Jest parę filmów, zupełnie przeciętnych, które jakoś zyskały miano kultowych. Niech za przykład posłuży chociażby "Pitch Black" – taka tam historyjka o stworach na obcej planecie, mających w planach pożarcie głównych bohaterów produkcji. Nie jest to może totalna szmira, ale do arcydzieła równie jej daleko. Jak to więc możliwe, że produkcja dostała się do pewnego kanonu filmografii i do dzisiaj wspomina się ją z sentymentem? Całość zasług należy oddać protagoniście, Riddickowi (Vin Diesel), bez którego seria już dawno leżałaby pogrzebana pod grubą warstwą kurzu. Nie inaczej jest z "Bladem". Czarnoskóry łowca wampirów, sam będący ofiarą tej swoistej choroby, wraz ze swoim pomocnikiem, starszym jegomościem Whistlerem, byli na tyle charyzmatyczni, że o filmie Stephena Norringtona mówi się z tym samym sentymentem, co przy "Pitch Black". Nic więc dziwnego, że po sukcesie produkcji postanowiono nie zarzynać kury znoszącej złote jajka i kontynuować cykl.
Minęło dobrych kilkanaście miesięcy od wydarzeń znanych z pierwszej części. Blade ma nowego pomocnika, Scuda, ale nie zapomniał o swoim towarzyszu, którego traktował jak ojca. Whistler bowiem wcale nie zginął, a został zarażony wampiryzmem i utrzymywany jest w niewiadomym celu w czymś, co można nazwać półżyciem. Oprócz oswobodzenia mentora, Daywalker ma również inne zmartwienia na głowie. Na ulicach pojawił się nowy gatunek wampira, który chętniej niż po krew ludzką sięga po życiodajny płyn swoich pobratymców. "Wyssany" nieumarły nie ginie jednak, a zamienia się w potężną bezmyślną kreaturę, polującą na wszystko dookoła. Gdy zabraknie wąpierzy, szybko rozmnażający się gatunek rzuci się na ludzi, do czego Blade nie chce dopuścić. Zmuszony jest więc zawrzeć chwiejny sojusz z wyselekcjonowaną grupą wampirów i zapolować na nowe zagrożenie.
Dla nikogo nie będzie chyba zaskoczeniem, że "Blade: Wieczny łowca II" ustępuje pola swojemu poprzednikowi. Gdy zresztą zobaczyłem, że za reżyserię tym razem wziął się Guillermo del Toro, wiedziałem, że nic dobrego z tego wyjść nie może. Facet przestał być dla mnie wyznacznikiem jakości już bardzo dawno. Jego w miarę aktualne popisy to dno i metr mułu (chociażby "Pacific Rim" czy "Mama"). Udało mu się parę filmów, to fakt, ale większość produkcji sygnowana tym nazwiskiem woła o pomstę do nieba. Co więc jest nie tak z drugą częścią "Blade'a"? Przede wszystkim scenariusz. David S. Goyer spartaczył sprawę na całej linii. Fabuła jest niesamowicie denna, przewidywalna do bólu i pełna absurdów. Przykład? Wampirzyca chroni się przed bombą emitującą promieniowanie UV w zbiorniku wodnym, będącym nieco większą kałużą i wychodzi z tego tylko z lekkimi poparzeniami. Szkoda, bo generalnie rdzeń historii nie jest taki zły, ale część dopowiedzianych wątków zrealizowano zwyczajnie fatalnie.
Boli też, że spartaczono element, będący mocnym punktem poprzednika, mianowicie walki. W drugiej części są one strasznie rozciągnięte i brakuje im finezji. Często zamiast podziwiać kunszt bohaterów, krzywiłem się, bo przypominało to bardziej chamskie uliczne mordobicie, a chyba nie o to chodziło w tego typu filmie. Ponadto montaż woła o pomstę do nieba – potyczki są mocno przyspieszone, tak że nie można skupić się na zadawanych ciosach, bo kamera ciągle gdzieś lata dookoła. Honor tych scen ratują jedynie antagoniści. Nowy gatunek wampirów jest cholernie trudny do zlikwidowania, więc nasi bohaterowie muszą uciekać się do niekonwencjonalnych metod ich eksterminacji. Muszę przyznać, że ciekawie zarysowano głównego przeciwnika Blade'a, Nomaka. Na pewno na plus działa to, że nie jest kopią luzackiego Deacona Frosta, a wręcz mocno się od niego różni. Niestety prowadzenie tego bohatera podobało mi się tylko do pewnego momentu, a w końcówce produkcji to już w ogóle kompletnie tę kreację skopano. Przyłożono się natomiast do wyglądu pogromców wampirów – nie będę zdradzał szczegółów, ale ich sposób pożywania się na krwiopijcach robi wrażenie.
"Blade'a: Wiecznego łowcę II" znów ratuje obsada. Nie będę się wypowiadał o duecie Blade (Wesley Snipes) – Whistler (Kris Kristofferson), ponieważ panowie są idealnie dobrani do swoich ról i dobrze się rozumieją. Świetnie obsadzono świeżego pomocnika Daywalkera, Scuda, w którego wcielił się Norman Reedus. Niedbały styl i nonszalancja, jaką pokazuje w większości swoich ról ("Święci z Bostonu" czy "The Walking Dead"), doskonale pasowały do tego klimatu. Miło, że jednego członka specjalnej grupy wampirów, Reinhardta, odegrał Ron Perlman. Z przyjemnością podziwia się kunszt tego aktora, jakiejkolwiek postaci by nie grał (nawet w "Pacific Rim"!). Jego złośliwe nastawienie do Blade'a owocuje kilkoma zabawnymi momentami, będącymi niczym promyk światła w ciemności. Zupełnie nie rozumiem natomiast obecności Nyssy (Leonor Varela) w scenariuszu. Kobieta ta jest najbardziej denerwującym ogniwem obsady, a ponadto źródłem koszmarnego wątku miłosnego. Czy chodziło o to, żeby pokazać, że Blade i w mordę da dobrze, i przytuli? Nie było żadnego racjonalnego powodu dla takiego rozwoju uczucia, nic więc dziwnego, że ten niepotrzebny element jedynie irytuje.
Cóż, "Blade: Wieczny łowca II" jest produkcją do bólu przeciętną. Wygląda to tak, jakby z pierwszej ekranizacji wzięto nie te elementy do poprawki, które trzeba, a wręcz zachowano się odwrotnie. To, co działało, skopano, a to, co nie działało... dalej nie działa. Aż dziw, że ktoś jednak czuwał przynajmniej nad obsadą i wiedział, kto może uratować film w obliczu kiepskiego scenariusza. Nie wiem, dlaczego zrezygnowano z muzyki techno, tak podkreślającej atmosferę oryginalnego "Blade'a". Utwory w tej części są bardziej stonowane i nie dają takiego energetycznego kopa, jak powinny. Byłem zachwycony pierwszą sceną poprzednika, gdzie ostra muza towarzyszyła wampirzej balandze w klubie. Tutaj mamy nawet wizualnie lepszą scenę, pokazującą chore zwyczaje krwiopijców, ale soundtrack zupełnie sobie z nią nie radzi. Coś tam brzdąka sobie w tle, ale raczej sprawia, że cały fragment filmu staje się mdły, zamiast dobitnie go podkreślać. Co tu dużo mówić – był potencjał, w sporej części go zmarnowano, ale i tak uważam, że na wolny wieczór można sobie zapodać takiego średniaka dla rozluźnienia. Warto dla Snipesa, Kristoffersona, Reedusa i Perlmana.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz