Fragment książki

24 minuty czytania

ROZDZIAŁ I

To paskudne uczucie, kiedy czekasz, aż ktoś spróbuje cię zabić. Ale było 30 kwietnia, więc musiało się to zdarzyć, jak zwykle. Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz, ale teraz wiedziałem przynajmniej, że muszę się pilnować. Przedtem byłem zbyt zajęty, żeby coś z tym zrobić. Teraz jednak skończyłem pracę. Zostałem już tylko z tego powodu. Czułem, że zanim odjadę, powinienem wyjaśnić tę sprawę.

Wstałem z łóżka, wpadłem do łazienki, wziąłem prysznic, umyłem zęby i tak dalej. Znów zapuściłem brodę, więc nie musiałem się golić. Nie trzęsły mną dziwne lęki, jak dawniejszego 30 kwietnia, trzy lata temu, kiedy obudziłem się z bólem głowy i złym przeczuciem; otworzyłem wszystkie okna i zajrzałem do kuchni: wszystkie palniki były otwarte i nie paliły się. Nie. Dzisiejszy dzień nie przypominał nawet 30 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy przed świtem zbudził mnie lekki zapach dymu. To paliło się moje mieszkanie. Mimo to trzymałem się z daleka od wszystkich lamp na wypadek, gdyby żarówki napełniono czymś łatwo palnym, i raczej pstrykałem w przełączniki, niż je naciskałem. Nie zdarzyło się nic niezwykłego.

Normalnie nastawiam ekspres do kawy jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, z włącznikiem czasowym. Dziś jednak nie miałem ochoty na kawę, której parzenia nie widziałem. Postawiłem dzbanek i czekając, aż będzie gotowa, sprawdziłem bagaż. Wszystko, co miałem tu cennego, leżało teraz w dwóch średniej wielkości skrzynkach: ubrania, książki, obrazy, kilka instrumentów, kilka pamiątek i tym podobne drobiazgi. Zamknąłem wieka. Czysta koszula, bluza, dobra książka i plik czeków podróżnych trafiły do plecaka. Wychodząc, oddam klucz dozorcy, żeby mógł wpuścić facetów od przeprowadzki. Wyniosą skrzynki do magazynu.

Dziś rano nie będzie przebieżki.

Popijając kawę, przechodziłem od okna do okna. Zatrzymywałem się przy każdym z nich, by rzucić okiem na ulice w dole i budynki naprzeciwko (w zeszłym roku był to ktoś z karabinem). Myślałem o pierwszym przypadku, siedem lat temu. Szedłem sobie chodnikiem w piękny, wiosenny poranek, kiedy nadjeżdżająca ciężarówka zjechała nagle w bok i niewiele brakowało, by połączyła mnie na stałe z fragmentem muru. Zdążyłem odskoczyć i upaść. Kierowca nie odzyskał już przytomności. Wyglądało to na jeden z tych niewyjaśnionych wypadków, które czasem wdzierają się w nasze życie.

Jednak rok później, co do dnia, późnym wieczorem wracałem do domu od mojej przyjaciółki. Napadli na mnie trzej ludzie, jeden z nożem, dwaj z kawałkami rurek. Nie okazali nawet tyle grzeczności, by najpierw poprosić o portfel.

Zostawiłem szczątki pod drzwiami pobliskiego sklepu muzycznego, a kiedy zastanawiałem się nad tym po drodze, nie skojarzyłem, że to przecież rocznica wypadku samochodowego. Pomyślałem o tym dopiero następnego dnia, ale nawet wtedy uznałem, że to tylko dziwny zbieg okoliczności. Sprawa paczki z bombą, która zniszczyła połowę sąsiedniego mieszkania, skłoniła mnie do zastanowienia, czy statystyczna natura rzeczywistości nie jest przypadkiem nieco nadwerężona w moim otoczeniu i o tej porze roku. Wydarzenia kolejnych lat zmieniły podejrzenia w pewność.

Kogoś bawiły doroczne próby zamordowania mnie. Po prostu. Kiedy zamach się nie udawał, miałem roczną przerwę przed kolejnym podejściem.

Lecz w tym roku ja także miałem chęć się pobawić. Najbardziej martwił mnie fakt, że on, ona czy ono nigdy chyba nie był obecny na miejscu zamachu. Wolał się raczej posługiwać różnymi sztuczkami, urządzeniami czy podstawionymi ludźmi. Będę określał tę osobę symbolem S (co w mojej prywatnej kosmologii oznacza czasem „spryciarza”, a czasem „skurwiela”), ponieważ X jest zbyt często wykorzystywane. A nie mam ochoty na kontakty z zaimkami niepewnego rodzaju.

Wypłukałem filiżankę i dzbanek, ustawiłem je na suszarce, chwyciłem plecak i wyszedłem. Pana Mulligana nie było w domu, a może spał, więc wrzuciłem mu klucz do skrzynki na listy i ruszyłem na śniadanie do pobliskiego baru.

Ruch nie był zbyt duży i wszystkie pojazdy zachowywały się jak należy. Szedłem powoli, rozglądałem się i nasłuchiwałem. Słońce świeciło jasno i zapowiadał się piękny dzionek. Miałem nadzieję, że szybko załatwię całą sprawę i będę mógł cieszyć się nim w spokoju.

Bez przeszkód dotarłem do baru. Usiadłem przy oknie. W chwili, gdy podszedł kelner, dostrzegłem na ulicy znajomą postać — był to dawny kumpel z klasy, potem kolega z pracy. Lucas Raynard: metr osiemdziesiąt, rudowłosy, przystojny mimo — a może dzięki — artystycznie złamanemu nosowi, o głosie i manierach handlowca, którym był.

