Batman kontra religijna sekta? Czy to ma prawo zadziałać? A i owszem!
"Batman: Sekta" promowany jest jako "kontrowersyjna opowieść o Mrocznym Rycerzu". Kontrowersje nie dotyczą tylko podjętego tematu, choć to naturalnie główna przyczyna, ale także sposobu jego ukazania. Chodzi mianowicie o brutalność – niby w każdym superhero nie brakuje okładania się po pyskach, czasem zdarza się łamanie kończyn (lub kręgosłupa Zamaskowanego Krzyżowca), lecz "sekta" wynosi drastyczność na wyższy poziom, rzadko kiedy widziany w trykociarskich komiksach. Ale po kolei.
W 1988 roku duet złożony z Jima Starlina (scenariusz) oraz Berniego Wrightsona (którego horrorowe i zarazem bardzo efektowne dzieła publikowane są przez wydawnictwo KBOOM) stworzył "Batmana: Sektę". W tym 200–stronicowym komiksie Gacek mierzy się z charyzmatycznym Diakonem Blackfire'em, przywódcą zgromadzenia–sekty religijnej w podziemiach Gotham. Jako świetny mówca, silny i stanowczy człowiek rzekomo cieszący się boskim namaszczeniem, przygarnął pod swoje skrzydła rzesze bezdomnych i prędko uczynił z nich wiernych wyznawców. W efekcie problem pozostających bez dachu nad głową na terenie Gotham po prostu zniknął. Ale nie tylko, ponieważ mieszkańcom przestali też zagrażać drobni przestępcy, złodzieje, włamywacze i tak dalej. Sęk w tym, że wielu z nich spotkał bardzo krwawy koniec, przez co znaczna część mieszkańców i tak nadal nie zapuszcza się w pewne rejony miasta. Ślady prowadzą Batmana do zgromadzenia Blackfire'a, gdzie będzie musiał podjąć walkę, aby nie stać się jednym z wyznawców tajemniczego Diakona.
"Sekta" ma już swoje lata i jako taka nie jest wolna od bolączek. Choć może właściwszym byłoby stwierdzenie, że nigdy nie była od nich wolna. U Starlina pewne rzeczy dzieją się za szybko, jakby za łatwo po myśli scenarzysty. Trzeba przekabacić ważną postać? Parę nieszczególnie płomienistych chmurek dialogowych wystarczy. Jeden z bohaterów za szybko dotarł do kluczowego miejsca? Nic nie szkodzi, poszwęda się tam bez celu i popatrzy, jak "ci dobrzy" są okładani. Przecież zdąży jeszcze wkroczyć do akcji. Można dobić jednego z herosów? Ależ po co, złole mogą przecież do niego wrócić i zrobić to w każdej chwili. A może jednak nie zdążą tego zrobić?
W paru miejscach odczuwa się potknięcia scenarzysty, jednakże przez znaczną większość czasu "Sekta" to komiks wciągający. Szybko się go czyta, jest intensywny i ukazuje nam Batmana, jakiego rzadko (albo i wcale) widujemy w nowych produkcjach DC. Nieposługującego się masą gadżetów, Batmobilem, Batzbroją i całą tą obmyśloną przez różnorakich twórców Battechnologią. Człowieka z krwi i kości, który też miewa słabsze momenty, którego można złamać, a nawet który krwawi czy traci przytomność na skutek uderzeń zwykłych przestępców – nie tylko napędzanych Venomem łotrów czy arcywrogów przez duże A. Klasyczny powiew świeżości, chciałoby się napisać.
I wspomniana świeżość wynikająca tak naprawdę z obcowania z klasycznym podejściem do bohatera oraz nietypowym jak na superhero tematem – choć już bardziej typowym rozwojem fabuły – podkręconą brutalnością oraz znakomitymi kolorami Billa Wraya wznoszą "Batmana: Sektę" ponad znaczną część publikowanej obecnie superbohaterszczyzny. Do ideału zabrakło naprawdę sporo, a jednak wspomniana mieszanka jest zupełnie wystarczająca, abym z czystym sumieniem mógł polecić dołączenie do "Sekty". Komiksowej oczywiście.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz