Fragment książki

21 minut czytania

Rozdział 1

Arkana milczą.

Wbijam wzrok w srebrny kamerton, leżący wśród rozsypanych na toaletce klejnotów. Słowa Garneta odbijają się echem w mojej głowie.

Wyciągniemy cię stąd.

Zmuszam umysł do pracy, odpycham od siebie lęk i próbuję ułożyć w całość kawałki układanki. Jestem więźniem we własnej sypialni w Pałacu Jeziora. Jakim cudem Garnet, syn Diuszesy, pani tego domu, wszedł w posiadanie Arkanów? Współpracuje z Lucienem, dwórką samej Wybranki i moim sekretnym wybawicielem? Ale dlaczego Lucien mi o tym nie powiedział?

Zamilczał też, że surogatki umierają przy porodzie. Nie mówi ci niczego poza tym, co jego zdaniem powinnaś wiedzieć.

Wyobrażam sobie zakutego w łańcuch, krwawiącego Asha i panika ściska mnie za gardło. Ash, towarzysz arystokratek, mężczyzna, który z miłości do mnie naraził życie. Ash, jedyna osoba w tym pałacu, która rozumie, jak to jest, być traktowanym jak rzecz.

Potrząsam głową. Jak wiele czasu spędziłam, gapiąc się na Arkana? Dziesięć minut? Dwadzieścia?

Coś musi się wydarzyć. Co? Nie wiem. Po tym, jak Diuszesa przyłapała nas razem w jego pokoju, Ash został pobity i wtrącony do lochu. Jeśli nikt mu nie pomoże, jeśli tam zostanie, umrze.

Przerażenie tkwi lepką gulą w moim gardle. Zaciskam oczy, wciąż jednak widzę tę samą scenę. Do sypialni Asha wpadają Gwardziści. Wyciągają go z łóżka. Krew pryska na jasną pościel, gdy jeden z żołnierzy okłada kolbą pistoletu twarz mojego kochanka. Diuszesa patrzy.

I Carnelian! Carnelian też tam jest. Dziwna, okropna siostrzenica Diuszesy. Zdradziła nas.

Przygryzam wargę, mrugam i spoglądam w lustro. Włosy mam w nieładzie, oczy czerwone i opuchnięte. Na dolnej wardze zaschły kropelki krwi, a kość policzkowa zaczyna sinieć. Opuszkami palców dotykam zranień. Wciąż pamiętam to uczucie, gdy Diuszesa spoliczkowała mnie wierzchem dłoni.

Znów potrząsam głową. Aż trudno uwierzyć, jak wiele wydarzyło się od dnia Aukcji. Tyle tajemnic, spisków, śmierci… Diuszesa kupiła mnie, bym urodziła jej dziecko. Dobrze pamiętam furię w jej oczach, gdy zobaczyła mnie i Asha w tym samym pomieszczeniu… W tym samym łóżku. Dziwka. Tak mnie właśnie nazwała zaraz po tym, jak Gwardziści wywlekli Asha z komnaty. Nie obchodzi mnie, co o mnie pomyślała. Obchodzi mnie tylko to, co stanie się teraz.

Lucien dał mi serum, które powinnam była zażyć dziś w nocy. Dzięki niemu sprawiałabym wrażenie martwej i Lucien mógłby wykraść mnie z Klejnotu i przetransportować gdzieś, gdzie nie dosięgłyby mnie długie ręce szlachty. Nie wzięłam go jednak. Oddałam serum Raven.

Gdzieś tam, za wysokim murem, w Pałacu Kamienia, jest moja przyjaciółka. Jej mistrzyni jest nawet gorsza od Diuszesy. Przeprowadza na Raven eksperymenty, których nawet nie potrafię sobie wyobrazić, torturuje ją i niszczy. Cel jest dla Hrabiny Kamienia wszystkim. Raven nosi w brzuchu jej dziecko. Czasem mnie nie poznaje. Jest ledwie cieniem dziewczyny, którą kiedyś znałam.

Nie mogłam jej zostawić. Nie mogłam pozwolić jej umrzeć. Nie w ten sposób.

To dlatego dałam jej serum.

Lucien nie będzie zachwycony, gdy się zorientuje, ale nie miałam wyboru. Będzie musiał to zrozumieć.

Drżącymi dłońmi podnoszę Arkana i siadam na krawędzi łóżka.

– Garnet? – szepcę do kamertonu. – Lucien?

Żaden z nich nie odpowiada.

– Garnet? – powtarzam – Błagam, powiedz coś.

Cisza.

Jak mieliby mnie stąd wyprowadzić, skoro przed drzwiami stoją Gwardziści? Jak można uratować Asha?

Boli mnie głowa i coraz ciężej mi myśleć. Zwijam się na łóżku, przyciskając do piersi zaciśnięty w dłoni kamerton, zupełnie jakbym samą siłą woli mogła sprawić, że ktoś do mnie przemówi.

– Proszę – szepcę do nieczułego przedmiotu. – Proszę, nie pozwól mu umrzeć.

Ja przynajmniej mam coś, czego pragnie Diuszesa. Moje ciało może wystarczyć, by utrzymać mnie przy życiu. Ash nie ma niczego.

Zastanawiam się, jak to jest, umrzeć. Przypominam sobie tamtą dziką dziewczynę, surogatkę, która próbowała umknąć arystokratom i żyć w ukryciu. Tę, której egzekucję oglądałam kiedyś na placu tuż przed Bramą Południową, przed Magazynem, w którym spędziłam ostatnie lata. Pamiętam jej przedziwny spokój, gdy stanęła oko w oko z nieuniknionym. Pamiętam jej odwagę. Czy miałabym dość sił, by zachować godność, gdyby to moja głowa miała się za moment potoczyć? Powiedzcie Kobaltowi, że go kocham – poprosiła. Teraz ją rozumiem. Ja też umierałabym z imieniem Asha na ustach. Ciekawi mnie, kim był dla niej Kobalt. Musiała bardzo go kochać.

Słyszę jakiś hałas. Podrywam się tak szybko, że aż wiruje mi w głowie. Muszę za wszelką cenę ukryć gdzieś Arkana! To jedyne, co łączy mnie z ludźmi, którzy chcą mi pomóc. W mojej koszuli nocnej nie ma kieszeni, a nie chcę ryzykować pozostawiania kamertonu w pokoju. Nie wiem, czy Diuszesa nie każe gdzieś mnie przenieść.

Nagle coś przychodzi mi do głowy – bal Hierarchy! To wtedy Lucien dał mi kamerton. Garnet zrujnował mi fryzurę i Lucien się mną zajął. Wykorzystał sytuację, by ukryć niewielki przedmiot w moich gęstych włosach.

Czy już wtedy Garnet i Lucien współpracowali ze sobą? Czy syn Diuszesy wpadł na mnie celowo?

Nie mam czasu teraz się nad tym zastanawiać. Dopadam toaletki i otwieram szufladę, w której Annabelle, moja osobista dwórka i najbliższa mi w pałacu osoba, trzyma wstążki i spinki. Pospiesznie zwijam włosy w luźny węzeł nad karkiem i wsuwam do środka Arkana. Kilka szpilek wystarczy, by kamerton nie wypadł.

Ledwie zdążam wrócić na łóżko. Drzwi komnaty otwierają się na oścież.

– Wstawaj – rozkazuje Diuszesa.

Do towarzystwa ma dwóch Gwardzistów. Wygląda dokładnie tak samo jak godzinę temu, gdy zobaczyłam ją w komnacie Asha. Wciąż ma na sobie złocistą nocną koszulę, a rozpuszczone błyszczące czarne włosy opadają luźno na ramiona. Nie wiem, dlaczego czuję się zaskoczona.

Podchodzi do mnie. Jej twarz jest zimna, wyzuta z emocji. Przypomina mi się nasze pierwsze spotkanie i spodziewam się, że za chwilę zmierzy mnie ostrym, oceniającym wzrokiem, a potem znów uderzy.

Nie robi tego. Zatrzymuje się tuż obok łóżka, a chłód w jej oczach ustępuje miejsca furii.

– Jak długo? – pyta.

– Co takiego?

Spojrzeniem mogłaby rozpalić do czerwoności stal.

– Nie pogrywaj sobie ze mną, Violet. Od jak dawna sypiasz z towarzyszem?

Wzdrygnęłam się, słysząc, jak wymawia moje imię.

– Ja… Ja z nim nie spałam. – No cóż, częściowo była to prawda. Kiedy nas nakryto, naprawdę tego nie robiliśmy.

– Nie kłam.

– Nie kłamię.

Skrzydełka nosa Diuszesy drgają.

– Dobrze więc. – Obraca się w stronę Gwardzistów. – Zwiążcie ją. I przyprowadźcie tę drugą.

Wojskowi chwytają mnie, nim zdążę zareagować. Wykręcają mi ramiona i związują mi je za plecami szorstkim sznurem. Krzyczę i wyrywam się, ale więzy są zbyt mocne. Mężczyźni przywiązują mnie do palika baldachimu. Drewno wbija mi się w kręgosłup, a lina ociera skórę. Po chwili Gwardziści wprowadzają kogoś do pokoju.

To Annabelle. Jej oczy są szeroko otwarte ze strachu. Ona również ma związane ręce. To oznacza, że nie może używać tabliczki, za pomocą której się porozumiewa. Urodziła się niema i kontaktuje się ze światem za pomocą pisma. Jej miedziane, zwykle upięte w schludny kok włosy, są w nieładzie, na jej twarzy wyraźniej niż zwykle odcinają się piegi. Czuję suchość w ustach.

– Zostawcie nas – rozkazuje Diuszesa i Gwardziści wychodzą z komnaty, zamykając za sobą drzwi.

– Ona… Ona o niczym nie wie – protestuję słabo.

Diuszesa uśmiecha się cierpko.

– Jakoś trudno mi w to uwierzyć.

– Naprawdę! Przysięgam! – krzyczę, walcząc z więzami, bo narasta we mnie paskudna pewność, że za moment stanie się coś okropnego. Nie mogę pozwolić na to, by Annabelle płaciła za moje błędy. – Przysięgam na grób mojego ojca, ona o niczym nie wiedziała!

Diuszesa patrzy na mnie jak na motyla w gablocie. Na jej wargi wypływa okrutny uśmieszek.

– Nie – mruczy. – Nadal ci nie wierzę. – Jej dłoń z obrzydliwym plaskiem uderza w twarz Annabelle.

– Proszę! – zaklinam ją, gdy dwórka niemal traci równowagę. – Proszę, nie rób jej krzywdy!

– Och, przecież ja wcale nie chcę jej krzywdzić, Violet. Sama to robisz. Ból skończy się, gdy powiesz prawdę.

Otwarte do krwi nadgarstki palą mnie żywym ogniem, nie przestaję jednak walczyć z więzami. Nagle Diuszesa zbliża się do mnie i chwyta mnie za podbródek. Jej palce są jak szpony, paznokcie wbijają się w posiniaczony policzek.

– Od jak dawna z nim sypiasz? – powtarza.

– To… Tylko raz. – Z trudem chwytam oddech. – Tylko raz to zrobiliśmy.

– Kiedy?