Zastukałem w szybę. Zauważył mnie, pomachał, zawrócił i wszedł do środka.

— Merle! Miałem rację — oznajmił. Ścisnął mnie za ramię, usiadł i wyjął mi z rąk kartę. — Nie znalazłem cię w domu i zgadłem, że pewnie będziesz tutaj.

Zaczął czytać menu.

— Dlaczego? — zdziwiłem się.

— Jeśli chcą się panowie zastanowić, wrócę za chwilę — powiedział kelner.

— Nie — odparł Luke i podyktował gigantyczne zamówienie. Dodałem swoje.

— Ponieważ jesteś istotą podległą władzy przyzwyczajeń — stwierdził, odpowiadając na moje pytanie.

— Przyzwyczajeń? Prawie w ogóle tu nie bywam.

— Wiem. Ale bywałeś w chwilach napięcia. Na przykład przed egzaminami. Albo kiedy coś cię dręczyło.

— Hm — mruknąłem. Chyba miał rację, chociaż dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zakręciłem popielniczką z wytłoczoną głową jednorożca, pomniejszoną wersją witrażu, stanowiącego część ścianki działowej przy drzwiach. — Sam nie wiem czemu — wyznałem po chwili. — Ale dlaczego sądzisz, że coś mnie dręczy?

— Przypomniałem sobie te twoje paranoiczne lęki, jakie z powodu paru wypadków żywiłeś co do 30 kwietnia.

— Więcej niż paru. Nigdy ci o wszystkich nie opowiadałem.

— Więc ciągle w to wierzysz?

— Tak.

Wzruszył ramionami. Zjawił się kelner i nalał nam kawy.

— Niech będzie — zgodził się wreszcie Luke. — Czy dziś masz to już za sobą?

— Nie.

— Szkoda. Mam nadzieję, że nie utrudnia to myślenia.

Wypiłem łyk kawy.

— Żaden problem.

— To dobrze. — Westchnął i przeciągnął się. — Posłuchaj, wczoraj wróciłem do miasta…

— Jak się udał wyjazd?

— Ustanowiłem nowy rekord sprzedaży.

— Świetnie.

— W każdym razie… dopiero w pracy dowiedziałem się, że odszedłeś.

— Zwolniłem się mniej więcej miesiąc temu.

— Miller próbował cię złapać. Miałeś rozłączony telefon, więc nie mógł zadzwonić. Zaglądał nawet kilka razy, ale cię nie zastał.

— Szkoda.

— Chce, żebyś wrócił.

— Zakończyłem tutaj swoje sprawy.

— Czekaj, aż poznasz ofertę. Brady dostaje kopniaka w górę, a ty zostajesz nowym szefem projektowania. Dwadzieścia procent podwyżki. To miałem ci od niego przekazać.

Cmoknąłem cicho.

— Szczerze mówiąc, brzmi to całkiem obiecująco. Ale, jak już mówiłem, zakończyłem tutaj swoje sprawy.

— Rozumiem… — Oczy mu błysnęły i uśmiechnął się chytrze. — Czyli masz na oku coś lepszego. No dobra. W takim przypadku mam ci powiedzieć, żebyś go zawiadomił, ile płacą tamci. A on postara się ich przebić.

Pokręciłem głową.

— Widzę, że nie rozumiesz — westchnąłem. — Skończyłem. Kropka. Nie chcę wracać. Dla nikogo już nie będę pracował. Mam już dość takich zabaw. I mam dość komputerów.

— Ale jesteś naprawdę dobry. Powiedz szczerze, zamierzasz gdzieś uczyć?

— Nie.

— Do diabła, przecież musisz coś robić! Dostałeś spadek czy co?

— Nie. Zamierzam podróżować. Za długo już siedzę w miejscu.

Jednym haustem wychylił filiżankę kawy. Potem oparł się, splótł dłonie na brzuchu i lekko zmrużył powieki. Milczał przez chwilę.

— Mówisz, że skończyłeś — stwierdził w końcu. — Masz na myśli swoją pracę i życie tutaj czy może coś jeszcze?

— Nie bardzo rozumiem.

— Często znikałeś, jeszcze w college'u. Nie było cię przez jakiś czas, a potem nagle zjawiałeś się znowu. I nigdy nie chciałeś o tym rozmawiać. Sprawiałeś wrażenie, jakbyś prowadził podwójne życie. Czy twój wyjazd ma z tym coś wspólnego?

— Nie wiem, o co ci chodzi.

Uśmiechnął się.

— Na pewno wiesz — mruknął. A kiedy nie odpowiadałem, dodał: — No cóż, powodzenia. We wszystkim.

Wciąż w ruchu, bez chwili spokoju, bawił się kółkiem do kluczy. Piliśmy drugą filiżankę kawy, a on podrzucał i dzwonił kluczami i wisiorkiem z niebieskim kamieniem. Wreszcie podano śniadanie i przez chwilę jedliśmy w milczeniu.

— Czy nadal masz „Gwiezdną Strzałę”? — zapytał.

— Nie. Sprzedałem ją zeszłej jesieni. Miałem tyle roboty, że nie wystarczało czasu na żagle. A nie chciałem, żeby stała bezczynnie.

Pokiwał głową.

— Szkoda. Niezłe na niej były imprezy, jeszcze w szkole. Później także. Przyjemnie byłoby wypłynąć jeszcze raz, żeby powspominać stare czasy.

— Tak.

— Słuchaj, widziałeś się ostatnio z Julią?

