popiół był czerwony, rzeki płynęłyby jak krew. Czerń jest tak monotonna, że można o niej zapomnieć, ale czerwień kazałaby ludziom myśleć: „Popatrz no na to. Tamto wzgórze jest czerwone. Ta zła siła niosąca zagładę, która próbuje mnie zniszczyć, z pewnością ma gust”.

– Wcale nie jestem przekonany, że istnieje jakakolwiek „zła siła niosąca zagładę”, Breeze – sprzeciwił się Sazed.

– Naprawdę?

Sazed potrząsnął głową.

– Popielne góry zawsze wyrzucały popiół. Czy naprawdę jest przesadą założenie, że z przyczyn naturalnych stały się bardziej aktywne niż wcześniej? Może to wszystko wynik naturalnych procesów?

– A mgły?

– Pogoda się zmienia, lordzie Breeze – stwierdził Sazed. – Może wcześniej było po prostu zbyt gorąco w ciągu dnia, żeby się pojawiały. Teraz, gdy popielne góry wydzielają więcej popiołu, dni stają się chłodniejsze i mgły pozostają dłużej, to logiczne.

– Naprawdę? Skoro tak jest, mój drogi, to dlaczego mgły nie pozostawały w ciągu dnia zimą? Wtedy było zimniej niż teraz latem, ale mgły zawsze znikały wraz z nadejściem dnia.

Sazed zamilkł. Breeze miał rację. A jednak, w miarę skreślania kolejnych religii na liście, Sazed zastanawiał się, czy przypadkiem nie tworzą sobie wroga w postaci tej „siły”, którą Vin poczuła. Już nie był pewien. Nie wierzył ani przez chwilę, że mogła wymyślić swoją opowieść. Skoro jednak nie mógł znaleźć ziarna prawdy w religiach, czy było zbyt dalekosiężne założenie, że świat kończył się, ponieważ po prostu nadszedł jego czas?

– Zielony – powiedział w końcu Breeze.

Sazed się odwrócił.

– To byłby naprawdę elegancki kolor – stwierdził Breeze. – Inny. Nie można zobaczyć zieleni i o niej zapomnieć... to nie tak jak z czernią czy brązem. Czy to Kelsier nie powtarzał ciągle, że rośliny były kiedyś zielone? Przed Wstąpieniem Ostatniego Imperatora, zanim Głębia po raz pierwszy spadła na świat?

– Takie są opowieści.

Breeze pokiwał z namysłem głową.

– Rzeczywiście elegancki – powiedział. – Myślę, że to wyglądałoby ładnie.

– Naprawdę? – spytał Sazed, szczerze zaskoczony. – Większość ludzi, z którymi na ten temat rozmawiałem, uważała wizję zielonych roślin za dziwaczną.

– Też tak kiedyś uważałem, lecz teraz, gdy przez cały dzień, każdego dnia widzę czerń... Cóż, sądzę, że pewna odmiana byłaby przyjemna. Pola zieleni... plamki koloru... jak nazywał je Kelsier?

– Kwiaty – odparł Sazed. Larsta pisali o nich wiersze.

– Tak. Byłoby miło, gdyby powróciły.

– Powróciły?

Breeze wzruszył ramionami.

– Cóż, Kościół Ocalałego naucza, że Vin pewnego dnia oczyści niebo z popiołu i powietrze z mgieł. Pomyślałem, że skoro już to zrobi, mogłaby też przywrócić rośliny i kwiaty. Z jakiegoś powodu pasuje mi to do kobiety.

Sazed westchnął, kręcąc głową.

– Lordzie Breeze – powiedział – rozumiem, że próbujesz po prostu mnie zachęcić. Trudno mi jednak uwierzyć, że poważnie traktujesz nauki Kościoła Ocalałego.

Po chwili wahania Breeze się uśmiechnął.

– Czyli przesadziłem, co?

– Odrobinę.

– Z tobą jest mi trudno, mój drogi. Tak bardzo jesteś świadom mojego dotyku na swoich uczuciach, że prawie nie mogę korzystać z Allomancji, a ostatnio... cóż, zmieniłeś się. – Breeze brzmiał niemal tęsknie. – Mimo to, miło by było zobaczyć te zielone rośliny, o których opowiadał nasz Kelsier. Po sześciu miesiącach popiołu... po prostu chce się uwierzyć. Może w wypadku takiego starego hipokryty jak ja to wystarczy?

Czując w głębi duszy rozpacz, Sazed miał ochotę warknąć, że wiara nie wystarczy. Pragnienia i wiara zaprowadziły go donikąd. Nie zmienią faktu, że rośliny umierają, a świat się kończy.

Walka była pozbawiona sensu, nic bowiem nie miało znaczenia.

Sazed zmusił się do przerwania tego toku myśl, choć nie było to proste. Czasem martwił się swoją melancholią. Niestety, przez większość czasu nawet przejmowanie się własnymi pesymistycznymi skłonnościami wymagało zbyt wielkiego wysiłku.

Larsta, powiedział sobie. Skup się na tej religii. Musisz podjąć decyzję.

Uwagi Breeze’a zmusiły Sazeda do zastanowienia. Larsta tak bardzo skupiali się na pięknie i sztuce, które uznawali za „boskie”. Cóż, jeśli boskość była w jakimkolwiek stopniu spokrewniona ze sztuką, to bóg w żadnym wypadku nie mógł być zaangażowany w to, co działo się na świecie. Popiół, ponury, przygnębiający krajobraz... nie był jedynie „nudnawy”, jak to ujął Breeze. Był absolutnie pozbawiony wyrazu. Nudny. Monotonny.

Religia nieprawdziwa, zanotował Sazed na dole kartki. Obserwowane wydarzenia są całkowicie sprzeczne z naukami.

Rozwiązał teczkę i wsunął arkusz do środka. Kolejny krok bliżej końca pracy. Sazed widział, że Breeze przygląda mu się kątem oka – Uspokajacz uwielbiał tajemnice. Terrisanin wątpił jednak, by jego towarzysz był pod wrażeniem, gdyby poznał naturę jego pracy. Tak czy inaczej, Sazed wolałby, żeby Breeze zostawił jego badania w spokoju.

Nie powinienem jednak traktować go szorstko, pomyślał Sazed. Wiedział, że Uspokajacz próbuje mu na swój sposób pomóc. Breeze zmienił się od ich pierwszego spotkania. Na początku – mimo przebłysków współczucia – był rzeczywiście samolubnym, bezwzględnym manipulatorem, którego teraz jedynie udawał. Sazed przypuszczał, że Breeze przyłączył się do ekipy Kelsiera nie po to, by pomóc skaa, lecz dlatego, że ich plan był wyzwaniem, nie wspominając już o obiecanej sowitej nagrodzie.

Ta nagroda – skarbiec atium Ostatniego Imperatora – okazała się mitem. Breeze jednak znalazł inne nagrody.

Z przodu Sazed zauważył jakiegoś człowieka wędrującego przez popiół. Postać była odziana w czarny strój, lecz kawałki ciała były wyraźnie widoczne na tle popiołu. Wydawało się, że to jeden z ich zwiadowców. Kapitan Goradel wydał rozkaz zatrzymania się, po czym wysłał jednego ze swoich ludzi na spotkanie zwiadowcy. Sazed i Breeze czekali cierpliwie.

– Raport zwiadowcy, lordzie ambasadorze – powiedział po krótkim czasie kapitan Goradel, podchodząc do Sazeda. – Armia cesarza znajduje się w pobliżu, w odległości mniejszej niż godzina drogi.

– Dobrze – stwierdził Sazed, radując się na myśl, że zobaczy coś innego niż tylko ponure czarne wzgórza.

– Najwyraźniej nas zauważyli, lordzie ambasadorze – mówił dalej Goradel. – Zbliżają się jeźdźcy. Właściwie są...

– Tutaj – dokończył Sazed, wskazując głową przed siebie, gdzie zobaczył jeźdźca wspinającego się na szczyt wzgórza.

Ten nie był trudny do zauważenia na tle czerni. Nie tylko poruszał się bardzo szybko – zmusił biednego konia do galopu – ale też był różowy.

– Och – westchnął Breeze.

Podskakująca postać wkrótce zmieniła się w młodą złotowłosą kobietę odzianą w jaskraworóżową sukienkę, przez co nie wyglądała na swoje dwadzieścia kilka lat. Allrianne uwielbiała koronki i falbanki, a kolory wybierała takie, by wyróżniać się wśród tłumu. Sazed mógłby się spodziewać, że ktoś taki jak ona będzie kiepskim jeźdźcem. Allrianne jednak była mistrzynią konnej jazdy, co zresztą było niezbędne, by w tak fikuśnym stroju utrzymać się na grzbiecie galopującego konia.

Młoda kobieta ściągnęła wodze wierzchowca przed żołnierzami Sazeda, obracając się w chmurze pofałdowanej tkaniny. Chyba miała zamiar zsiąść z konia, lecz zawahała się i spojrzała z ukosa na grubą warstwę popiołu na ziemi.

– Allrianne? – spytał Breeze po chwili.

– Cicho – odparła. – Próbuję zdecydować, czy opłaca mi się ubrudzić sukienkę, żeby do ciebie potruchtać i cię przytulić.

– Możemy zaczekać, aż dotrzemy do obozu...

– Wtedy nie będę mogła cię zawstydzić na oczach twoich żołnierzy.

– Technicznie, moja droga – stwierdził Breeze – to nie moi żołnierze, lecz Sazeda.

Przypominając sobie o obecności Sazeda, Allrianne uniosła wzrok. Uśmiechnęła się do Terrisanina i pochyliła w ukłonie.

– Lordzie ambasadorze – powiedziała, a wtedy Sazed poczuł falę nagłej... i nienaturalnej... sympatii dla młodej damy. Podżegała go. Jeśli istniał ktoś, kto ze swoich allomantycznych mocy korzystał bezczelniej niż Breeze, to była to Allrianne.

– Księżniczko – odparł Sazed i skinął jej głową.

Kobieta w końcu zsunęła się z siodła. Nie do końca „potruchtała”, unosząc suknię w sposób mało przystający damie. Byłoby to nieskromne, gdyby pod spodem nie nosiła licznych warstw koronkowych halek.