– Noc wcześniej… – Krzywię się z bólu. – W noc przed tym, jak doktor próbował drugi raz…

Nigdy wcześniej nie widziałam w jej oczach takiego gniewu.

– Powiedz mi, celowo pozbywałaś się tych ciąż?

Mrugam, zdumiona. Wiem, że szok wypisany jest na mojej twarzy.

– Ja… Nie! Jak mogłabym to zrobić?

– Och, nie wiem, Violet. Ale przecież pomysłowa z ciebie panienka. Jestem pewna, że znalazłabyś sposób.

– Nie – powtarzam.

Diuszesa przygląda mi się przez chwilę, po czym puszcza mnie i podchodzi do Annabelle. Znów ją uderza.

– Błagam – jęczę. – Mówię prawdę.

Annabelle unosi jedno ramię, jakby chciała dotknąć nim obolałego policzka. Gdy nasze spojrzenia spotykają się na chwilę, widzę w jej oczach strach. Strach i zmieszanie. Dwórka marszczy brwi i wiem, że chce mnie o coś zapytać. Ale nie rozumiem, nie wiem, o co jej chodzi.

– Mam pewien dylemat, Violet – oświadcza Diuszesa, chodząc przede mną tam i z powrotem. – Jesteś dla mnie bardzo cennym nabytkiem. Z wielką chęcią zabiłabym cię za to, co zrobiłaś, ale nijak by mi się to nie przysłużyło. Mam plany, mam zobowiązania… Jak zapewne się domyślasz, od teraz twoje życie w pałacu będzie wyglądać inaczej. Żadnych balów, żadnej muzyki, żadnego… No cóż, niczego. Jeśli będzie trzeba, każę przywiązać cię do kozetki i resztę swojego pobytu tutaj przeleżysz w gabinecie. Napisałam do Hierarchy z prośbą o jak najszybszą egzekucję towarzysza, spodziewam się więc, że za kilka godzin będzie martwy. Powiedzmy, że to kara dla ciebie. Zastanawiam się jednakowoż, czy to wystarczy. Jak myślisz?

Staram się przełknąć ślinę i prawie się krztuszę. Diuszesa słyszy, jak się dławię i uśmiecha się.

– Wielka strata, prawda? Taki młody, przystojny mężczyzna. I z tego, co słyszałam, również utalentowany. Pani Promienia szalała za nim na przyjęciu zaręczynowym Garneta. Straszna szkoda, że nie zdążyłam osobiście go wypróbować.

Wstrząsa mną lodowaty dreszcz. Uśmiech Diuszesy staje się szerszy.

– Proszę, powiedz mi – ciągnie – co sobie wyobrażałaś? Że odjedziecie razem w kierunku zachodzącego słońca? Wiesz, z iloma kobietami sypiał? To wręcz odrażające. Można byłoby pomyśleć, że masz lepszy gust. Skoro już zachciało ci się romansu, dlaczego nie wybrałaś Garneta? Jego maniery bywają porażające, ale nie sposób odmówić mu urody. No i pochodzi ze znakomitego rodu.

Nie mogę się powstrzymać. Wybucham urywanym, gorzkim śmiechem.

– Pochodzi ze znakomitego rodu… Naprawdę uważasz, że kogoś poza arystokracją w ogóle to obchodzi? Wcale nie potrzebowalibyście surogatek, gdybyście nie byli tak zafascynowani tą kretyńską czystością krwi!

Diuszesa cierpliwie czeka, aż skończę.

– Sądziłam, że będziesz staranniej dobierać słowa – oświadcza.

Gdy tym razem uderza Annabelle, skóra pod lewym okiem dziewczyny pęka. Krople krwi mieszają się ze łzami.

– Musisz wreszcie to zrozumieć – ciągnie Diuszesa. – Należysz do mnie. Doktor nie zaprzestanie prób, póki nie umieści w tobie mojego dziecka. Twój ból, twój lęk, twoje obiekcje, wreszcie twój stan psychiczny, wszystko to przestało mnie interesować. Od teraz jesteś dla mnie jednym z mebli. Jasne?

– Zrobię, co tylko chcesz, tylko proszę, nie bij jej już.

Diuszesa nieruchomieje, a jej wyraz twarzy łagodnieje. Wzdycha cicho.

– Dobrze.

Podchodzi do skulonej Annabelle i chwyta ją za włosy. Jednym płynnym ruchem stawia ją na baczność i odchyla jej głowę do tyłu.

– Wiesz, Violet – mówi dziwnie płaskim głosem – opiekowałam się tobą. Naprawdę mi zależało. – Kiedy spogląda mi w oczy, wydaje się być szczerze zasmucona. – Dlaczego mi to zrobiłaś?

Nawet nie widzę noża, tylko błysk srebra przemykający po gardle Annabelle. Oczy dziewczyny otwierają się szeroko bardziej z zaskoczenia niż z bólu, gdy w jej szyi pojawia się szkarłatna szczelina.

– NIE! – krzyczę. Annabelle patrzy na mnie i dopiero teraz odczytuję wypisane na jej bladej, łagodnej twarzy pytanie. Nie trzeba tabliczki.

Dlaczego?

Krew spływa w dół jej piersi i maluje na czerwono nocną koszulę. Po chwili jej ciało pada na ziemię.

Pokój zdaje się drżeć od ochrypłego gardłowego jęku i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że dźwięk dobywa się z mojego gardła. Rozpaczliwie szarpię więzy, ignorując ból, którego właściwie już nie czuję. Wiem, że jeśli tylko uda mi się znaleźć przy Annabelle, wszystko naprawię. Jeśli chwycę ją w ramiona, przywołam ją na powrót. Musi być jakiś sposób, ona nie może być martwa, nie może…

Jej oczy, szeroko otwarte i upiornie puste patrzą na mnie, jakbym naprawdę mogła coś zmienić. Krew płynie coraz wolniej, wsiąka w dywan i pełznie w moim kierunku.

– Musiałam cię ukarać za to, co zrobiłaś – oświadcza Diuszesa, wycierając nóż w rękaw szaty. – Ciebie i ją.

Spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło, przestępuje nieruchome ciało Annabelle i otwiera drzwi. Przez sekundę dostrzegam za nimi stojących na posterunku Gwardzistów, a potem drzwi zamykają się i zostaję w komnacie sama ze zwłokami dziewczyny, która była moją pierwszą bratnią duszą w tym miejscu.

Rozdział 2

Usuwam się na kolana.

Moje ramiona, wygięte w nienaturalnej pozycji, protestują, ale nic mnie to nie obchodzi. Nogi nie są w stanie mnie utrzymać.

W ciele Annabelle nie ma już więcej krwi. Patrzę na jej piękną, ufną twarz i wciąż widzę tę dziewczynę, która została ze mną w noc po Aukcji, choć nie powinna tego robić, dziewczynę, która trzymała mnie w ramionach, gdy po pogrzebie Dahlii darłam na strzępy suknie, dziewczynę, która zawsze ogrywała mnie w Halmę, która co wieczór czesała moje włosy i jako pierwsza poznała moje imię.

Kochałam ją. A teraz ją zabiłam. To przeze mnie jest teraz martwa.

– Przepraszam – szepcę i łzy, które dotąd wstrzymywałam, spływają po moich policzkach jak dwie nieprzebrane rzeki. – Tak bardzo przepraszam, Annabelle.

Świadomość jej śmierci okrywa mnie całunem, pod którym duszę się z bezsilności i żalu. Płacz zamienia się w głuchy, rozdzierający moją pierś szloch. Wyję bezgłośnie tak długo, aż moje gardło jest otwartą raną, moje płuca pulsują bólem, aż nie ma we mnie niczego poza pustką, którą niegdyś wypełniała Annabelle.

Czas płynie.

W którymś momencie zdaję sobie sprawę, że palą mnie ramiona i to uczucie wytrąca mnie z katatonii. Nie mam jednak dość energii, by się ruszyć.

Wydaje mi się, że słyszę jakieś dźwięki za drzwiami. Stuknięcie i dwa stłumione uderzenia. Może Diuszesa wróciła. Ciekawe, kogo tym razem zabije na moich oczach.

Drzwi otwierają się i do komnaty wkracza Gwardzista. Dziwne, ale tylko jeden. Nie rozumiem. Zamyka za sobą drzwi i przez krótką chwilę patrzy w zdumieniu na leżące w plamie szkarłatu ciało. Potem podchodzi do mnie.

– Nic ci nie jest? – pyta. Nie słyszałam dotąd, byt którykolwiek z Gwardzistów Diuszesy mówił, głos jednak brzmi zadziwiająco znajomo. Jestem zbyt skołowana, by odpowiedzieć.

Mężczyzna odpina coś od pasa i nagle moje ramiona są wolne. Chwyta mnie w pół, bo opadam bezwładnie na podłogę, niezdolna, by wyciągnąć ręce i się podeprzeć.

– Violet – szepce nagląco. – Jesteś ranna?

Skąd Gwardzista wie, jak się nazywam? Potrząsa mną lekko i dopiero wtedy dostrzegam jego twarz.

– Garnet? – Mój głos jest ledwie słyszalny. Gardło mam przerażająco suche.

– Chodź – ponagla mnie. – Musimy się stąd wydostać, nie ma za wiele czasu.

Brutalnie stawia mnie na nogi. Przechodzę kilka kroków i opadam na kolana przy ciele Annabelle. Czuję, jak krew z dywanu wsiąka w moją koszulę. Czułym gestem dotykam jej włosów i zakładam za ucho zbłąkany kosmyk.

– Tak mi przykro – szepcę i nieskończenie łagodnie zamykam jej oczy.

– Violet – mówi Garnet. – Musimy iść.

Całuję ją ostrożnie w czoło, tuż ponad uchem. Jej włosy pachną liliami.

– Żegnaj, Annabelle – mruczę.

Zmuszam się, by wstać. Garnet ma rację. Musimy iść. Ash wciąż żyje i jeszcze nie jest za późno, by go ocalić.

Garnet otwiera drzwi. Na podłodze w sąsiednim pokoju leży dwóch Gwardzistów. Przez sekundę zastanawiam się, czy są martwi, czy tylko nieprzytomni, a potem dociera do mnie, że wcale mnie to nie obchodzi.

Przebiegamy przez gotowalnię i wychodzimy na korytarz. Pełen kwiatów hol świeci pustkami. Garnet prowadzi mnie na prawo, ku rzadko używanym schodom na tyłach pałacu.

– Lucien cię przysłał? – pytam cicho.

– Lucien nic na razie nie wie. Nie mogłem się z nim skontaktować.

– Dokąd idziemy?

– Przestań zadawać pytania – syczy. Pospiesznie schodzimy po schodach. Podłoga skrzypi pod moimi stopami.

Parter wydaje się być upiornie cichy. Drzwi do sali balowej stoją otworem. Przez wysokie okna wpada do środka światło księżyca i maluje na parkiecie srebrzyste smugi. Wciąż pamiętam, jak po raz pierwszy przemykałam się tędy nocą, zmierzając do sypialni Asha.

– Gdzie są lochy? – szepcę. Garnet nie zwraca na mnie uwagi, więc chwytam go za ramię. – Garnet, gdzie są lochy? – powtarzam. – Musimy wyciągnąć Asha.

– Przymkniesz się wreszcie? – warczy. – Ciebie musimy wyciągnąć, nie jego.

W nos uderza mnie znajomy zapach. Nie zastanawiając się ani chwili, otwieram drzwi do palarni Diuka i wciągam do środka Garneta.

– Co ty wyprawiasz? – cedzi przez zaciśnięte zęby.

– Nie zostawimy go tutaj – oznajmiam.

– Na coś takiego się nie umawiałem.

– Ale on tu zginie!

– I co z tego?

– Ledwie co patrzyłam, jak Annabelle wykrwawia się na śmierć! – Czuję nieprzyjemny ucisk w piersi. – Była jedną z najcudowniejszych, najmilszych osób, jakie poznałam i zginęła z mojego powodu. Co, gdyby to ona była w lochu? Zostawiłbyś ją tam, wiedząc, że czeka ją egzekucja? Widziałam was razem. Byłeś dla niej miły. Lubiła cię. Naprawdę by cię to nie obeszło?

Garnet wyraźnie się wzdryga.

– Słuchaj, to nie jest część zadania, które dostałem, jasne? Nie zjawiłem się tu po to, żeby doprowadzić do ponownego spotkania rozdzielonych kochanków i takie tam. Rozumiesz?

– Nie o to chodzi. Stawką jest czyjeś życie. Dlaczego po mnie przyszedłeś?

– Bo wiszę przysługę Lucienowi. Obiecałem, że ci pomogę.

– No to mi pomóż! – naciskam.

– O co ci w ogóle do licha chodzi?! – wścieka się. – To tylko towarzysz, takich jak on jest na pęczki.

– A Annebelle była tylko służącą. Ja jestem tylko surogatką. – W moim głosie pobrzmiewa gniew. – Mówisz, jak twoja matka!

Garnet sztywnieje.

– Popatrz! – Chwytam w dłonie przemoczoną krwią nocną koszulę. – To jej krew. Twoja matka ją zamordowała, Garnet. Kiedy to się skończy? Ilu jeszcze ludzi będzie musiało przez nią zginąć?

Milczy przez chwilę.

– Dobrze – mruczy. – Pomogę ci. Ale jeśli nas złapią, nie oczekuj, że będę chronić twój tyłek.

– Aż tak naiwna nie jestem – mamroczę pod nosem.

Wymykamy się z pokoju i wracamy przez hol i bibliotekę. Wreszcie zatrzymujemy się przed szerokimi drzwiami opatrzonymi masywnym zamkiem.

– Potrzymaj – mówi Garnet, podając mi coś, co wygląda jak kawałek czarnego marmuru mniej więcej wielkości jaja. Jego powierzchnia jest nienaturalnie gładka.

– Co to?

– Ogłuszy strażników – wyjaśnia. – Nie pytaj mnie jak, Lucien to zrobił. W ten sposób wyciągnąłem cię z komnat, nie wywołując alarmu.

Wyciąga zza pazuchy pęk kluczy i wsuwa jeden z nich, duży i żelazny, do zamka. Drzwi otwierają się ze stłumionym skrzypnięciem. Garnet obraca się ku mnie i zabiera mi marmur.

– Powiedziałbym, że panie przodem, ale w tej sytuacji lepiej chyba darować sobie zwyczajowe uprzejmości.

Korytarz przypomina tajne przejście do pokojów Asha; podłoga i ściany są wyłożone kamieniem, a kule świetlne sprawiają, że tunel tonie w mdłym świetle. Przede mną ciągną się schody, wąskie i długie. Idę wolniej niż powinnam, nasłuchując dźwięków, które nie są odgłosem kroków Garneta ani plaskaniem moich bosych stóp o lodowate stopnie. Kiedy schodzimy wreszcie na dół, drżę z zimna. Powietrze jest tu chłodne. Kolejne drzwi, grube, z ociosanego drewna z żelazną kratą umieszczoną na linii wzroku wydają się uchylone.

Garnet marszczy brwi.

– Co? – szepcę.

Popycham drzwi i nagle strach przed tym, że ktoś nas dojrzy, znika.

– Och! – wykrzykuję, niepomna na to, że powinnam być cicho.

Ash leży w celi, ledwie kilka jardów przede mną. Podbiegam do niego i opadam na kolana, zaciskając dłonie na zimnych prętach kraty.

– Ash – szepcę. Na jego twarzy i włosach widnieje zakrzepła krew. Kość policzkowa jest sinofioletowa, a na czole widać paskudne otarcie. Ma na sobie tylko spodnie od piżamy, stopy i klatka piersiowa są nagie. Na pewno jest mu potwornie zimno. A raczej byłoby, gdyby był przytomny.

– Ash – mówię głośniej. – Ash, obudź się. – Wyciągam dłoń, ale nie mogę go dosięgnąć poprzez kratę. – Garnet, gdzie są klucze?

Garnet pojawia się u mojego boku.

– Nie wiem – odpowiada. – Na tym kółku nie ma kluczy do żadnej celi.

Wzbiera we mnie fala rozpaczy, zaciskam jednak zęby i nie poddaję się jej. Nie czas tracić nadziei.

– Musi być coś, co możemy zrobić. Na pewno gdzieś tutaj są. Ash! – Szarpię pręty. Na próżno. – Obudź się, błagam!

Serce zamiera mi w piersi, gdy z cienia za drzwiami wyłania się nagle Carnelian. W dłoni trzyma niewielki złoty kluczyk.

– Carnelian, coś ty zrobiła? – pyta Garnet, patrząc szeroko otwartymi oczyma gdzieś poza nią. Podążam za jego wzrokiem i dostrzegam ciała dwóch Gwardzistów leżące na podłodze za drzwiami obok pustej celi.

Carnelian unosi drugą dłoń i pokazuje Garnetowi strzykawkę.

– Wiesz, to zabawne, jak wiele możesz zrobić, kiedy nikt nie zwraca na ciebie uwagi – mówi cicho. – Możesz chodzić, gdzie chcesz. Możesz manipulować ludźmi. Doktor pokazał mi parę rzeczy, kiedy udawałam, że interesuję się medycyną. – Patrzy na igłę niemal z czułością. – Nie zabiłam ich – wyjaśnia. – Są sparaliżowani. No i nieprzytomni. Oni również mnie nie doceniali. Widziałam to w ich oczach. Biedna mała Carnelian. Biedna, brzydka, głupia Carnelian.

– Matka cię za to zabije – rzuca Garnet.

– Och… ciebie też – odpowiada dziewczyna. – Co robisz tu na dole i to na dodatek z nią?

– Otwórz celę – mówię.

Posyła mi mordercze spojrzenie.

– To nie ty miałaś z nim być. On powinien należeć do mnie. Dlaczego musiałaś mi go odebrać?

– Niczego ani nikogo ci nie odebrałam – warczę. – Ash nie jest szczeniaczkiem albo bransoletką. Jest człowiekiem.

– Wiem, kim jest – oświadcza. – Znam go lepiej niż ty.

– Szczerze w to wątpię.

– Zdradził mi rzeczy, o których wcześniej nikomu nie mówił. Sam tak powiedział. A ja… ja… – Na jej policzki występują krwawe plamy. – Zaufałam mu i zdradziłam mu moje sekrety. Miał ze mną zostać na zawsze.

– Carnelian, nigdy nie było żadnego na zawsze. Nie zostałby z tobą. Odszedłby zaraz po twoich zaręczynach.

– Opracowywałam plan – upiera się Carnelian. – Na pewno znalazłabym jakiś sposób.

– No cóż, nic z tego nie ma teraz znaczenia, bo jeśli nie otworzysz tych drzwi, Ash zostanie stracony. – Klucz w jej dłoni przyciąga mój wzrok jak magnes. – Tego właśnie chcesz?

– Nie chcę, żeby był z tobą.

– Więc wolisz, żeby umarł?

Cichy jęk dobywający się z ust Asha obydwie nas ucisza.

– Ash! – Przyciskam twarz do prętów celi. Jego powieki drgają, raz i drugi, aż wreszcie unoszą się. Kiedy mnie dostrzega, na jego wargi wypływa uśmiech.

– Violet? – chrypi. – Gdzie jesteśmy? – Kręci powoli głową, by rozejrzeć się po pomieszczeniu. – Ach, no tak.

– Nie martw się. Przyszłam cię uratować. – Nie brzmię tak pewnie, jakbym chciała.

– To miłe – szepce Ash. Jego spojrzenie traci na chwilę ostrość, ale po chwili wraca do mnie. – Co się stało z twoją twarzą?

– Nic mi nie jest – zapewniam, gdy Ash z trudem siada na podłodze. Mruga i, krzywiąc się, dotyka opuchniętego policzka.

– No więc – mruczy, czołgając się w stronę drzwi celi – jak mam znaleźć się po drugiej stronie tej kraty?

Spoglądam za siebie i Ash po raz pierwszy zauważa, że nie jesteśmy w lochu sami. Widząc Garneta i Carnelian, marszczy brwi. Dziewczyna opuszcza strzykawkę.

– Carnelian ma klucz – oznajmiam, a potem wbrew sobie samej, podnoszę się i odchodzę kawałek dalej. Nie jestem w stanie przekonać Carnelian, by otworzyła drzwi, ale Ash może to zrobić.

Carnelian podchodzi do celi powoli, nie spuszczając wzroku z twarzy Asha. Staje przed kratą i osuwa się na kolana dokładnie w tym samym miejscu, z którego ledwie się podniosłam.

– Tak mi przykro – szepce, obejmując dłonią jego zaciśniętą na pręcie dłoń. – Myślałam, że jeśli się jej pozbędę, będziemy razem.

Ash zmusza się do kolejnego uśmiechu.

– Wiem.

– Myślałam… Miałam plan…

– Wiem – powtarza Ash. – Ale on by nie zadziałał.

Carnelian ze smutkiem kiwa głową.

– Bo choćby nie wiem, co się stało, nie możesz ze mną zostać.

– Nie – odpowiada miękko. – Nie mogę.

– Mogę zadać ci jedno pytanie? – Carnelian wsuwa klucz do zamka.

– Oczywiście.

– Czy cokolwiek, co było między nami, było… prawdziwe?

Ash zbliża twarz tak blisko twarzy Carnelian, że mam ochotę wrzeszczeć. Szepce coś, czego nie jestem w stanie usłyszeć i nagle twarz dziewczyny rozjaśnia się. Po chwili puszcza kratę, przekręca klucz w zamku i otwiera drzwi. Błyskawicznie przyskakuję do Asha i pomagam mu wstać. Carnelian patrzy na mnie nienawistnie.

– Robię to dla niego – oświadcza. – Nie dla ciebie.

Nie mam szans odpowiedzieć, bo wcina się Garnet.

– No tak, tak, oglądałem to małe przedstawienie z prawdziwym ukontentowaniem – sarka – ale chyba najwyższa pora stąd iść.

– Wszystko w porządku? – szepcę do Asha. Przez cienki jedwab mojej koszuli czuję, jak lodowatą ma klatkę piersiową, jednak uścisk jego ramion jest silny i kojący.

– Zabierajmy się stąd – odpowiada cicho.

– Rozchmurz się, kuzynko – rzuca Garnet. Carnelian przygląda się Ashowi i mnie z na poły gniewnym, na poły smutnym grymasem. – Pomyśl o minie matki, gdy odkryje, że te gołąbeczki znikły.

Kącik jej ust unosi się lekko.

Garnet kiwa głową.

– Dzięki za pomoc – mówi i macha do niej ręką. Potem odwraca się w naszą stronę. – A teraz naprawdę stąd znikajmy.

Rozdział 3

Wbiegamy po schodach tak szybko i cicho, jak tylko jesteśmy w stanie.

Korytarze są puste. Jedną ręką Ash trzyma się za żebra po lewej stronie, drugą ściska moją dłoń.

– Nic ci nie jest? – pyta, wskazując brodą moją koszulę. Krew Annabelle prawie już wyschła. Kolana i łydki pokrywają ciemnoczerwone plamy. Żal znów ściska mnie za gardło.

– To nie moja krew – szepcę.

Oczy Asha rozwierają się szeroko.

– Kto…

Potrząsam głową. Nie chcę teraz o tym rozmawiać.

Mijamy jadalnię i wchodzimy w przeszklony korytarz prowadzący do wschodniego skrzydła, gdzie znajdują się komnaty Asha. Mam wrażenie, jakby ta noc rozgrywała się raz jeszcze, tym razem od końca. On tu jest, muszę o tym pamiętam. Mocniej ściskam jego rękę.

– A ten co tu robi? – szepce mi do ucha, spoglądając na Garneta.

Wzruszam ramionami.

– Ten usiłuje wyprowadzić was z tego pałacu w jednym, a właściwie w dwóch kawałkach – odpowiada Garnet. – Więc, z łaski swojej, przymknijcie się i trzymajcie blisko mnie.

– Dokąd idziemy? – pytam.

– Potrzebujemy transportu.

– Acha. To jaki jest plan?

– No naprawdę, Violet… – parska Garnet i przystaje na moment. – Czy ja wyglądam, jakbym miał na podorędziu jakąś instrukcję? No wiesz, strona 15, ucieczka z Pałacu Jeziora? Wymyślam na bieżąco. Więc jeśli masz jakiś lepszy pomysł…

– Nie, nie – zapewniam pospiesznie. – Zdajemy się na ciebie.

– Wie, jak masz na imię – mruczy pod nosem Ash, gdy przemykamy przez korytarze,

– Lucien – wyjaśniam. Ash mówi coś, ale zbyt cicho, bym mogła usłyszeć.

Mijamy dawne kwatery Asha, skręcamy w lewo, potem w prawo i znów w lewo. Jesteśmy dalej we wschodnim skrzydle niż kiedykolwiek wcześniej.

– Skąd znasz tak dobrze tę część pałacu? – pyta Ash Garneta. – To skrzydło służby.

Garnet unosi brew i patrzy na mnie z paskudnym uśmiechem.

– Bywam tutaj.

Krzywię się, myśląc o tych wszystkich naiwnych pokojówkach, na które Garnet mógł urządzać polowania, ale na Ashu pełne samozadowolenia słowa nie robią żadnego wrażenia.

– Nieprawda – mówi.

Garnet prycha pogardliwie.

– Skąd miałbyś wiedzieć?

– Skądś – odpowiada Ash. – I, uwierz mi, wiem.

Gdy docieramy do końca korytarza, Garnet z szyderczym grymasem ściąga z siebie kurtkę gwardzisty.

– Będzie ci potrzebna – oznajmia, rzucając mi ją.

Ubieram się. Rękawy są dużo za długie i natychmiast przypomina mi się szlafrok mamy, to, jak wielki zdawał mi się, gdy nosiłam go po domu, jeszcze w Bagnie, wtedy, gdy najstraszliwszą rzeczą, jaką mogłam sobie wyobrazić, był wyjazd do Magazynu Południowej Bramy.

Garnet otwiera drzwi i w twarz uderza mnie podmuch lodowatego powietrza. Natychmiast zaczynam szczękać zębami. Obracam się, by zaoferować okrycie Ashowi, który nie ma nawet koszuli, ale na widok mojego gestu on jeszcze mocniej opatula mnie kurtką. Jestem boso, zmarznięta trawa chrupie mi pod stopami i po chwili nie mam już w nich czucia. Zachmurzyło się i ani gwiazdy, ani księżyc nie oświetlają nam drogi. Na szczęście Garnet zdaje się doskonale wiedzieć, dokąd idzie. Z ciemności wyłania się czarny, kanciasty kształt jakiegoś budynku. Gdy podchodzimy bliżej, Garnet szuka przez chwilę właściwego klucza.

Słychać chrobot i po chwili zamieniamy lodowatą noc na chłodne, ciche pomieszczenie.

Drzwi zamykają się za mną i zapala się światło. W pomieszczeniu, jeden obok drugiego, stoją wypolerowane do połysku automobile. Dostrzegam biały, którym jechałam z Diuszesą na pogrzeb Dahlii w pałacu Hierarchy, oraz czarny, używany zwykle z okazji balów, ale jest ich więcej – jeden czerwony, drugi srebrny, kolejny jasnoniebieski i jeszcze jeden, cytrynowożółty.

Garnet podchodzi prosto do czerwonego automobilu i otwiera bagażnik.

– Wskakujcie – mówi.

Nigdy nie sądziłam, że któregoś dnia zgodzę się, a właściwie to zapragnę wejść do czyjegoś bagażnika.

– Nie sądzisz, że ktoś może zauważyć, jeśli samochód zniknie? – mamrocze Ash, układając się w ciasnej przestrzeni. Staram się wpełznąć głębiej, by zrobić mu miejsce.

Na usta Garneta wypełza charakterystyczny, bezczelny uśmiech.