— Nie, odkąd ze sobą zerwaliśmy, nie. Wydaje mi się, że ciągle chodzi z tym facetem, z Rickiem. A ty?

— Owszem. Wpadłem do niej wczoraj wieczorem.

— Po co?

Wzruszył ramionami.

— Była z naszej paczki… a ostatnio wszyscy jakoś się rozchodzimy.

— Co u niej słychać?

— Wciąż nieźle wygląda. Pytała o ciebie. I prosiła, żeby ci to przekazać.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął zaklejoną kopertę. Charakterem Julii było na niej wypisane moje imię. Rozerwałem i przeczytałem:

Merle.

Nie miałam racji. Wiem, kim jesteś. Grozi Ci niebezpieczeństwo. Muszę się z Tobą zobaczyć. Mam coś, co będzie Ci potrzebne. To bardzo ważne. Zadzwoń albo przyjdź jak najszybciej.

Ucałowania

Julia

— Dzięki — rzuciłem, chowając list do plecaka.

Wiadomość była zagadkowa i niepokojąca. W najwyższym stopniu. Później się zastanowię, co z tym zrobić. Nadal lubiłem Julię bardziej, niż chciałem to przyznać, chociaż nie byłem pewien, czy mam ochotę znowu się z nią spotkać. Ale co miała na myśli, pisząc, że wie, kim jestem?

Wypchnąłem ją z pamięci.

Przez chwilę obserwowałem ulicę, piłem kawę i wspominałem, jak to na pierwszym roku w Klubie Szermierczym poznałem Luke'a. Był zdumiewająco dobry.

— Dalej walczysz? — spytałem.

— Czasami. A ty?

— Rzadko.

— W końcu nie ustaliliśmy, który z nas jest lepszy.

— Teraz nie ma już na to czasu — westchnąłem.

Zaśmiał się i kilka razy dźgnął w moją stronę nożem.

— Raczej nie. Kiedy wyjeżdżasz?

— Chyba jutro. Muszę jeszcze załatwić parę drobiazgów. Jak tylko skończę, ruszam.

— Dokąd?

— Tu i tam. Jeszcze się nie zdecydowałem.

— Jesteś wariat.

— Możliwe. Kiedyś nazywali to Wanderjahr. Straciłem swój i teraz zamierzam to nadrobić.

— Szczerze mówiąc, podoba mi się ten pomysł. Może sam powinienem kiedyś spróbować czegoś takiego.

— Może. Ale zdawało mi się, że swój wykorzystałeś w ratach.

— Nie rozumiem.

— Nie byłem jedynym, który często wyjeżdżał.

— Ach, to. — Machnął lekceważąco ręką. — To było w interesach, nie dla przyjemności. Musiałem załatwiać pewne sprawy, żeby spłacić rachunki. Odwiedzisz rodzinę?

Dziwne pytanie. Do tej pory żaden z nas nie mówił o rodzicach, chyba że bardzo ogólnie.

— Raczej nie — odparłem. — A jak twoi staruszkowie?

Spojrzał mi w oczy, a jego chroniczny uśmiech stał się nieco szerszy.

— Trudno powiedzieć — wyznał. — Rzadko się kontaktujemy.

Też się uśmiechnąłem.

— Znam to uczucie.

Skończyliśmy jedzenie, wypiliśmy kawę.

— Czyli nie chcesz pogadać z Millerem? — upewnił się.

— Nie.

Wzruszył ramionami. Kelner przyniósł rachunek, a Luke schował go do kieszeni.

— Ja stawiam. W końcu to ja pracuję.

— Dzięki. Może zdążymy jeszcze zjeść razem kolację. Gdzie się zatrzymałeś?

— Zaczekaj. — Sięgnął do kieszonki koszuli, rzucił mi pudełko zapałek. — Tutaj. Motel New Line.

— Wpadnę koło szóstej.

— W porządku.

Wstał. Rozstaliśmy się na ulicy.

— Na razie — rzucił.

— Cześć.

Do widzenia, Luke'u Raynardzie. Niezwykły człowiek. Znaliśmy się już prawie osiem lat. Zaliczyliśmy parę niezłych imprez. Współzawodniczyliśmy w kilku dyscyplinach sportu. Biegaliśmy razem prawie codziennie. Obaj byliśmy w drużynie lekkoatletycznej. Czasami spotykaliśmy się z tymi samymi dziewczynami. Zastanawiał mnie: silny, inteligentny i zamknięty w sobie tak jak ja. Łączyły nas jakieś więzy, których w pełni nie rozumiałem.

Wróciłem na parking pod moim blokiem. Zanim wrzuciłem do samochodu plecak i uruchomiłem silnik, zajrzałem pod maskę i podwozie. Jechałem wolno, oglądając wszystko, co osiem lat temu było nowe i świeże. Teraz się żegnałem. Przez ostatni tydzień robiłem to samo ze wszystkimi ludźmi, którzy cokolwiek dla mnie znaczyli. Oprócz Julii.

To akurat wolałbym odłożyć na kiedy indziej. Ale nie miałem już czasu. Teraz albo wcale, a moja ciekawość została rozbudzona. Skręciłem w kompleks handlowy i znalazłem budkę telefoniczną, ale nikt nie odpowiadał, kiedy wykręciłem numer Julii. Mogła znowu pracować na dziennej zmianie, ale mogła też brać prysznic albo wyjść na zakupy. Postanowiłem pojechać do niej i sprawdzić. Mieszkała niedaleko. I cokolwiek dla mnie miała, odebranie tego będzie dobrym pretekstem, by zobaczyć się z nią po raz ostatni.