W końcu kapitan Goradel podszedł i pomógł jej wsiąść na grzbiet konia Breeze’a tak, że usiadła przed Uspokajaczem. Ta dwójka nie wzięła ślubu – częściowo dlatego, że Breeze czuł się zażenowany związkiem z kobietą o tyle od niego młodszą. Jeśli ktoś go naciskał, Uspokajacz wyjaśniał, że nie chciał, by została wdową – wydawało się przy tym, że zakłada, że dojdzie do tego natychmiast, choć był dopiero po czterdziestce.

Jeśli nic się nie zmieni, wkrótce wszyscy umrzemy, pomyślał Sazed. Nasz wiek nie będzie się liczył.

Być może właśnie dlatego Breeze w końcu zaakceptował swój związek z Allrianne. Tak czy inaczej, sposób, w jaki na nią patrzył – jak dotykał ją z ogromnym szacunkiem – wyraźnie świadczył, że bardzo ją kocha.

Nasz system społeczny się wali, pomyślał Sazed, gdy kolumna wojska znów ruszyła. Niegdyś oficjalne zawarcie małżeństwa było konieczne, szczególnie w wypadku młodej kobiety o tak wysokiej pozycji społecznej.

Kto miał „oficjalnie” potwierdzić związek? Obligatorzy niemal zniknęli. Rząd Elenda i Vin powstał z przymusu – był utylitarnym, wojskowym sojuszem miast. Do tego wisiała nad nimi świadomość, że ze światem jest coś naprawdę nie tak.

Po co brać ślub, jeśli człowiek spodziewa się, że świat skończy się przed upływem roku?

Sazed pokręcił głową. To był czas, kiedy ludzie potrzebowali struktur – potrzebowali wiary – by żyć dalej. To on powinien im je dać. Kościół Ocalałego próbował, ale był zbyt nowy, a jego wyznawcy mieli za małe doświadczenie z religią. Już doszło do pierwszych kłótni o doktrynę i metodologię, a w każdym z miast Nowego Imperium rozwijała się inna wersja religii.

W przeszłości Sazed nauczał religii bez potrzeby wiary w każdą z nich. Przyjmował, że każda jest szczególna na swój własny sposób, i proponował je, jak kelner może proponować przekąskę, na którą sam nie ma jednak ochoty.

Teraz wydawało mu się to hipokryzją. Jeśli ci ludzie potrzebowali wiary, to nie on im ją da. Nie będzie nauczał kłamstw, już nie.

***

Sazed opłukał z przyjemnością twarz zimną wodą z miednicy. Woda spływała po jego policzkach i brodzie, zabierając ze sobą plamy popiołu. Osuszył twarz czystym ręcznikiem, po czym wyjął brzytwę i lustro, by porządnie ogolić głowę.

– Dlaczego wciąż to robisz? – spytał ktoś niespodziewanie.

Obrócił się na pięcie. Jego namiot w obozie jeszcze przed chwilą był pusty. Teraz jednak ktoś za nim stał. Sazed się uśmiechnął.

– Lady Vin.

Zaplotła ręce na piersi i uniosła brew. Zawsze dobrze się skradała, lecz ostatnio robiła się w tym tak dobra, że zadziwiała nawet jego. Swoim wejściem niemal nie poruszyła klapy namiotu. Jak zwykle miała na sobie koszulę i spodnie w męskim stylu, choć przez ostatnie dwa lata zapuściła czarne włosy do ramion. Niegdyś Vin kuliła się, stale próbując się ukryć, rzadko patrzyła innym w oczy. To się zmieniło. Wciąż łatwo ją było przeoczyć, gdyż zachowywała się cicho i była drobna. Teraz jednak zawsze patrzyła ludziom w oczy.

A to była wielka różnica.

– Generał Demoux powiedział, że odpoczywasz, lady Vin – zauważył Sazed.

– Demoux dobrze wie, że nie może mi pozwolić na przespanie twojego przybycia.

Sazed uśmiechnął się, po czym wskazał jej krzesło.

– Możesz nie przerywać golenia – stwierdziła. – To mi nie przeszkadza.

– Proszę – powiedział, znów wskazując krzesło.

Vin westchnęła i zajęła miejsce.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Saze. Dlaczego wciąż nosisz szaty lokaja? Dlaczego golisz głowę, jak terrisańscy służący? Dlaczego boisz się, że będzie to oznaką braku szacunku, jeśli w mojej obecności nie przerwiesz golenia? Już nie jesteś służącym.

Westchnął i ostrożnie usadowił się na krześle naprzeciwko Vin.

– Już nie jestem pewien, kim jestem, lady Vin.

Ściany namiotu łopotały na lekkim wietrze, płatki popiołu wpadały do środka przez klapę, której Vin nie zasznurowała po swoim wejściu. Skrzywiła się na jego słowa.

– Jesteś Sazedem.

– Głównym ambasadorem cesarza Venture.

– Nie – sprzeciwiła się Vin. – Być może to właśnie robisz, ale nie oznacza to, że tym jesteś.

– W takim razie, kim jestem?

– Sazedem – powtórzyła. – Opiekunem z Terris.

– Opiekunem, który już nie nosi miedziomyśli?

Vin spojrzała w kąt, w stronę skrzyni, w których je trzymał. Jego miedziomyśli, feruchemiczne składnice, które zawierały religie, historie, opowieści i legendy od dawna martwych ludów. Wszystkie czekały na to, by ich nauczać, by do nich dodawać.

– Obawiam się, że stałem się bardzo samolubnym człowiekiem, lady Vin – powiedział cicho Sazed.

– To głupie – sprzeciwiła się Vin. – Spędziłeś całe życie, służąc innym. Nie znam bardziej bezinteresownego człowieka od ciebie.

– Doceniam taką opinię, ale obawiam się, że mogę się z nią zgodzić. Lady Vin, smutek nie jest nam obcy. Lepiej niż ktokolwiek inny poznałaś trudy życia w Ostatnim Imperium. Wszyscy straciliśmy ludzi, którzy byli dla nas ważni. A jednak wydaje się, że jako jedyny nie potrafię przeboleć swojej straty. Czuję się dziecinnie. Tak, Tindwyl nie żyje. Z całą uczciwością, nie spędziłem z nią wiele czasu przed jej śmiercią. Nie mam powodu tak się czuć. A jednak każdego ranka budzę się i widzę przed sobą ciemność. Kiedy zakładam metalmyśli, czuję zimno na skórze i przypominam sobie czas spędzony z nią. W moim życiu brakuje nadziei. Powinienem móc żyć dalej, ale nie potrafię. Chyba mam słabą wolę.

– To nieprawda, Sazedzie – stwierdziła Vin.

– Nie mogę się zgodzić z tym stwierdzeniem.

– Ach tak? – spytała Vin. – Gdybyś naprawdę miał słabą wolę, czy umiałbyś się ze mną nie zgodzić?

Sazed zawahał się, po czym na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Gdzie się nauczyłaś takiej logiki?

– Przez życie z Elendem – odparła Vin z westchnieniem. – Jeśli wolisz argumenty nieracjonalne, nie bierz ślubu z uczonym.

Ja prawie wziąłem. Ta myśl nagle pojawiła się w głowie Sazeda, gasząc jego uśmiech. Vin musiała to zauważyć, gdyż się wzdrygnęła.

– Przepraszam – powiedziała, odwracając wzrok.

– Nic się nie stało, lady Vin. Po prostu... czuję się tak słaby. Nie mogę być człowiekiem, jakiego pragnie mój lud. Prawdopodobnie jestem ostatnim z Opiekunów. Minął rok od czasu, kiedy Inkwizytorzy zaatakowali moją ojczyznę i zabili wszystkich Feruchemików, nawet dzieci. Od tego czasu nie mieliśmy dowodu, że ktokolwiek z mojego zgromadzenia przetrwał. Oczywiście, inni też znajdowali się poza miastem, ale albo odnaleźli ich Inkwizytorzy, albo wydarzyła się inna tragedia. Jak sądzę, ostatnimi czasy było ich wiele.

Vin siedziała z rękami złożonymi na kolanach i w przytłumionym świetle wydawała się dziwnie słaba. Sazed spochmurniał na widok jej zbolałej miny.

– Lady Vin?

– Przepraszam – powiedziała. – Po prostu... zawsze to ty udzielałeś rad, Sazedzie. Ale tym razem kwestią, w której potrzebuję rady, jesteś ty.

– Obawiam się, że nie mam tu żadnych rad.

Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.

– Znaleźliśmy magazyn – stwierdziła w końcu Vin. – Przedostatni. Przygotowałam kopię słów, które znaleźliśmy, wyrytą w cienkim arkuszu stalowej blachy, więc powinna być bezpieczna.

– Dziękuję.

Vin wydawała się niepewna.

– Nie spojrzysz na nią, prawda?

Sazed zawahał się, po czym potrząsnął głową.

– Nie wiem.

– Sama sobie nie poradzę, Sazedzie – wyszeptała Vin. – Sama nie mogę walczyć. Potrzebuję cię.

W namiocie zapadła cisza.

– Ja... robię, co mogę, lady Vin – powiedział w końcu Sazed. – Na swój sposób. Muszę znaleźć odpowiedzi dla samego siebie, zanim udzielę ich innym. Mimo to, każ dostarczyć blachę do mojego namiotu. Obiecuję, że przeczytam jej zawartość.

Pokiwała głową i wstała.

– Elend dziś wieczorem urządza spotkanie. Aby zaplanować nasze następne posunięcia. Chce, żebyś brał w nim udział. – Kiedy Vin poruszyła się, chcąc odejść, Sazed poczuł słaby zapach perfum. Zatrzymała się obok jego krzesła. – Była taka chwila – powiedziała – po tym, jak przyjęłam moc Studni Wstąpienia, że spodziewałam się śmierci Elenda.

– Ale on nie umarł – sprzeciwił się Sazed. – Wciąż żyje.

– To nie ma znaczenia. Myślałam, że nie żyje. Wiedziałam, że umiera... miałam moc, Sazedzie, moc, której nie umiesz sobie nawet wyobrazić. Moc, pozwalającą niszczyć światy i je odbudowywać. Moc pozwalającą widzieć i rozumieć. Widziałam go i wiedziałam, że umrze. A w rękach miałam moc, by go uratować.

Sazed podniósł wzrok.

– Ale nie zrobiłam tego – dokończyła Vin. – Pozwoliłam mu się wykrwawić i wypuściłam moc. Skazałam go na śmierć.