– Ten jest mój. To nie będzie pierwszy raz, gdy wymknąłem się nim na nocną przejażdżkę.

Zatrzaskuje klapę z hukiem.

Panika atakuje mnie z wściekłością, która odbiera mi dech. Wszędzie ciemność, nazbyt bliska i namacalna. Duszę się. Z całych sił uderzam dłońmi w klapę bagażnika, ale ta nie chce ustąpić. Nagle czuję na twarzy zimne dłonie Asha.

– Violet, spokojnie – szepce. – Oddychaj.

Moje płuca wreszcie reagują i nagle przygniata mnie świadomość tego, co się stało. Z rozpaczą wtulam się w Asha, a po policzkach płyną mi łzy. Garnet odpala silnik. Całym ciałem czuję jego wibracje. Słyszę stłumiony dźwięk otwierającej się i zamykającej bramy garażu i po chwili automobil gwałtownie rusza. Wpadam na Asha. Pojazd skręca i ten ruch wbija mnie na powrót w ścianę bagażnika, a Ash niemal mnie zgniata.

– Wiesz co? – jęczy. – On się chyba świetnie bawi.

Mój szloch zamienia się w histeryczny śmiech. Od tej wymuszonej absurdalnej wesołości aż boli mnie brzuch. Ash również zaczyna chichotać, ale parsknięcia szybko przechodzą w kaszel.

– Wszystko w porządku? – pytam, całując jego twarz.

– Tak, tak… Auć! – stęka, gdy dotykam wargami pokiereszowanego policzka. – Co dokładnie się wydarzyło? Pamiętam tylko, że Diuszesa wpadła do mojej sypialni.

Opowiadam mu o przemawiających głosem Garneta Arkanach, o tym, jak związali mnie Gwardziści i jak Annabelle…

– Zostawiłam ją tam – szepcę. – Samą.

– Musiałaś – mówi cicho Ash. – Violet, musiałaś to zrobić.

Milczymy przez chwilę. Poczucie winy, ból i żal, które udało mi się odepchnąć od siebie na czas ucieczki z pałacu, wracają. Widzę jej twarz w ciemnościach, czuję zapach jej włosów.

– To moja wina – wyznaję łamiącym się głosem. – Gdybym nie… Gdybyśmy…

– Nie. – Wypowiedziane ostrym, autorytarnym tonem słowo zdaje się wypełniać ciasną przestrzeń. – To Diuszesa zabiła Annabelle, Violet. Nie ty. Nie ja.

Kładę głowę na jego ramieniu i składam sobie w duchu obietnicę. Nigdy nie zapomnę Annabelle. Tylko w ten sposób mogę utrzymać ją przy życiu.

– Wiesz, dokąd jedziemy? – pyta Ash.

– Nie. – Teraz, kiedy wyjechaliśmy już na drogę, automobil porusza się płynnie. Wyplątuję się z kurtki i narzucam ją na Asha.

– Violet, ja nie…

– Obydwoje z niej skorzystamy – oznajmiam, po czym przyciskam się do niego najbliżej, jak tylko mogę. Ma lodowatą skórę.

Ash głaszcze moje włosy. Stłumiony pomruk silnika działa dziwnie uspokajająco.

– Ocaliłaś mi życie – szepce Ash i jego ciepły oddech omiata mi czoło.

– Nie mogłam cię tam zostawić.

Śmieje się cicho.

– Doceniam to.

– Zrobiłbyś to samo dla mnie.

Zdaje się, że mija cała wieczność nim samochód wreszcie się zatrzymuje. Garnet otwiera bagażnik. Wypogodziło się, bo widzę jego sylwetkę osrebrzoną światłem księżyca.

– Miło się jechało? – pyta z kpiarskim uśmiechem.

Ash wygrzebuje się z bagażnika i pomaga mi zrobić to samo. Zarzuca mi kurtkę na ramiona.

– Gdzie jesteśmy?

Rozglądam się. Stoimy w jakiejś ciemnej uliczce, w mroku majaczą dwa przysadziste, pozbawione ozdób budynki.

– Kostnica – odpowiada Garnet.

Wstrząsa mną dreszcz.

Prowadzi nas do żelaznych, pomalowanych pod kolor ścian drzwi. Biała fasada robi niepokojące wrażenie.

– Nie jest zamknięta? – zdumiewam się.

– To kostnica dla służących i surogatek – wyjaśnia Garnet.

– No tak – mruczę pod nosem.

W budynku jest chłodno i sterylnie. Garnet odpina od paska niewielką latarkę i oświetla kilka długich korytarzy. Pomalowane na chorobliwą zieleń, cuchnące antyseptykami wyglądają upiornie. Stopy lepią mi się do wypastowanej podłogi.

– Dokąd idziemy? – szepcę.

Garnet kieruje snop światła najpierw na lewo, potem na prawo.

– Dobre pytanie – parska. – Lucien nie powiedział ci przypadkiem, gdzie dokładnie masz się z nim spotkać?

– Miałam tak jakby nie żyć – przypominam.

– Racja.

– Tu są jakieś oznaczenia – zauważa Ash. Stoi na rogu dwóch krzyżujących się korytarzy i wpatruje się w ścianę. – Garnet, poświeć tutaj.

Garnet kieruje latarkę we wskazane miejsce i oświetla niewielką tabliczkę.

SUROGATKI -->

DWÓRKI <--

SŁUŻĄCY ^

Idziemy więc w prawo, mijamy podwójne, kołyszące się na zawiasach, przeszklone drzwi i wchodzimy w kolejny korytarz. Ash sprawdza jeden z pokojów.

– Zamknięte – mówi cicho, zdejmując dłoń z klamki.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...