Przez kilka minut krążyłem po okolicy, zanim znalazłem miejsce, gdzie mogłem zaparkować. Zamknąłem wóz, cofnąłem się na róg i skręciłem w prawo. Dzień był trochę cieplejszy. Gdzieś niedaleko szczekały psy.

Dotarłem do wielkiego, wiktoriańskiego domu, przerobionego na blok mieszkalny. Od frontu nie było widać okien Julii. Mieszkała na najwyższym piętrze od podwórza. Idąc chodnikiem, bezskutecznie starałem się odpędzić wspomnienia. Powracały obrazy naszej znajomości, a wraz z nimi cała masa przeróżnych uczuć. Przystanąłem. Głupio postąpiłem, przychodząc tutaj. Po co? Coś, o czym nawet nie wiedziałem? A jednak…

Do diabła. Chciałem jeszcze raz ją zobaczyć. Nie cofnę się teraz. Wszedłem na schodki, minąłem ganek. Drzwi były uchylone, więc wszedłem.

Ten sam hall. Ten sam wymęczony fiołek z zakurzonymi liśćmi w doniczce na komodzie przed lustrem w złoconych ramach — lustrem, które tyle razy odbijało nasz nieco zniekształcony uścisk. Gdy przechodziłem, moja twarz zafalowała.

Wspiąłem się na schody pokryte zielonym chodnikiem. Minąłem krótki korytarzyk, ponure ryciny i wiekowy stolik, skręciłem i znów wszedłem na schody. W połowie drogi usłyszałem z góry jakieś drapanie i odgłos, jak gdyby butelka czy wazon potoczyły się po parkiecie. Potem znów cisza, tylko lekki podmuch wiatru pod okapem. Poczułem niepokój i przyspieszyłem kroku. Zatrzymałem się u szczytu schodów; nic nie budziło podejrzeń, ale kiedy odetchnąłem, poczułem jakiś dziwny zapach. Nie mogłem go zidentyfikować… pot, pleśń, może wilgotna ziemia… z pewnością coś organicznego.

Stanąłem przed drzwiami Julii i odczekałem chwilę. Zapach był tu silniejszy, ale niczego więcej nie usłyszałem.

Zastukałem lekko w ciemne drewno. Przez moment miałem wrażenie, że coś wewnątrz się poruszyło… ale tylko przez moment. Zapukałem znowu.

— Julio? — zawołałem. — To ja, Merle.

Nic. Zapukałem mocniej.

Coś spadło z trzaskiem. Pociągnąłem za klamkę. Zamknięte.

Nacisnąłem, szarpnąłem i wyrwałem klamkę, płytę i cały mechanizm zamka. Natychmiast przesunąłem się w lewo, poza brzeg drzwi i framugę. Wysunąłem lewą rękę i delikatnie pchnąłem czubkami palców.

Drzwi uchyliły się o kilkanaście centymetrów i znieruchomiały. Nie doszły mnie żadne nowe dźwięki i nie zobaczyłem nic prócz pasa ściany i podłogi, z kawałkiem akwareli, czerwonej sofy i zielonego dywanu. Pchnąłem drzwi kawałek dalej. Więcej tego samego. A zapach był silniejszy.

Przesunąłem się o krok w prawo i pchnąłem znowu.

Nicnicnicnic…

Szybko cofnąłem ramię, gdy pojawiła się w polu widzenia. Leżała na podłodze. We krwi…

Krew była na podłodze, na dywanie, krwawe strzępy leżały w kącie po lewej stronie. Poprzewracane meble, porozdzierane poduszki…

Powstrzymałem się, by nie podbiec.

Wolno zrobiłem krok, potem następny. Wytężyłem zmysły. W pokoju nie było niczego/nikogo innego. Frakir zacisnęła mi się wokół nadgarstka. Powinienem wtedy coś powiedzieć, ale myślałem o czym innym.

Podszedłem i klęknąłem przy niej. Było mi niedobrze. Zza drzwi nie widziałem, że brakuje jej połowy twarzy i prawego ramienia. Nie oddychała, nie dostrzegłem pulsu w tętnicy szyjnej. Miała na sobie pokrwawiony i porwany brzoskwiniowy szlafrok. Na szyi niebieski wisior.

Kałuża krwi, która ściekła z dywanu na parkiet, była rozsmarowana i rozdeptana. Ale ślady nie należały do człowieka: zostawiły je wielkie, podłużne, trójpalczaste łapy z poduszeczkami i pazurami.

Podmuch, z którego tylko podświadomie zdawałem sobie sprawę, dochodzący z otwartych drzwi sypialni za moimi plecami, zelżał nagle, a zapach uległ wzmocnieniu. Znowu poczułem pulsowanie na przedramieniu. Nie dobiegał najlżejszy dźwięk. Był absolutnie cichy, ale wiedziałem, że tam jest.

Odwracając się, zmieniłem moją klęczącą pozycję w przysiad…

I zobaczyłem paszczę pełną wielkich zębów i krwawe wargi wokół nich. Okalały pysk należący do parusetkilowego psiopodobnego stwora pokrytego szorstką, przypominającą pleśń, żółtą sierścią. Uszy miał jak narośle grzyba, żółtopomarańczowe oczy rozwarte szeroko i wściekłe.

Nie żywiłem wątpliwości co do jego intencji. Rzuciłem klamką, którą nieświadomie ściskałem w ręku. Bez widocznego efektu odbiła się od kostnego wału nad lewym okiem. Wciąż bezgłośny stwór skoczył na mnie.