– Jak? Jak mogłaś tak zrobić?

– Ponieważ spojrzałam mu w oczy – odpowiedział Vin – i wiedziałam, że tego właśnie pragnie. Ty mi to dałeś, Sazedzie. Ty nauczyłeś mnie kochać go wystarczająco mocno, by pozwolić mu umrzeć.

Zostawiła go samego w namiocie. Kilka chwil później, kiedy powrócił do golenia, znalazł coś obok miednicy. Złożony niewielki arkusz papieru.

Znajdował się na nim stary, wyblakły rysunek przedstawiający dziwną roślinę. Kwiat. Obrazek należał niegdyś do Mare. Od niej trafił do Kelsiera, a później do Vin.

Sazed podniósł go, zastanawiając się, co Vin chciała mu w ten sposób powiedzieć. W końcu złożył rysunek i wsunął go do rękawa, po czym wrócił do golenia.


Pierwszy Kontrakt, o którym tak często wspominają kandra, był pierwotnie jedynie zbiorem obietnic, jakie Pierwsze Pokolenie złożyło Ostatniemu Imperatorowi. Zapisali te obietnice i w ten sposób skodyfikowali pierwsze prawa kandra. Bali się rządzić samodzielnie, niezależnie od Ostatniego Imperatora i jego imperium. Dlatego zabrali do niego to, co napisali, i poprosili o zatwierdzenie.

On rozkazał, by wykuto je w stali, po czym osobiście wydrapał swój podpis na dole. Ten kodeks był pierwszym, który poznawał kandra po przebudzeniu ze swego wcześniejszego życia mgielnego upiora. Zawierał przykazania, by darzyć szacunkiem starsze pokolenia, prawa zagwarantowane każdemu kandra, zasady tworzenia nowych kandra i żądanie oddania Ostatniemu Imperatorowi.

Co najbardziej niepokojące, Pierwszy Kontrakt zawierał klauzulę, która, gdyby się na nią powołano, doprowadziłaby do masowego samobójstwa wszystkich kandra.

11

KanPaar pochylił się nad mównicą, jego czerwone krystaliczne kości migotały w świetle lamp.

– Dobrze więc, TenSoonie, zdrajco kandra. Zażądałeś procesu. Wygłoś swoją obronę.

TenSoon odetchnął głęboko – jak dobrze było znów to zrobić – i otworzył usta, by odpowiedzieć.

– Powiedz im – mówił dalej KanPaar, z szyderstwem w głosie – wyjaśnij, jeśli potrafisz, dlaczego zabiłeś jednego z nas. Innego kandra.

TenSoon zamarł. W Labiryncie Zaufania panowała cisza – pokolenia kandra były zbyt dobrze wychowane, by się kręcić i hałasować, jak tłum ludzi. Siedzieli ze swoimi kośćmi z kamienia, drewna, nawet metalu i czekali na odpowiedź TenSoona.

To nie było pytanie, jakiego się spodziewał.

– Owszem, zabiłem kandra – powiedział TenSoon, nagi i zmarznięty na podwyższeniu. – Nie jest to zakazane.

– A czy to musi być zakazane? – spytał oskarżającym tonem KanPaar i wymierzył w niego palec. – Ludzie zabijają się nawzajem. Kolossy zabijają się nawzajem. Ale oni pochodzą od Zniszczenia. My pochodzimy od Zachowania, jesteśmy wybrańcami Ojca. Nie zabijamy się nawzajem!

TenSoon się skrzywił. To była dziwna linia oskarżenia.

– Zmusił mnie do tego mój Kontrakt – stwierdził uczciwie TenSoon. – Musiałeś o tym wiedzieć, KanPaarze. To ty przydzieliłeś mnie do mężczyzny Straffa Venture. Wszyscy wiemy, jakim był człowiekiem.

– Nie różnił się od innych ludzi – warknął jeden z Drugich.

Niegdyś TenSoon mógłby się z nim zgodzić. Teraz jednak wiedział, że przynajmniej niektórzy ludzie są inni. Zdradził Vin, a jednak ona go za to nie znienawidziła. Zrozumiała i się ulitowała. Nawet gdyby wcześniej nie zostali przyjaciółmi, nawet gdyby nie zaczął jej ogromnie szanować, tym jednym zasłużyłaby na jego oddanie i lojalność.

Liczyła na niego, choć nawet o tym nie wiedziała. Wyprostował się i spojrzał KanPaarowi w oczy.

– Zostałem oddany temu mężczyźnie Straffowi Venture na mocy płatnego kontraktu – stwierdził TenSoon. – On przekazał mnie swojemu wypaczonemu synowi Zane’owi, bym spełniał jego zachcianki. To Zane rozkazał mi zabić kandra OreSeura i zająć jego miejsce, bym mógł szpiegować kobietę Vin.

Wtedy rozległy się przytłumione szepty. Tak, słyszeliście o niej. To ta, która zabiła Ojca.

– A ty zrobiłeś to, co rozkazał tamten Zane? – spytał głośno KanPaar. – Zabiłeś innego kandra. Zamordowałeś członka własnego pokolenia!

– Myślisz, że sprawiło mi to przyjemność? – odpowiedział pytaniem TenSoon. – OreSeur był moim bratem z pokolenia... znałem go od siedmiuset lat! Ale... Kontrakt...

– Nie pozwala zabijać – dokończył KanPaar.

– Nie pozwala zabijać ludzi.

– Czyż życie kandra nie jest więcej warte od życia człowieka?

– Sformułowanie jest jasne i jednoznaczne, KanPaarze – warknął TenSoon. – Znam je doskonale... sam pomogłem je stworzyć! Obaj byliśmy przy tym, gdy stworzono Kontrakty służby na wzór Pierwszego Kontraktu! Nie pozwalają nam zabijać ludzi, ale nie siebie nawzajem.

KanPaar znów się pochylił.

– Czy nie próbowałeś przekonać tego Zane’a? Być może zasugerowałeś, że sam powinien dokonać mordu? Czy w ogóle próbowałeś uchronić się przed zabiciem jednego ze swoich?

– Nie dyskutuję ze swoimi panami – odparł TenSoon. – I z pewnością nie miałem zamiaru powiedzieć mężczyźnie Zane’owi, jak zabić kandra. Jego chwiejność była wszystkim znana.

– Innymi słowy, nie próbowałeś się sprzeciwić – stwierdził KanPaar. – Po prostu zabiłeś OreSeura. A później zająłeś jego miejsce, udając, że jesteś nim.

– To właśnie robimy – odparł z wyraźną frustracją TenSoon. – Zajmujemy miejsce innych, jesteśmy szpiegami. O to właśnie chodzi w Kontrakcie!

– Robimy to ludziom – warknął inny z Drugich. – To pierwszy przypadek, gdy kandra został wykorzystany do udawania innego kandra. Ustanowiłeś niepokojący precedens.

To było błyskotliwe, pomyślał TenSoon. Jestem wściekły na Zane’a, że kazał mi to zrobić, ale mimo to, widzę jego geniusz. Vin nawet nie zaczęła mnie podejrzewać. Co oczywiste.

– Powinieneś był odmówić – powiedział KanPaar. – Powinieneś był stwierdzić, że Kontrakt wymaga wyjaśnienia w tej kwestii. Gdyby inni zaczęli nas wykorzystywać w ten sposób, do zabijania siebie nawzajem, moglibyśmy zostać zniszczeni w ciągu kilku lat!

– Zdradziłeś nas swoją nierozwagą – stwierdził inny.

Aha, pomyślał TenSoon. Czyli na tym polega ich plan. Najpierw nazwą mnie zdrajcą, żeby później stwierdzić, że brak mi wiarygodności. Uśmiechnął się. Należał do Trzeciego Pokolenia – czas, żeby zaczął się tak zachowywać.

– Zdradziłem was swoją nierozwagą? – powtórzył TenSoon. – A co z wami, o wspaniali Drudzy? Kto pozwolił, by Kontrakt otrzymał sam Kelsier? Daliście sługę kandra temu właśnie człowiekowi, który planował zabicie Ojca!

KanPaar zesztywniał, jakby ktoś go spoliczkował; na jego przezroczystej twarzy malował się gniew.

– Twoje oskarżenia są nie na miejscu, Trzeci!

– Wygląda, że ja sam nie mam już miejsca – zauważył TenSoon. – Nikt z nas go nie ma po śmierci Ojca. Nie mamy prawa się skarżyć, gdyż sami w tym pomogliśmy.

– Skąd mieliśmy wiedzieć, że temu człowiekowi się uda, skoro tak wielu się nie udało – mruknął jeden z Drugich. – Płacił tak dobrze, że...

KanPaar przerwał mu gwałtownym gestem. Należący do Drugiego Pokolenia nie powinni się bronić. Jednakże HunFoor – kandra, który się odezwał – nigdy nie pasował do swojego pokolenia. Był nieco bardziej... ograniczony.

– Nie będziesz już o tym mówił, Trzeci – stwierdził KanPaar, wskazując na TenSoona.

– Jak mam się bronić, skoro nie mogę...

– Nie jesteś tutaj, by się bronić – przerwał mu KanPaar. – To nie jest proces, już przyznałeś się do winy. To sąd. Wyjaśnij swoje działania i pozwól, by Pierwsze Pokolenie zadecydowało o twoim losie!

TenSoon umilkł. To nie była właściwa chwila. Jeszcze nie.

– Zajęcie miejsca jednego z nas jest złe samo w sobie – mówił KanPaar. – Czy musimy mówić dalej, czy już teraz przyjmiesz wyrok?

– Obaj dobrze wiemy, że śmierć OreSeura nie jest powodem, dla którego się tu znalazłem – odparł TenSoon.

– Dobrze – zgodził się KanPaar. – W takim razie przejdźmy dalej. Może powiesz Pierwszemu Pokoleniu, dlaczego, skoro przestrzegasz Kontraktu co do litery, złamałeś Kontrakt ze swoim panem, działając wbrew jego interesowi i pomagając jego wrogowi?

Oskarżenie odbiło się echem od ścian sali. TenSoon przymknął oczy, wspominając ten dzień przed ponad rokiem. Pamiętał, jak siedział cicho na podłodze Twierdzy Venture i obserwował walkę Zane’a i Vin.

Nie, to nie była walka. Zane spalał atium, przez co był niemal niezwyciężony. Bawił się Vin, zabawiał się nią i szydził.