Nie miałem nawet czasu, by rzucić choć słowo Frakir…

Ludzie pracujący w rzeźniach wiedzą, że na czole zwierzęcia jest punkt, który znajduje się, prowadząc linię od prawego ucha do lewego oka i lewego ucha do prawego oka. Zabójczy cios wymierza się trzy, może cztery centymetry powyżej przecięcia tych linii. Wuj mnie tego nauczył. Nie pracował w rzeźni, ale wiedział, jak się zabija różne stworzenia.

Kiedy stwór skoczył, przesunąłem się do przodu i w bok, i wymierzyłem potężne uderzenie w ten śmiertelny punkt. Zwierz był jednak szybszy, niż przypuszczałem. Kiedy trafiła go moja pięść, już mnie mijał. Mięśnie szyi pomogły mu zamortyzować siłę ciosu.

Po raz pierwszy wydał jednak z siebie jakiś głos — szczeknął. Potrząsnął głową, odwrócił się błyskawicznie i natarł znowu. Zawarczał głucho, głęboko, i wyskoczył w górę. Wiedziałem, że tym razem nie zdołam się odsunąć.

Wujek nauczył mnie także, jak chwycić psa za skórę po bokach szyi, pod pyskiem. Jeśli pies jest duży, trzeba złapać mocno i trafić właściwie. W tej chwili nie miałem prawie wyboru. Gdybym spróbował kopnąć i chybił, pewnie odgryzłby mi stopę.

Wyciągnąłem ręce w górę przed siebie i pochyliłem się. Wiedziałem, że jest cięższy ode mnie, i musiałem jakoś wyhamować jego rozpęd.

Wyobrażałem już sobie, jak tracę palce albo dłoń, ale jakoś sięgnąłem pod szczękę, złapałem i ścisnąłem. Ręce trzymałem wyprostowane, mocniej pochyliłem się do przodu. Zaskoczyła mnie siła zderzenia, ale zdołałem jakoś je zamortyzować.

Kiedy słuchałem warkotu i patrzyłem w ociekający pysk, rozwarty o trzydzieści centymetrów od mojej twarzy, pojąłem, że nie zaplanowałem, co dalej. Walcząc z psem, mógłbym walnąć jego głową o coś twardego a poręcznego, gdyż tętnice przebiegają zbyt głęboko, by wystarczyło samo duszenie. Ale ten stwór był silny i czułem już, że od jego szamotania słabnie mój chwyt. Nie dopuszczałem do siebie tych zębów, równocześnie odpychając go w górę. Przy okazji pojąłem, że kiedy stanie w pionie, będzie wyższy ode mnie. Mógłbym próbować kopnięcia w miękkie podbrzusze, ale pewnie straciłbym równowagę i puścił go przy okazji. A potem moje krocze byłoby odsłonięte dla jego zębów.

Wyrwał mi się z lewej ręki. Musiałem więc użyć prawej albo ją stracić. Odepchnąłem go jak najmocniej i odstąpiłem. Szukałem broni, jakiejkolwiek broni, ale nie dostrzegłem tu niczego, co by się nadawało.

Skoczył znowu, celując w moją krtań. Zaatakował zbyt szybko i był za wysoko, żebym zdołał kopnąć go w głowę. I nie mogłem zejść mu z drogi.

Przednie łapy znalazły się na poziomie mojego brzucha. Z nadzieją, że wujek nie mylił się także w tej kwestii, chwyciłem je i z całej siły szarpnąłem w tył i do wewnątrz. Przyklęknąłem, unikając wielkich zębów, osłaniając gardło opuszczoną brodą i odsuwając głowę. Trzasnęła kość, a on natychmiast sięgnął paszczą do moich rąk. Wtedy jednak już wstawałem, odpychając go do przodu i w górę.

Wylądował na grzbiecie, przekręcił się i niemal odzyskał równowagę. Lecz kiedy łapy uderzyły o podłogę, wydał dziwny dźwięk pomiędzy skomleniem a warkotem i padł do przodu.

Chciałem spróbować kolejnego ciosu w czaszkę, ale poderwał się szybciej, niż sądziłem, że potrafi. Od razu podniósł prawą przednią łapę i stanął na trzech. Warczał, wpatrywał się we mnie, a ślina ściekała mu z dolnej wargi. Przesunąłem się nieco w lewo i pochyliłem, a ponieważ od czasu do czasu stać mnie na jakąś oryginalną myśl, przyjąłem pozycję, której nikt mnie nie uczył.

Atakował odrobinę wolniej. Gdybym zaryzykował, może trafiłbym w czaszkę. Nie wiem, ponieważ nie próbowałem. Znowu chwyciłem go za szyję i tym razem był to znajomy teren. Nie zdoła odskoczyć w ciągu tej sekundy, jakiej potrzebowałem. Nie hamując jego rozpędu, skręciłem ciało, przykucnąłem, pchnąłem i pociągnąłem, zmieniając mu lekko trajektorię.

Obrócił się w powietrzu i trafił grzbietem w okno. Z trzaskiem i hukiem przeleciał na zewnątrz, zabierając większą część ramy, firankę i pręt, na którym wisiała.

Słyszałem, jak dwa piętra niżej uderza o ziemię. Kiedy wyjrzałem, dostrzegłem, że drgnął jeszcze kilka razy i znieruchomiał na betonowym patio, gdzie często nocą wychodziliśmy z Julią na piwo.

Wróciłem do niej i ująłem jej dłoń. Powoli uświadamiałem sobie własną wściekłość. Ktoś musiał za tym stać. Czyżby znowu S? Może to tegoroczny prezent na 30 kwietnia? Miałem przeczucie, że tak. I miałem też ochotę zrobić z S to samo, co z tym potworem, który dokonał mordu. Musi być jakiś powód. Powinienem szukać jakiejś wskazówki.

Wstałem, poszedłem do sypialni, wziąłem koc i nakryłem ciało. Odruchowo starłem z klamki odciski moich palców. Po czym zacząłem przeszukiwać mieszkanie.

Znalazłem je na kominku, między zegarem a stosem książek poświęconych okultyzmowi. Gdy tylko ich dotknąłem i wyczułem chłód, zrozumiałem, że sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałem. Musiały być tym czymś, o czym sądziła, że jest moje i będzie mi potrzebne. Tyle że nie były moje, choć kiedy je przerzucałem, na jednym poziomie świadomości rozpoznałem je od razu. Na innym byłem zdumiony. To były karty. Atuty, lecz niepodobne do żadnych, jakie w życiu widziałem.

Nie miała całej talii. Właściwie tylko parę sztuk, i to bardzo dziwnych. Szybko wsunąłem je do kieszeni, gdyż z ulicy dobiegało już wycie syreny. Później przyjdzie czas na pasjansa.

Pędem zbiegłem po schodach i wypadłem tylnymi drzwiami. Nie spotkałem nikogo. Fido ciągle leżał tam, gdzie upadł, a wszystkie psy z sąsiedztwa dyskutowały na jego temat. Przeskakiwałem płoty, deptałem klomby i przebiegałem podwórza w drodze na boczną uliczkę, gdzie zaparkowałem wóz.

Po kilku minutach, całe kilometry od tego miejsca, próbowałem wytrzeć z pamięci krwawe odciski łap.

ROZDZIAŁ II

Jechałem przed siebie, póki nie znalazłem się w spokojnej, zadrzewionej okolicy. Zatrzymałem samochód, wysiadłem i ruszyłem piechotą. Po dłuższej chwili odkryłem niewielki, pusty skwerek. Usiadłem na ławce, wyjąłem Atuty i zacząłem je przeglądać. Niektóre wydawały się jakby znajome, ale reszta zupełnie obca. Za długo wpatrywałem się w jeden z nich i miałem wrażenie, że słyszę pieśń syren. Złożyłem je. Nie potrafiłem zidentyfikować stylu. A wrażenie było wyjątkowo nieprzyjemne.

Przypomniałem sobie historię o światowej sławy toksykologu — omyłkowo połknął on truciznę, na którą nie było antidotum. Podstawową kwestią, jaka go wtedy interesowała, było pytanie, czy zażył śmiertelną dawkę. Zajrzał do klasycznej monografii, którą sam napisał wiele lat temu. Według książki dawka była śmiertelna. Sprawdził w innej, napisanej przez równie znanego specjalistę. Według tej drugiej, połknął tylko połowę ilości niezbędnej, by zabić kogoś z jego masą ciała. Wtedy usiadł i czekał w nadziei, że się pomylił.

Tak właśnie się czułem, ponieważ jestem swego rodzaju ekspertem. Sądziłem, że znam prace wszystkich, którzy są zdolni do stworzenia tego typu obiektów. Chwyciłem jedną z kart, budzącą niemal znajome uczucie fascynacji. Przedstawiała niewielki trawiasty cypel wbity w spokojne jezioro; po prawej błyszczało coś jasnego, nierozpoznawalnego. Chuchnąłem na obrazek, aż zaszedł mgłą, i puknąłem paznokciem. Zadźwięczał jak szklany dzwoneczek i ożywił się. Popłynęły migotliwe cienie, a cała scena przeskoczyła w stronę wieczoru. Przesunąłem nad kartą dłoń i wszystko znieruchomiało — znowu jezioro, trawy, dzień.

Bardzo daleko. Strumień czasu płynął szybciej w stosunku do mojego obecnego miejsca pobytu. Ciekawe.

Wygrzebałem starą fajkę, którą czasami lubię się pobawić, nabiłem, zapaliłem, pyknąłem i zadumałem się. Karty działały, czyli nie były jakimiś sprytnymi podróbkami. Wprawdzie nie rozumiałem celu, jakiemu miałyby służyć, ale nie to martwiło mnie najbardziej.

Dzisiaj był 30 kwietnia i po raz kolejny zagroziła mi śmierć. I nie spotkałem osoby, która igra sobie z moim życiem. S znowu posłużył się kimś innym. Stwór, z którym walczyłem, nie był zwyczajnym psem. Jeszcze te karty… skąd Julia je wzięła i dlaczego chciała mi oddać? Karty i pies świadczyły o działaniu potęg, których użycie przekraczało możliwości zwykłego człowieka. Przez cały czas sądziłem, że jestem obiektem niepożądanej uwagi jakiegoś obłąkańca, z którym poradzę sobie bez kłopotu. Wydarzenia dzisiejszego ranka przesunęły problem na wyższy poziom złożoności. A to oznaczało, że mam gdzieś groźnego wroga.

Zadrżałem. Chciałbym pogadać z Lukiem, poprosić, by odtworzył ich wczorajszą rozmowę; sprawdzić, czy Julia nie powiedziała czegoś, co mogłoby dać mi wskazówkę. Chciałbym też dokładniej przeszukać jej mieszkanie. To jednak było wykluczone. Kiedy odjeżdżałem, radiowóz hamował właśnie przed wejściem. Przez jakiś czas nie będę mógł tam wrócić.

Rick. Był przecież Rick Kinsky, z którym zaczęła się spotykać po naszym rozstaniu. Znałem go z widzenia — chudy, z wąsikiem, typ mózgowca w okularach z grubymi szkłami i całą resztą. Prowadził księgarnię, którą odwiedziłem raz czy dwa. Poza tym nic o nim nie wiedziałem. Może on powie mi coś o kartach i w jaki sposób Julia uwikłała się w sytuację, w wyniku której straciła życie.

Myślałem jeszcze przez chwilę, po czym schowałem karty. Nie miałem zamiaru więcej się nimi bawić. Na razie. Przede wszystkim potrzebowałem informacji.

Wróciłem do samochodu. A po drodze przypomniałem sobie, że 30 kwietnia jeszcze się nie skończył. Przypuśćmy, że S nie uznał porannej potyczki za zamach wymierzony bezpośrednio we mnie. W takim przypadku miał mnóstwo czasu na następną próbę. Żywiłem też niejasne przeczucie, że jeśli podejdę zbyt blisko, S zapomni o datach i skoczy mi do gardła, gdy tylko nadarzy się okazja. Postanowiłem nie zmniejszać czujności i żyć jak w stanie oblężenia, póki cała sprawa się nie rozwiąże. A ku jej rozwiązaniu skieruję wszystkie wysiłki. Spokojne życie wymagało szybkiego zniszczenia przeciwnika.

Zastanawiałem się, czy powinienem szukać pomocy. A jeśli tak, to czyjej? Moje pochodzenie kryło masę tajemnic, o których nie miałem pojęcia…

Nie, postanowiłem. Jeszcze nie. Muszę spróbować sam wszystko załatwić. Pomijając fakt, że tak właśnie chciałem, potrzebowałem treningu. Tam, skąd pochodzę, umiejętność załatwiania nieprzyjemnych spraw jest niezbędna.

Jechałem, szukając telefonu i starając się nie myśleć o Julii takiej, jaką widziałem po raz ostatni. Od zachodu nadpłynęło kilka chmur. Zegarek tykał mi na ręku, tuż obok niewidocznej Frakir. Radio podawało wiadomości, międzynarodowe i niewesołe.

Zatrzymałem się przy sklepie i skorzystałem z telefonu, by złapać Luke'a w motelu. Nie zastałem go. Zjadłem w bufecie kanapkę, popiłem koktajlem mlecznym i spóbowałem jeszcze raz. Nic z tego.

W porządku. Później do niego zadzwonię. Ruszyłem w stronę miasta. „Zajrzyj” — tak chyba nazywała się księgarnia, gdzie pracował Rick.

Przejechałem obok i przekonałem się, że jest otwarta. Zaparkowałem kilka przecznic dalej i wróciłem pieszo. Przez całą drogę zachowywałem ostrożność, ale nie zauważyłem nikogo, kto jechałby za mną.

Dmuchał chłodny wiatr, zwiastujący deszcz. Przez szybę wystawową dostrzegłem Ricka — siedział za ladą i czytał książkę. Nikogo więcej tam nie było.

Kiedy wszedłem, nad drzwiami zadźwięczał mały dzwonek. Rick podniósł głowę, wyprostował się i otworzył szeroko oczy.

— Cześć — rzuciłem i odczekałem chwilę. — Rick, nie wiem, czy mnie poznajesz…

— Jesteś Merle Corey — odpowiedział cicho.

— Zgadza się. — Pochyliłem się nad ladą, a on odskoczył. — Pomyślałem sobie, że może mógłbyś udzielić mi kilku informacji.

— Jakich informacji?

— Chodzi o Julię.

— Posłuchaj — zaczął. — Nawet się do niej nie zbliżyłem, dopóki ze sobą nie zerwaliście.

— Co? Nie, nie, to nie o to chodzi. Te sprawy mnie nie interesują. Potrzebuję świeższych informacji. W zeszłym tygodniu próbowała się ze mną skontaktować i…

Pokręcił głową.

— Nie widziałem się z nią od paru miesięcy.

— Tak?

— Tak. Przestaliśmy się spotykać. Konflikt zainteresowań.

— Czy zachowywała się normalnie, kiedy… przestaliście się spotykać?

— Chyba tak.

Patrzyłem mu prosto w oczy. Cofnął się. Nie spodobało mi się to „Chyba tak”. Widziałem, że się mnie boi, więc postanowiłem to wykorzystać.

— Co nazywasz „konfliktem zainteresowań”? — zapytałem.

— No wiesz, zrobiła się jakaś dziwna.

— Nie wiem. Opowiedz.

Oblizał wargi i odwrócił wzrok.

— Nie chcę żadnych kłopotów — oświadczył.

— Ja też wolałbym ich unikać. O co poszło?

— No… — zaczął. — Bała się.

— Bała? Czego?

— Uhm… ciebie.

— Mnie? To śmieszne. Nigdy nie zrobiłem niczego, co mogłoby ją przestraszyć. Co mówiła?

— Nie powiedziała tego wprost, ale widziałem, jak reaguje, kiedy tylko padało twoje imię. A potem zajęła się tymi dziwactwami.

— Zgubiłem się — przerwałem. — Zupełnie. Zrobiła się dziwna? Zajęła się dziwactwami? Jakimi? Co się działo? Naprawdę nie rozumiem, a bardzo bym chciał.

Wstał i ruszył na zaplecze. Spojrzał na mnie, jakby chciał, żebym za nim poszedł. Więc poszedłem.

Zwolnił, gdy dotarł do półek pełnych książek o medycynie naturalnej, zdrowej żywności, wschodnich sztukach walki, ziołolecznictwie i rodzeniu dzieci w domu, ale minął je i przeszedł do działu twardego okultyzmu.