Vin nie była panią TenSoona – on zabił jej sługę kandra i zajął jego miejsce, szpiegując ją na rozkaz Zane’a. To mężczyzna był jego panem. Miał Kontrakt TenSoona.

Wbrew swojemu wyszkoleniu, TenSoon pomógł Vin. A robiąc to, zdradził jej wielką Tajemnicę kandra. Ich słabość – fakt, że Allomanta może wykorzystać swoją moc, by przejąć całkowitą kontrolę nad ciałem kandra. Jego lud wypełniał Kontrakt, by zachować tę Tajemnicę – zostali sługami, by nie stać się niewolnikami. TenSoon otworzył oczy w ciszy sali. Nadeszła chwila, na którą czekam.

– Nie złamałem Kontraktu – stwierdził.

KanPaar prychnął.

– Powiedziałeś nam coś innego, kiedy wróciłeś do nas przed rokiem, Trzeci.

– Opowiedziałem wam, co się wydarzyło – poprawił TenSoon, prostując się. – Nie okłamałem was. Pomogłem Vin zamiast Zane’owi. Częściowo przez moje czyny mój pan zginął u stóp Vin. Ale nie złamałem Kontraktu.

– Sugerujesz, że Zane chciał, żebyś pomógł jego wrogowi? – spytał KanPaar.

– Nie. Nie złamałem swojego Kontraktu, ponieważ postąpiłem w zgodzie z większym Kontraktem. Pierwszym Kontraktem!

– Ojciec nie żyje! – warknął jeden z Drugich. – Jak mogłeś wypełniać Kontrakt, jaki z nim zawarliśmy?

– Nie żyje – stwierdził TenSoon. – To prawda. Ale Pierwszy Kontrakt nie umarł razem z nim! Vin, Dziedziczka Ocalałego, zabiła Ostatniego Imperatora. Ona jest teraz naszą Matką. Z nią wiąże nas teraz Pierwszy Kontrakt!

Spodziewał się okrzyków nazywających go bluźniercą i pełnych oskarżeń, lecz zapadła martwa cisza. KanPaar stał, oszołomiony, za kamienną mównicą. Członkowie Pierwszego Pokolenia jak zwykle siedzieli w milczeniu w swoich ciemnych alkowach.

Cóż, pomyślał TenSoon, to chyba znaczy, że powinienem mówić dalej.

– Musiałem pomóc kobiecie Vin – stwierdził. – Nie mogłem pozwolić, by Zane ją zabił, bo miałem względem niej obowiązek... a powstał on z chwilą, gdy zajęła miejsce Ojca.

KanPaar w końcu się odezwał.

– Ona? Naszą Matką? Ona zabiła Ostatniego Imperatora!

– I zajęła jego miejsce – wyjaśnił TenSoon. – W pewnym sensie jest jedną z nas.

– Bzdura! – sprzeciwił się KanPaar. – Spodziewałem się racjonalizacji, TenSoonie, może nawet kłamstw. Ale te fantazje? Bluźnierstwa?

– Czy wychodziłeś ostatnio na zewnątrz, KanPaarze? – spytał TenSoon. – Czy w ciągu ostatniego stulecia w ogóle opuszczałeś Ojczyznę? Czy rozumiesz, co się dzieje? Ojciec nie żyje. W kraju wrze. Wracając przed rokiem do Ojczyzny, widziałem zmianę w mgłach. Już nie zachowują się tak, jak zawsze. Nie możemy żyć jak wcześniej. Drugie Pokolenie może sobie tego jeszcze nie uświadamiać, ale nadeszło Zniszczenie! Życie się kończy. Nadszedł czas, o którym mówili Dawcy Światów, może to czas Rozwiązania!

– Oszalałeś, TenSoonie. Byłeś wśród ludzi zbyt...

– Powiedz im, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, KanPaarze – przerwał TenSoon, podnosząc głos. – Czy nie chcesz, by wszyscy poznali mój prawdziwy grzech? Czy nie chcesz, by usłyszeli?

– Nie naciskaj, TenSoonie – ostrzegł KanPaar, znów wyciągając palec w jego stronę. – To, co zrobiłeś, jest wystarczająco złe. Nie pogarszaj tego...

– Powiedziałem jej – przerwał mu po raz kolejny TenSoon. – Zdradziłem jej naszą Tajemnicę. Pod koniec mnie wykorzystała. Jak Allomanci z dawnych czasów. Opanowała moje ciało, wykorzystując Słabość, i kazała mi walczyć przeciwko Zane’owi! To właśnie zrobiłem. Zdradziłem nas wszystkich. Ona wie... i jestem pewien, że powiedziała innym. Wkrótce wszyscy będą wiedzieli, jak nas kontrolować. A wiecie, dlaczego to zrobiłem? Czyż celem sądu nie jest pozwolenie mi, bym przedstawił swoje powody?

Mówił dalej, mimo że KanPaar próbował go zagłuszyć.

– Zrobiłem to, ponieważ ona miała prawo poznać naszą Tajemnicę! – wykrzyknął TenSoon. – Jest naszą Matką! Odziedziczyła wszystko, co należało do Ostatniego Imperatora. Bez niej nie mamy nic. Sami nie możemy tworzyć nowych Błogosławieństw ani nowych kandra. Zaufanie należy teraz do niej! Powinniśmy się do niej udać. Jeśli to naprawdę koniec wszystkiego, wkrótce nadejdzie Rozwiązanie. Ona...

– Wystarczy! – ryknął KanPaar.

Znów zapadła cisza.

TenSoon stał, oddychając głęboko. Przez rok, uwięziony w studni, zaplanował sobie, jak wypowie te słowa. Jego lud spędził tysiąc lat, dziesięć pokoleń, kierując się naukami Pierwszego Kontraktu. Ludzie zasługiwali, by dowiedzieć się, co się wydarzyło.

A jednak czuł, że to... niewłaściwe, wykrzykiwać te słowa niczym oszalały człowiek. Czy ktokolwiek z jego ludu uwierzy? Czy to cokolwiek zmieni?

– Jak sam się przyznałeś, zdradziłeś nas – powiedział KanPaar. – Złamałeś Kontrakt, zabiłeś członka swojego pokolenia i powiedziałeś człowiekowi, jak nad nami zapanować. Zażądałeś sądu. Teraz zaczekaj na wyrok.

TenSoon odwrócił się w milczeniu w stronę alków, gdzie przebywali członkowie Pierwszego Pokolenia.

Może... może oni zrozumieją, że mówiłem prawdę. Może moje słowa nimi wstrząsną i zrozumieją, że musimy zaproponować swoją służbę Vin, a nie tylko siedzieć w tych jaskiniach i czekać, aż świat wokół nas się skończy.

Nic się nie wydarzyło. Żadnego poruszenia, żadnego dźwięku. Czasami TenSoon zastanawiał się, czy ktoś tam jeszcze żyje. Od wielu stuleci nie rozmawiał z nikim z Pierwszego Pokolenia – ograniczali komunikację do Drugich.

Jeśli nadal żyli, żaden z nich nie wykorzystał okazji, by okazać łaskę TenSoonowi. KanPaar się uśmiechnął.

– Pierwsze Pokolenie zignorowało twoje błagania, Trzeci – stwierdził. – Dlatego jako ich słudzy my, członkowie Drugiego Pokolenia, wydamy wyrok w ich imieniu. Nastąpi to za miesiąc.

TenSoon zmarszczył czoło. Miesiąc? Po co czekać?

Tak czy inaczej, było po wszystkim. Z westchnieniem pochylił głowę. Powiedział, co chciał powiedzieć. Kandra już wiedzieli, że ich Tajemnica wyszła na jaw – Drudzy nie mogli już tego ukrywać. Być może jego słowa pobudzą pozostałych do działania.

TenSoon spodziewał się, że nigdy się tego nie dowie.


Rashek najwyraźniej przeniósł Studnię Wstąpienia.

To było bardzo sprytne posunięcie – być może najsprytniejsze ze wszystkiego, czego dokonał. Wiedział, że moc pewnego dnia powróci do Studni, gdyż taka moc – moc zasadnicza, dzięki której powstał świat – nie może się po prostu wyczerpać. Może zostać wykorzystana, a w ten sposób rozproszona, lecz zawsze się odnawia.

Mając świadomość, że pogłoski i opowieści pozostaną, Rashek zmienił wygląd świata. Umieścił góry w miejscu, które miało stać się Północą, i nazwał te okolice Terris. Później spłaszczył swoją prawdziwą ojczyznę i stworzył w tym miejscu stolicę.

Wybudował swój pałac wokół tej komnaty w jego sercu, w której medytował, a która była repliką jego starej chaty w Terris. Kryjówki stworzonej w ostatniej chwili, nim opuściła go moc.

12

– Martwię się o niego, Elendzie – powiedziała Vin, siadając na ich posłaniu.

– O kogo? – spytał Elend, odwracając się od lustra. – Sazeda?

Pokiwała głową. Zanim Venture obudził się z drzemki, zdążyła już wstać, umyć się i przebrać. Czasami martwił się o nią, uważał, że pracuje zbyt ciężko. Właściwie, naprawdę zaczął się martwić dopiero ostatnio, kiedy również stał się Zrodzonym z Mgły i pojął ograniczenia cyny z ołowiem. Ten metal wzmacniał ciało, pozwalając tłumić zmęczenie – ale nie za darmo. Gdy cyna z ołowiem się kończyła lub zostawała zgaszona, zmęczenie powracało, spadając na człowieka niczym walący się mur.

Jednakże Vin nie przestawała działać. Elend również spalał cynę z ołowiem, by dodać sobie sił, lecz Vin spała o połowę krócej od niego. Była od niego twardsza, silniejsza na wiele sposobów, których on nie pojmował.

– Sazed poradzi sobie ze swoimi problemami – stwierdził Elend, wracając do ubierania się. – Już wcześniej musiał tracić swoich towarzyszy.

– Tym razem jest inaczej – sprzeciwiła się Vin.

Widział ją w odbiciu, siedzącą ze skrzyżowanymi nogami w swoim prostym ubraniu. Biały mundur Elenda miał zupełnie inny charakter. Wprost świecił pomalowanymi na złoto drewnianymi guzikami, wykonanymi specjalnie w taki sposób, by nie dało się na nie wpłynąć Allomancją. Sam strój został uszyty ze specjalnego materiału, który łatwiej oczyszczało się z popiołu. Czasem czuł się winny na myśl o pracy niezbędnej, by wyglądał po królewsku. To było koniecznie, nie ze względu na jego próżność, lecz wizerunek. Wizerunek, który sprawiał, że jego ludzie maszerowali do walki. W kraju czerni Elend nosił biel – i stał się symbolem.

– Inaczej? – powtórzył, zapinając guziki na mankietach. – Czymże innym jest śmierć Tindwyl? Zginęła podczas ataku na Luthadel. Clubs i Dockson też. Ty podczas tej bitwy własnoręcznie zabiłaś mojego ojca, a wkrótce przed tym obciąłem głowę najlepszemu przyjacielowi. Wszyscy kogoś utraciliśmy.

– On sam powiedział coś takiego. Ale to dla niego więcej niż tylko jedna śmierć. Myślę, że śmierć Tindwyl była dla niego rodzajem zdrady... zawsze był jedynym z nas, który miał wiarę. Jakimś sposobem utracił ją, kiedy Tindwyl zginęła.

– Jedyny, który miał wiarę? – powtórzył Elend, podnosząc z biurka drewnianą szpilę pomalowaną na srebrno i przypinając ją do surduta. – I co z tego?

– Należysz do Kościoła Ocalałego, Elendzie – stwierdziła Vin. – Ale nie masz wiary. Nie w taki sposób, jak kiedyś Sazed. To było tak, jakby... wiedział, że wszystko będzie dobrze. Ufał, że coś strzeże świata.

– Poradzi sobie z tym.

– Nie chodzi tylko o niego, Elendzie. Breeze za bardzo się stara.

– Co to ma znaczyć? – spytał z rozbawieniem w głosie Elend.

– Odpycha uczucia wszystkich – wyjaśniła Vin. – Odpycha za mocno, próbując wszystkich uszczęśliwić, i śmieje się za głośno. Jest przestraszony, zmartwiony. I przesadnie to kompensuje.

Elend się uśmiechnął.

– Robisz się równie paskudna, jak on, czytasz uczucia wszystkich i mówisz im, jak się czują.

– To moi przyjaciele, Elendzie. Znam ich. I mówię ci, oni się poddają. Jeden po drugim zaczynają myśleć, że teraz nie uda się nam zwyciężyć.

Elend zapiął ostatni guzik i obejrzał się w lustrze. Czasem wciąż się zastanawiał, czy pasował do bogato zdobionego munduru, z jego nieskazitelną bielą i sugestią władczości. Spojrzał sobie w oczy, nie zwracając uwagi na krótką brodę, ciało wojownika i blizny. Spojrzał w te oczy, szukając ukrytego w nich króla. I jak zawsze, nie był pod wrażeniem tego, co zobaczył.

Nie poddawał się, bo wiedział, że nie mają nikogo lepszego. Nauczyła go tego Tindwyl.

– Dobrze – powiedział. – Ufam, że masz rację w kwestii pozostałych. Coś z tym zrobię.

Na tym w końcu polegała jego praca. Tytuł cesarza niósł ze sobą tylko jeden obowiązek.

Sprawienia, by wszystko było lepsze.

***

– Dobrze – stwierdził Elend, wskazując na mapę cesarstwa wiszącą na ścianie namiotu konferencyjnego. – Zapisaliśmy czas przybycia i zniknięcia mgieł każdego dnia, a później Noorden i jego skrybowie je przeanalizowali. Efektem ich pracy są te granice.

Zebrani pochylili się, przyglądając się mapie. Vin siedziała z tyłu namiotu. Bliżej cieni. Bliżej wyjścia. Stała się bardziej pewna siebie, to prawda – ale to nie oznaczało nieostrożności. Lubiła mieć oko na wszystkich obecnych, nawet jeśli im ufała.

A ufała. Może za wyjątkiem Cetta. Uparty mężczyzna jak zawsze siedział z przodu, z milczącym synem u boku. Cett – a raczej król Cett, jeden z monarchów, którzy przysięgli lojalność Elendowi – miał niemodną brodę, jeszcze bardziej niemodny sposób mówienia i nogi, na których nie mógł się poruszać. To nie powstrzymało go przed prawie podbiciem Luthadel ponad rok temu.

– Do kata – stwierdził Cett. – Spodziewasz się, że uda się nam to przeczytać?

Elend postukał palcem w mapę. Był to prosty szkic imperium, podobny do tego, jaki znaleźli w jaskini, tylko bardziej aktualny. Naniesiono na niego kilka dużych współśrodkowych okręgów.

– Najbardziej zewnętrzny krąg oznacza miejsce, w którym mgły całkowicie spowiły ziemię i nie znikają przez cały dzień. – Elend przeciągnął palcem do środka, w stronę kolejnego kręgu. – Ten okrąg przecina wioskę, którą właśnie odwiedziliśmy, a oznacza cztery godziny dziennego światła. Wszystkie ziemie wewnątrz kręgu dostają więcej niż cztery godziny, a wszystkie na zewnątrz mniej.

– A ostatni krąg? – spytał Breeze.

Uspokajacz siedział z Allrianne, tak daleko od Cetta, jak na to pozwalał namiot. Cett nadal od czasu do czasu lubił rzucić w Breeze’a obelgą, a czasem nożem.

Elend spojrzał na mapę.

– Zakładając, że mgły będą się przesuwać w stronę Luthadel ze stałą prędkością, ten krąg oznacza obszar, w którym zdaniem skrybów wystarczy światła, by zebrać tegoroczne plony.

Zapanowała cisza.

„Nadzieja jest głupotą”, szeptał głos Reena z tyłu głowy Vin. Potrząsnęła głową. Jej brat, Reen, pokazał jej, jak żyć na ulicy i w podziemiu, ucząc ją nieufności i paranoi. Jednocześnie nauczył ją, jak przetrwać. Dopiero Kelsier pokazał jej, że można ufać i przetrwać – a była to trudna lekcja. Mimo to, często słyszała w głowie widmowy głos Reena – bardziej jego wspomnienie – uświadamiający jej niepewność i przypominający swoje brutalne nauki.

– To bardzo mały krąg, El – powiedział Ham, przyglądając się mapie.

Muskularny mężczyzna siedział z generałem Demoux między Cettem a Breeze’em. Sazed zajął miejsce nieco na uboczu. Vin spojrzała na niego, próbując ocenić, czy ich wcześniejsza rozmowa nieco złagodziła jego przygnębienie, ale nie umiała tego ocenić.

Byli niewielką grupką – jedynie dziewięcioro, jeśli liczyć Gneorndina, syna Cetta. Jednakże w namiocie znajdowali się niemal wszyscy, którzy pozostali z ekipy Kelsiera. Brakowało jedynie Spooka, przeprowadzającego zwiad na północy. Zebrani skupili się na mapie. Ostatni krąg był w rzeczy samej niewielki – mniejszy od Środkowego Dominium, w którym leżała imperialna stolica, Luthadel. Mapa pokazywała, Elend zaś dawał do zrozumienia, że ponad dziewięć dziesiątych cesarstwa nie zbierze tego lata plonów.

– Nawet ta mała bańka zniknie przed kolejną zimą – dodał Elend.

Vin obserwowała, jak pozostali rozważają i uświadamiają sobie – o ile nie zrobili tego wcześniej – grozę sytuacji. Zupełnie jak w dzienniku Alendiego, pomyślała. Armie nie mogły zniszczyć Głębi. Niszczyła miasta, sprowadzając powolną, straszliwą śmierć. Byli bezradni.

Głębia. Tak nazywali mgły – w każdym razie tak określały ją te zapiski, które przetrwały. Być może za tą niejasnością stała ta istota, z którą walczyli, pierwotna siła, którą uwolniła Vin. Nie mogli być pewni, co wydarzyło się w przeszłości, istota ta miała bowiem moc zmieniania zapisków.

– Dobrze – powiedział Elend, zakładając ręce na piersi. – Potrzebujemy rozwiązań. Kelsier was zwerbował, ponieważ możecie dokonać niemożliwego. Cóż, nasza sytuacja jest prawie niemożliwa do rozwiązania.

– Mnie nie zwerbował – zauważył Cett. – Zostałem wciągnięty za jaja w ten bajzel.

– Szkoda, że nie chce mi się przepraszać – odparł Elend, spoglądając na nich. – Dalej. Wiem, że macie przemyślenia.

– Cóż, mój drogi – stwierdził Breeze – najbardziej oczywistym rozwiązaniem wydaje się Studnia Wstąpienia. Jej moc jest jakby stworzona do tego, by walczyć z mgłami.

– Albo uwolnić istotę, która się w nich kryje – dodał Cett.

– To nie ma znaczenia – odezwała się Vin. Wszyscy odwrócili się w jej stronę. – W Studni nie ma mocy. Rozpłynęła się. Została wykorzystana. Jeśli w ogóle powróci, podejrzewam, że minie kolejne tysiąclecie.

– Cóż, na tyle na pewno nie wystarczą zapasy zgromadzone w jaskiniach – zauważył Elend.

– A gdybyśmy hodowali rośliny, które potrzebują bardzo mało światła? – spytał Ham.

Mężczyzna jak zawsze miał na sobie proste spodnie i kamizelkę. Był Zbirem i spalał cynę z ołowiem, co dawało mu odporność na gorąco i zimno. Radośnie chodził w stroju bez rękawów w dni, kiedy inni szukali schronienia.

Cóż, może nie radośnie. Ham nie zmienił się w ciągu jednej nocy, jak Sazed. Utracił jednak część ze swojej jowialności. Przesiadywał z konsternacją na twarzy, jakby bardzo, bardzo starannie wszystko rozważał – i nie podobały mu się wnioski, do jakich dochodził.

– Istnieją jakieś rośliny, które nie potrzebują światła? – spytała Allrianne.

– Grzyby i tym podobne – odparł Ham.

– Wątpię, byśmy wykarmili całe cesarstwo grzybami – zauważył Elend. – Choć to dobra myśl.

– Muszą być też inne rośliny – dodał Zbir. – Nawet jeśli mgły nie znikają przez cały dzień, pozostaje trochę światła. Niektóre rośliny na pewno przetrwają w takich warunkach.

– Rośliny, które są dla nas niejadalne, mój drogi – wtrącił Breeze.

– Owszem, ale może są jadalne dla zwierząt – powiedział Ham.

Elend pokiwał z namysłem głową.

– Do kata, mało czasu na naukę ogrodnictwa – zauważył Cett. – Powinniśmy byli zająć się tym przed laty.

– Ale dowiedzieliśmy się o tej konieczności dopiero przed kilkoma miesiącami – sprzeciwił się Ham.

– To prawda – zgodził się Elend. – Tyle że Ostatni Imperator miał tysiąc lat na przygotowanie. Dlatego właśnie stworzył te jaskinie... a my wciąż nie wiemy, co znajduje się w ostatniej z nich.

– Nie podoba mi się poleganie na Ostatnim Imperatorze – stwierdził Breeze, kręcąc głową. – Musiał przygotowywać te zasoby ze świadomością, że jeśli ktoś będzie musiał z nich skorzystać, to on będzie martwy.

Cett pokiwał głową.

– Ten idiota Uspokajacz ma rację. Gdybym był Ostatnim Imperatorem, wypchałbym te jaskinie zatrutym jedzeniem i zaszczaną wodą. Skoro ja nie żyję, to wszyscy inni też powinni.

– Na całe szczęście, Cetcie – stwierdził Elend, unosząc brew – Ostatni Imperator okazał się większym altruistą, niż mogliśmy się tego po nim spodziewać.

– Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego – mruknął Ham.

– Był władcą – powiedział Elend. – Jego rządy mogły nam się nie podobać, ale trochę go rozumiem. Nie był mściwy... nawet właściwie nie był zły. Tylko... trochę go poniosło. Poza tym stawił czoło tej istocie, przeciwko której walczymy.

– Tej istocie? – spytał Cett. – Mgłom?

– Nie – odparł Elend. – Istocie, która została uwięziona w Studni Wstąpienia.

Nazywa się Zniszczeniem, pomyślała nagle Vin. Zniszczy wszystko.

– Dlatego uznałem, że musimy zabezpieczyć ostatnią jaskinię – stwierdził Elend. – Ostatni Imperator raz to przeżył i wiedział, jak się przygotować. Może znajdziemy rośliny, które rosną bez słońca. W każdej z tych jaskini znajdują się podobne rzeczy, zapasy jedzenia, woda, ale w każdej było też coś nowego. W Vetitan znaleźliśmy duży skład pierwszych ośmiu metali allomantycznych. To, co znajduje się w ostatnim składzie, może być właśnie tym, czego potrzebujemy, by przetrwać.

– Czyli zdecydowane! – wykrzyknął Cett, uśmiechając się. – Ruszamy na Fadrex?

Elend krótko skinął głową.

– Tak. Główne siły armii pomaszerują na Zachodnie Dominium, kiedy tylko zwiniemy tutejszy obóz.

– Ha! – powiedział Cett. – Penrod i Janarle niech się tym przez parę dni podręczą.

Vin uśmiechnęła się słabo. Poza Cettem, Penrod i Janarle byli najważniejszymi królami pod władzą Elenda. Penrod rządził Luthadel, i dlatego właśnie go teraz z nimi nie było, Janarle zaś rządził Północnym Dominium – królestwem, na którego terytorium leżały rodzinne dobra Domu Venture.

W największym mieście na północy wybuchł jednak bunt w czasie, gdy Janarle – wraz z ojcem Elenda, Straffem Venture – oblegał Luthadel. Na razie Elend nie miał kogo wysłać do odbicia Urteau z wojsk dysydentów, więc Janarle rządził na wygnaniu, wykorzystując swoją mniejszą armię do utrzymywania spokoju w tych miastach, nad którymi panował.

Zarówno Janarle, jak i Penrod starannie wyszukiwali liczne powody, by powstrzymać główną armię przed pomaszerowaniem na ojczyznę Cetta.

– Te sukinsyny nie ucieszą się, kiedy się o tym dowiedzą – stwierdził Cett.

Elend potrząsnął głową.

– Czy w każdym zdaniu, które wypowiadasz, musi być jakiś wulgaryzm?

Cett wzruszył ramionami.

– A po co mówić, jeśli człowiek nie ma do powiedzenia nic interesującego?

– Przeklinanie nie jest interesujące – stwierdził Elend.

– To twoje przeklęte zdanie – odparł z uśmiechem Cett. – I naprawdę nie powinieneś się skarżyć, cesarzu. Jeśli uważasz, że moje słowa są wulgarne, to zbyt długo mieszkałeś w Luthadel. W mojej ojczyźnie ludzie wstydzą się używać tak gładkich słówek jak „przeklęty”.

Elend westchnął.

– Tak czy inaczej...

Gwałtownie urwał, kiedy ziemia zaczęła się trząść. Vin natychmiast poderwała się na równe nogi, oceniając sytuację, podczas gdy pozostali przeklinali i próbowali odzyskać równowagę. Jednakże wstrząsy szybko ustąpiły i nie wywołały większego chaosu. Po obozie krążyły co prawda patrole składające się z oficerów i Allomantów, ale większość żołnierzy pozostała w swoich namiotach.

Vin znów odwróciła się w stronę wnętrza namiotu. Kilka krzeseł się przewróciło, wstrząs poprzesuwał podróżne meble. Pozostali powoli zajęli swoje miejsca.

– Sporo ich ostatnio – zauważył Ham.

Vin spojrzała w oczy Elenda i spostrzegła w nich troskę.

Możemy walczyć przeciwko armiom, możemy zdobywać miasta, lecz co z popiołem, mgłami i trzęsieniami ziemi? Co ze światem, który rozpada się wokół nas?

– Tak czy inaczej – powiedział Elend stanowczym głosem, mimo że w głębi duszy musiał czuć niepokój – Fadrex musi być naszym kolejnym celem. Nie możemy ryzykować utraty skarbca i tego, co się w nim może znajdować.

„Na przykład atium”, szepnął Reen w głowie Vin, gdy znów usiadła.

– Atium – powiedziała na głos.

Cett nadstawił uszu.

– Myślisz, że tam będzie?

– Istnieją takie teorie – stwierdził Elend, spoglądając na Vin. – Ale nie mamy dowodów.

– Będzie tam – powiedziała.

Musi tam być. Nie wiem dlaczego, ale musimy je mieć.

– Mam nadzieję, że nie – odezwał się Cett. – Przemierzyłem pół przeklętego imperium, żeby spróbować ukraść atium. Jeśli się okaże, że znajduje się pod moim własnym miastem...

– Chyba zapominamy o czymś istotnym, El – zauważył Ham. – Czy mówimy o podbiciu Fadrex?

Zapadła cisza. Do tej chwili armie Elenda były wykorzystywane w celach obrony, atakowały garnizony kolossów albo obozy watażków i zbójców. Zastraszeniem skłonili kilka miast do przyłączenia się do sojuszu, ale nigdy wcześniej nie zaatakowali miasta i nie zdobyli go siłą.

Elend odwrócił się i znów spojrzał na mapę. Nawet z boku Vin widziała jego oczy – oczy człowieka zahartowanego po dwóch latach niemal nieprzerwanej wojny.

– Naszym podstawowym celem będzie zdobycie miasta z pomocą dyplomacji – stwierdził Elend.

– Dyplomacji? – powtórzył Cett. – Fadrex należy do mnie. Ten przeklęty obligator mi je ukradł! Nie musisz mieć wyrzutów sumienia, kiedy go zaatakujesz, Elendzie.

– Nie muszę? – spytał Elend, odwracając się. – Cetcie, to twoich ludzi... twoich żołnierzy... będziemy musieli zabić, żeby dostać się do tego miasta.

– Na wojnie ludzie giną – stwierdził Cett. – Wyrzuty sumienia nie oczyszczają rąk z krwi, więc po co się przejmować? Ci żołnierze zwrócili się przeciwko mnie i zasługują na to, co dostaną.

– To nie takie proste – stwierdził Ham. – Jeśli żołnierze nie mieli jak walczyć przeciwko uzurpatorowi, dlaczego mielibyśmy od nich oczekiwać oddania życia?

– Szczególnie za człowieka, który również był uzurpatorem – zauważył Elend.

– Tak czy inaczej – dodał Ham – według raportów miasto jest doskonale bronione. To będzie twardy orzech do zgryzienia, El.

Elend przez chwilę stał w milczeniu, po czym spojrzał na Cetta, który wciąż wydawał się niezmiernie zadowolony z siebie. Wydawało się, że coś ich łączy – zrozumienie. Elend był mistrzem teorii i pewnie przeczytał na temat wojny więcej niż ktokolwiek. Cett miał naturalne wyczucie technik wojennych i taktyki i zastąpił Clubsa w roli głównego stratega cesarstwa.

– Oblężenie – stwierdził Cett.

Elend pokiwał głową.

– Jeśli król Yomen nie zareaguje na dyplomację, jedynym sposobem dostania się do tego miasta... jeśli nie chcemy, by połowa naszych ludzi zginęła podczas natarcia na mury... jest oblężenie.

– Czy mamy na to czas? – spytał Ham, marszcząc czoło.

– Pomijając Urteau – powiedział Elend – Fadrex wraz z otaczającym go terytorium jest jedyną częścią Wewnętrznych Dominiów, która zachowała na tyle znaczące siły, by móc nam zagrozić. Z tego powodu i z powodu składu nie możemy po prostu zostawić ich w spokoju.

– W pewnym sensie czas nam sprzyja – stwierdził Cett, drapiąc się po brodzie. – Miasta takiego jak Fadrex nie można po prostu zaatakować, Ham. Ma umocnienia i jako jedno z niewielu miast poza Luthadel mogło odeprzeć natarcie armii. Ale ponieważ znajduje się poza Środkowym Dominium, prawdopodobnie już brakuje im żywności.

Elend pokiwał głową.

– Podczas gdy my mamy wszystkie zapasy znalezione w jaskiniach. Jeśli zablokujemy drogę, a później kanał, w końcu będą musieli poddać miasto. Nawet jeśli znaleźli zapasy... w co wątpię... przetrzymamy ich.

Ham zmarszczył czoło.

– Chyba...

– Poza tym – dodał Elend – jeśli zrobi się naprawdę ciężko, mamy jeszcze około dwudziestu tysięcy kolossów, które możemy wykorzystać.

Ham uniósł brew. Implikacje były oczywiste. Zwróciłbyś kolossy przeciwko ludziom?

– Jest jeszcze jednak kwestia – powiedział cicho Sazed. – Coś, czego dotychczas nie omówiliśmy.

Kilka głów odwróciło się, jakby ich właściciele zapomnieli o obecności Terrisanina.

– Mgły – powiedział Sazed. – Fadrex leży daleko za granicą mgieł, cesarzu Venture. Czy zaryzykujesz piętnaście procent strat w armii, zanim w ogóle dotrzesz do miasta?

Elend zamilkł. Na razie udało mu się utrzymać większość żołnierzy z dala od mgieł. Vin wydawało się niewłaściwe to, że armię chroniono przed chorobą, a wieśniaków zmuszano do wychodzenia we mgłę. Jednakże w miejscach, w których obozowali, wciąż pozostała znaczna część dnia bez mgieł, mieli też namioty dla wszystkich żołnierzy – tego brakowało im przy przesiedlaniu wieśniaków.

Mgły rzadko wchodziły do budynków, nawet tych o ścianach z materiału. Ryzykowanie życia żołnierzy nie miało sensu, dotychczas bowiem udawało im się tego uniknąć. Vin wydawało się to hipokryzją, ale na razie miało sens.

Elend napotkał spojrzenie Sazeda.

– Masz rację – powiedział. – Nie możemy wiecznie chronić przed tym żołnierzy. Zmusiłem wieśniaków z Vetitan do uodpornienia się. Podejrzewam, że wkrótce będę musiał zmusić armię do tego samego, z tych samych powodów.

Vin siedziała w milczeniu. Często tęskniła za czasami, kiedy nie miała nic wspólnego z takimi decyzjami, albo jeszcze lepiej: kiedy Elend nie był zmuszony do ich podejmowania.

– Maszerujemy na Fadrex – powtórzył Elend, odwracając się plecami do grupy. Wskazał na mapę. – Jeśli mamy to przetrwać... a mówiąc „my”, mam na myśli wszystkich mieszkańców Nowego Imperium... musimy zebrać się i skoncentrować populację w pobliżu Środkowego Dominium. Tego lata będzie to jedyne miejsce, w którym mogą udać się zbiory, a będziemy potrzebować wszystkich rąk do pracy, by oczyścić pola z popiołu i przygotować je. To oznacza zapewnienie naszej ochrony mieszkańcom Fadrex. Oznacza to również – dodał, wskazując na północno-wschodnią część mapy – że musimy stłumić rebelię w Urteau. Nie tylko znajduje się w nim jaskinia... a w niej ziarno, którego rozpaczliwie potrzebujemy na drugi zasiew w Dominium Centralnym... ale też jego nowi władcy zbierają siły i tworzą armię. Urteau znajduje się stanowczo zbyt blisko Luthadel, czego dowiedzieliśmy się, gdy pomaszerował na nas mój ojciec. Nie pozwolę, by to się powtórzyło.

– Mamy zbyt mało wojska, by zaatakować na dwóch frontach, El – stwierdził Ham.

Elend pokiwał głową.

– Wiem. Właściwie wolałbym uniknąć marszu na Urteau. To była siedziba mojego ojca... mieszkańcy mieli dobry powód, by się przeciwko niemu zbuntować. Demoux, raport.

Demoux wstał.

– Pod nieobecność Waszej Wysokości dostaliśmy wyrytą w stali wiadomość od Spooka – powiedział. – Chłopak twierdzi, że frakcja, która kontroluje Urteau, składa się ze zbuntowanych skaa.

– To brzmi obiecująco – zauważył Breeze. – To nasi ludzie.

– Oni... dość surowo traktują szlachetnie urodzonych, lordzie Breeze – powiedział Demoux. – A do tej grupy zaliczają każdego, kto miał szlachetnie urodzonych rodziców.

– Powiedziałbym, że to dosyć skrajne – stwierdził Ham.

– Wielu ludzi uważało, że poglądy Kelsiera są skrajne – przypomniał Breeze. – Jestem pewien, że uda nam się przemówić tym buntownikom do rozsądku.

– Dobrze – powiedział Elend – gdyż liczę na to, że tobie i Sazedowi uda się przywrócić Urteau pod nasze panowanie bez użycia siły. Tych magazynów jest tylko pięć i nie możemy sobie pozwolić na utratę jednego z nich. Kto wie, co w końcu znajdziemy w Fadrex... być może będziemy musieli wrócić do pozostałych jaskini, by znaleźć coś, co przeoczyliśmy.

Odwrócił się, spojrzał na Breeze’a, a później na Sazeda.

– Nie możemy po prostu wykraść żywności z Urteau – powiedział. – Jeśli bunt w mieście się rozprzestrzeni, może doprowadzić do rozpadu całego imperium. Musimy przeciągnąć ich na swoją stronę.

Wszyscy obecni, w tym Vin, pokiwali głowami. Wiedzieli z doświadczenia, jak wielki wpływ na imperium mógł mieć niewielki bunt.

– Oblężenie Fadrex może zająć trochę czasu – stwierdził Elend. – Chciałbym, żebyście przed nadejściem lata zabezpieczyli magazyn na północy i stłumili rebelię. Wyślijcie nasiona do Środkowego Dominium.

– Nie martw się – powiedział Breeze. – Widziałem już rządy skaa... Nim tam dotrzemy, miasto i tak będzie pewnie na krawędzi upadku. Pewnie jeszcze ucieszą się z propozycji stania się częścią Nowego Imperium!

– Uważajcie – ostrzegł Elend. – Raporty Spooka nie były obszerne, ale wydaje się, że napięcia w mieście są ogromne. Poślemy z wami kilka setek żołnierzy dla bezpieczeństwa. – Spojrzał na mapę, mrużąc lekko oczy. – Pięć magazynów, pięć miast. Urteau jest częścią tego wszystkiego. Nie możemy pozwolić, by nam uciekło.

– Wasza Wysokość – odezwał się Sazed. – Czy moja obecność podczas tej wyprawy jest niezbędna?

Elend zmarszczył czoło, spoglądając na Terrisanina.

– Masz coś innego do zrobienia, Sazedzie?

– Są pewne badania, które bardzo chciałbym przeprowadzić – odparł Opiekun.

– Jak zawsze, szanuję twoje życzenia. Jeśli uważasz, że te badania są ważne...

– Mają naturę osobistą, Wasza Wysokość – przyznał Sazed.

– Czy mógłbyś je prowadzić, pomagając w Urteau? – spytał Elend. – Jesteś Terrisaninem, co dodaje ci wiarygodności, jakiej żaden z nas nie posiada. Poza tym, ludzie cię szanują i ci ufają, Sazedzie... nie bez powodu. Z kolei Breeze ma niejaką... reputację.

– Nad którą bardzo się napracowałem, wiesz – powiedział Breeze.

– Naprawdę chciałbym, żebyś poprowadził ekspedycję, Sazedzie – stwierdził Elend. – Nie mogę sobie wyobrazić lepszego ambasadora od samego Świętego Świadka.

Wyraz twarzy Sazeda pozostawał nieprzenikniony.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Zrobię wszystko co w mojej mocy.

– Świetnie – stwierdził Elend i odwrócił się w stronę pozostałych. – Muszę was poprosić o jeszcze jedno.

– A cóż to takiego? – spytał Cett.

Elend przez chwilę stał w milczeniu, patrząc ponad ich głowami. Wydawał się zamyślony.

– Chciałbym, żebyście opowiedzieli mi o Ocalałym – powiedział w końcu.

– Był panem mgieł – odparł natychmiast Demoux.

– Nie chodzi mi o retorykę – stwierdził Elend. – Niech ktoś mi opowie o Kelsierze jako o człowieku. Nigdy go nie poznałem. Widziałem go tylko raz, tuż przed jego śmiercią, ale nigdy go nie poznałem.

– A jaki to ma sens? – spytał Cett. – Wszyscy słyszeliśmy opowieści. Jeśli wierzyć skaa, był niemal bogiem.

– Po prostu zróbcie to, o co was proszę.

W namiocie zapanowała cisza. W końcu odezwał się Ham.

– Był... wielki. Nie był człowiekiem, lecz kimś więcej. Wszystko, co robił, było wielkie... jego marzenia, sposób, w jaki mówił, sposób, w jaki myślał...

– I nie był fałszywy – dodał Breeze. – Widzę, kiedy człowiek udaje. Dlatego właśnie przyjąłem pierwsze zadanie u Kelsiera. Wśród wszystkich figurantów i pozerów on był prawdziwy. Wszyscy chcieli być najlepsi. Kelsier naprawdę był.

– Był człowiekiem – powiedziała cicho Vin. – Tylko człowiekiem. Jednakże wszyscy zawsze wiedzieli, że mu się uda. Sprawił, że staliśmy się tym, czym on chciał, żebyśmy się stali.

– Dzięki temu mógł nas wykorzystać – stwierdził Breeze.

– Ale kiedy z nami skończył, byliśmy lepsi – dodał Ham.

Elend pokiwał głową.

– Żałuję, że go nie poznałem. Na początku kariery zawsze się z nim porównywałem. Kiedy usłyszałem o Kelsierze po raz pierwszy, był już legendą. Próba stania się takim jak on nie miała sensu, ale ja i tak się przejmowałem. Tak czy inaczej, ci z was, którzy go znali, może będą umieli odpowiedzieć na kolejne moje pytanie. Jak myślicie, co by powiedział, gdyby nas teraz zobaczył?

– Byłby dumny – odparł natychmiast Ham. – To znaczy, pokonaliśmy Ostatniego Imperatora i stworzyliśmy rząd skaa.

– A gdyby zobaczył nas na tej konferencji?

Znów zapadła cisza. Kiedy ktoś wypowiedział w końcu na głos to, co wszyscy myśleli, była to osoba, której Vin się nie spodziewała.

– Powiedziałby, że mamy się więcej śmiać – wyszeptał Sazed.

Breeze zachichotał.

– Wiecie, on był szalony. Im gorzej sprawy się miały, tym więcej żartował. Pamiętam, jak dowcipny był w dniu po naszej najgorszej porażce, kiedy z powodu tego głupca Yedena stracił większość naszej armii skaa. Kell wszedł do środka energicznym krokiem i rzucił jeden z tych swoich absurdalnych żartów.

– To wydaje się niestosowne – zauważyła Allrianne.

Ham pokręcił głową.

– Nie. On był po prostu zdeterminowany. Zawsze powtarzał, że śmiech jest czymś, czego Ostatni Imperator nie może mu odebrać. Zaplanował i przeprowadził obalenie tysiącletniego imperium... i zrobił to jako swego rodzaju pokutę za pozwolenie, by jego żona umarła, myśląc, że on ją znienawidził. Ale zrobił to z uśmieszkiem na ustach. Jakby każdy dowcip był jego sposobem na spoliczkowanie przeznaczenia.

– Potrzebujemy tego, co on miał – stwierdził Elend.

Wszyscy wpatrzyli się w niego.

– Nie możemy dłużej się tak zachowywać – mówił dalej Venture. – Sprzeczamy się między sobą, snujemy po kątach, patrzymy na spadający popiół i jesteśmy przekonani, że już po nas.

Breeze się zaśmiał.

– Nie wiem, czy zauważyłeś to trzęsienie ziemi parę chwil temu, mój drogi, ale świat najwyraźniej się kończy. To niewątpliwie przygnębiająca okoliczność.

– Możemy to przeżyć – odparł Elend. – Ale tylko jeśli nasi ludzie się nie poddadzą. Oni potrzebują przywódców, którzy się śmieją, przywódców, którzy czują, że w tej walce można zwyciężyć. Dlatego o to właśnie was proszę. Nie obchodzi mnie, czy jesteście optymistami, czy pesymistami, nie obchodzi mnie, czy w głębi duszy myślicie, że zginiemy w ciągu miesiąca. Chcę widzieć wasze uśmiechy. Niech to będzie uśmiech wyzywający, jeśli musicie. A jeśli nadejdzie koniec, chcę, żebyście przyjęli go z uśmiechem. Jak nauczył nas Ocalały.

Członkowie ekipy powoli pokiwali głowami, nawet Sazed, choć na jego twarzy malował się niepokój.

Cett potrząsnął głową.

– Powariowaliście wszyscy. Nie mam pojęcia, jak tu z wami wylądowałem.

Breeze się roześmiał.

– To kłamstwo, Cetcie. Doskonale wiesz, dlaczego się do nas przyłączyłeś. Zagroziliśmy, że cię zabijemy, jeśli tego nie zrobisz!

Elend spoglądał na Vin. Napotkała jego spojrzenie i pokiwała głową. To była dobra przemowa. Nie była pewna, czy jego słowa cokolwiek zmienią – ekipa nie mogła wrócić do początków, gdy wieczorami śmiali się swobodnie wokół stołu Clubsa. Może jednak, jeśli będą pamiętać o uśmiechu Kelsiera, nie zapomną tak łatwo, dlaczego wciąż warto walczyć.

– Dobrze – powiedział w końcu Elend. – Zacznijmy przygotowania. Breeze, Sazed, Allrianne, musicie porozmawiać ze skrybami o zapasach potrzebnych na wyprawę. Ham, poślij wieści do Luthadel i powiedz Penrodowi, że nasi uczeni mają się zająć uprawą roślin, które potrzebują jak najmniej światła. Demoux, przekaż wieści żołnierzom. Jutro wyruszamy.


Hemalurgia – tak się nazywa, ze względu na związek z krwią. Jak sądzę, nie jest przypadkiem, że przekazywaniu mocy przez Hemalurgię zawsze towarzyszy śmierć. Marsh kiedyś opisał ją jako „brudny” proces. Moim zdaniem nie jest to właściwy przymiotnik. Nie brzmi wystarczająco niepokojąco.

13

Czegoś nie zauważam, pomyślał Marsh.

Siedział w obozie kolossów. Po prostu siedział. Nie poruszył się od wielu godzin. Popiół pokrywał go niczym rzeźbę. Uwaga Zniszczenia była ostatnio skupiona gdzie indziej i Marsh miał coraz więcej czasu dla siebie.

Nadal nie walczył. Walka przyciągała uwagę Zniszczenia.

Czy nie tego pragnę? – pomyślał. Bycia kontrolowanym? Kiedy Zniszczenie zmuszało go do patrzenia na swój sposób, umierający świat wydawał się cudowny. Ta rozkosz była o wiele lepsza do grozy, którą odczuwał, siedząc na pniaku i powoli ginąc w popiele.

Nie. Nie tego pragnę! Owszem, to była rozkosz, ale fałszywa. I jak wcześniej walczył ze Zniszczeniem, tak teraz walczył głównie z własnym poczuciem nieuchronności.

Czego nie zauważam? – pomyślał. Armia kolossów, licząca trzysta tysięcy, nie poruszyła się od tygodni. Jej członkowie powoli, lecz bezustannie wybijali się nawzajem. Pozwolenie armii na stagnację wydawało się marnowaniem zasobów, nawet jeśli stwory najwyraźniej mogły się żywić martwymi roślinami wygrzebywanymi spod popiołu.

Nie mogą przecież żyć tak długo, prawda? Nie wiedział zbyt wiele o kolossach, mimo że spędził z nimi prawie rok. Najwyraźniej były zdolne jeść niemal wszystko, jakby sam akt napełniania żołądków był ważniejszy od wartości odżywczej.

Na co czekało Zniszczenie? Dlaczego nie wzięło jego armii i nie zaatakowało? Marsh znał geografię Ostatniego Imperium na tyle dobrze, by wiedzieć, że stacjonuje na północy, w pobliżu Terris. Dlaczego nie zaatakują Luthadel?

W obozie nie było innych Inkwizytorów. Zniszczenie wezwało ich do innych zadań, pozostawiając go samego. Spośród wszystkich Inkwizytorów Marsh otrzymał najwięcej nowych kolców – miał ich dziesięć w różnych miejscach ciała. Wydawało się, że czynią go najpotężniejszym z Inkwizytorów. Dlaczego pozostawiono go z tyłu?

Jakie to ma znaczenie? – pomyślał. Koniec nadszedł. Zniszczenia nie da się pokonać. Świat się skończy.

Czuł się winny z powodu tej myśli. Gdyby mógł spuścić wzrok w zawstydzeniu, zrobiłby to. Był taki czas, kiedy przewodził buntowi skaa. Tysiące oczekiwały na jego polecenia. A później... Kelsier został pojmany. Podobnie jak Mare, kobieta, którą kochali i Kelsier, i Marsh.

Kiedy Kelsier i Mare zostali zesłani do Czeluści Hathsin, Marsh porzucił buntowników. Powody miał proste. Skoro Ostatni Imperator umiał pochwycić Kelsiera – najbardziej błyskotliwego złodzieja tamtych czasów – to w końcu pochwyci też Marsha. To nie strach sprawił, że Marsh odszedł na emeryturę, lecz prosty realizm. On zawsze miał praktyczne podejście do życia. Walka okazała się bezużyteczna, więc po co to robić?

A później Kelsier wrócił i dokonał tego, czego zbuntowani skaa nie umieli dokonać przez tysiąc lat – obalił imperium, doprowadzając do śmierci Ostatniego Imperatora.

To powinienem być ja, pomyślał Marsh. Służyłem rebelii przez całe życie, a później poddałem się tuż przed ich zwycięstwem.

To była tragedia, a pogarszała ją jeszcze świadomość, że Marsh znów to robił. Znów się poddawał.

Bądź przeklęty, Kelsierze! – pomyślał z frustracją. Nie możesz mnie zostawić w spokoju nawet po śmierci?

Pozostał jednak jeden dręczący i niezaprzeczalny fakt. Mare miała rację. Wybrała Kelsiera zamiast Marsha.

A później, gdy obaj musieli poradzić sobie z jej śmiercią, jeden się poddał.

A drugi spełnił jej marzenia.

Marsh wiedział, dlaczego Kelsier zdecydował się obalić Ostatnie Imperium. Nie chodziło o pieniądze, sławę czy nawet – jak podejrzewała większość – zemstę. Kelsier znał serce Mare. Wiedział, że marzyła o dniach, gdy rozkwitały kwiaty, a niebo nie było czerwone. Zawsze nosiła ze sobą ten malutki rysunek kwiatka, kopię kopii – przedstawienie czegoś, co przestało istnieć przed wielu laty.

Nie spełniłeś jej marzeń, Kelsierze, pomyślał gorzko Marsh. Zawiodłeś. Zabiłeś Ostatniego Imperatora, ale to nic nie naprawiło. Tylko pogorszyło sytuację!

Popiół wciąż spadał, unosząc się wokół Marsha, niesiony przez leniwy wietrzyk. Kolossy chrząkały, a w pewnej odległości jeden wrzeszczał, gdy jego towarzysz go zabijał.

Kelsier nie żył. Zginął dla jej marzenia. Mare miała rację, że go wybrała, lecz ona również nie żyła. Marsh nie umarł. Jeszcze nie. Wciąż mogę walczyć, powiedział sobie. Ale jak? Nawet poruszenie palcem przyciągnie uwagę Zniszczenia.

Przez ostatnie kilka tygodni w ogóle nie walczył. Może dlatego Zniszczenie uznało, że może pozostawić Marsha na tak długo samego. Istota – albo siła, czy też czymkolwiek była – nie była wszechwładna. Marsh podejrzewał jednak, że mogła swobodnie się poruszać, obserwując świat i widząc, co się dzieje w różnych jego zakątkach. Żadne mury nie chroniły przed jej spojrzeniem – wydawało się, że jest zdolna widzieć wszystko.

Poza ludzkim umysłem.

Może... może jeśli wystarczająco długo nie będę walczył, zaskoczę je, kiedy w końcu zdecyduję się zadać cios.

Wydawało się to dobrym planem. I Marsh wiedział dokładnie, co zrobi, kiedy nadejdzie czas. Usunie najbardziej użyteczne narzędzie Zniszczenia. Wyciągnie kolec z pleców i zabije siebie. Nie z frustracji i nie z rozpaczy. Wiedział, że ma ważną rolę do odegrania w planach Zniszczenia. Jeśli usunie się we właściwym momencie, inni dostaną szansę.

Tylko tyle mógł im dać. Wydawało się to jednak właściwe i ta nowa pewność siebie sprawiła, że pożałował, iż nie może się wyprostować i z dumą stawić czoła światu. Kelsier zabił się, by zapewnić wolność skaa. Marsh zrobi to samo – i w ten sposób, jak miał nadzieję, uchroni świat przed zagładą.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...