— Tutaj — oświadczył. — Pożyczyła kilka książek, potem oddała je, pożyczyła inne…

Wzruszyłem ramionami.

— To wszystko? Co w tym dziwnego?

— Ona naprawdę się w to wciągnęła.

— Jak wiele osób.

— Pozwól mi skończyć. Zaczęła od teozofii, była nawet na kilku spotkaniach miejscowej grupy. Zniechęciła się dość szybko, ale tymczasem poznała kilka osób o całkiem innych powiązaniach. Wkrótce potem spotykała się z sufitami, gurdjieffianami, a nawet z szamanem.

— To ciekawe — mruknąłem. — Żadnej jogi?

— Żadnej jogi. Spytałem ją o to samo. Powiedziała, że szuka mocy, nie samadhi. W każdym razie miała coraz dziwniejszych znajomych. Atmosfera zrobiła się dla mnie trochę zbyt rozrzedzona, więc powiedziałem „do widzenia”.

— Ciekawe dlaczego? — zastanowiłem się.

— Masz — powiedział. — Obejrzyj sobie.

Rzucił mi czarną książkę i odsunął się. Chwyciłem ją. To był egzemplarz Biblii. Otworzyłem na stronie z notką wydawcy.

— To jakaś szczególna edycja? — spytałem.

Westchnął.

— Nie. Przepraszam.

Zabrał mi książkę i wstawił na półkę.

— Chwileczkę — mruknął.

Wrócił za ladę i wyjął kartonową tabliczkę. Był na niej napis WYSZEDŁEM NA CHWILĘ. WRACAM O… a obok tarcza zegara z ruchomymi wskazówkami. Ustawił je na pół godziny od teraz i zawiesił tabliczkę na drzwiach. Potem zasunął rygiel i skinieniem ręki wskazał pokoik na zapleczu.

Stało tam biurko i parę krzeseł, leżały paczki z książkami. Usiadł za biurkiem i ruchem głowy wskazał mi krzesło. Usiadłem także. Włączył automatyczną sekretarkę, zdjął z blatu stos faktur i korespondencji, po czym otworzył szufladę i wyjął butelkę chianti.

— Napijesz się? — zapytał.

— Chętnie, dziękuję.

Wstał i zniknął za otwartymi drzwiami małej łazienki. Zdjął z półki i wypłukał dwie szklanki. Wrócił, postawił je na biurku, nalał i pchnął jedną w moją stronę. Były z Sheratona.

— Przepraszam, że rzuciłem w ciebie Biblią — powiedział. Uniósł szklankę i napił się.

— Wyglądałeś, jakbyś się spodziewał, że zniknę w kłębach dymu.

Kiwnął głową.

— Jestem przekonany, że jej pragnienie mocy miało związek z tobą. Zajmujesz się jakąś formą okultyzmu?

— Nie.

— Czasami mówiła o tobie w taki sposób, jakbyś sam był istotą nadnaturalną.

Roześmiałem się. On też, po chwili.

— Sam nie wiem — westchnął. — Wiele jest niewyjaśnionych zdarzeń. Oni wszyscy nie mogą mieć racji, ale…

Wzruszyłem ramionami.

— Kto wie? A więc uważasz, że poszukiwała jakiegoś systemu, który obdarzyłby ją mocą do obrony przede mną?

— Takie odniosłem wrażenie.

Łyknąłem wina.

— To nie ma sensu — stwierdziłem.

Ale mówiąc to, wiedziałem, że taka chyba jest prawda. A jeśli to ja pchnąłem ją na ścieżkę prowadzącą ku śmierci, to byłem po części za tę śmierć odpowiedzialny. Nagle obok bólu poczułem ciężar winy.

— Dokończ — poprosiłem.

— To właściwie wszystko — odparł. — Miałem dość ludzi, którzy bez przerwy chcieli dyskutować o kosmicznej katastrofie. Zerwałem z nią.

— I już? Znalazła właściwy system, odpowiedniego guru? Co się stało potem?

Wypił solidny łyk i spojrzał na mnie.

— Naprawdę ją lubiłem — oświadczył.

— Jestem tego pewien.

— Tarot, kabała, Złoty Świt, Crawley, fortuna… tam trafiła.

— I została?

— Nie wiem na pewno. Ale chyba tak. Dowiedziałem się o tym dużo później.

— Czyli magia rytualna?

— Prawdopodobnie.

— Kto się tym zajmował?

— Masa ludzi.

— Chodzi mi o to, kogo znalazła. Dowiedziałeś się?

— Wydaje mi się, że to Victor Melman.

Spojrzał na mnie pytająco. Pokręciłem głową.

— Przykro mi. Nigdy o nim nie słyszałem.

— Dziwny człowiek — mruknął. Łyknął wina, oparł się wygodnie i splótł dłonie za głową, wystawiając łokcie do przodu. Spojrzał w stronę toalety. — Ja… słyszałem… od wielu osób, w tym kilku naprawdę godnych zaufania, że rzeczywiście coś potrafi. Podobno ma zdolności, doznał jakiegoś oświecenia, przeszedł inicjację, ma pewną moc, a czasem jest wspaniałym nauczycielem. Chociaż, jak zwykle u tego typu ludzi, ma też pewne problemy z własną osobowością. I jest coś niejasnego w jego przeszłości. Słyszałem nawet, że Melman nie jest jego prawdziwym nazwiskiem, że jest notowany i że więcej w nim Mansona niż maga. Sam nie wiem. Oficjalnie jest malarzem, nawet niezłym. Jego obrazy się sprzedają.

— Spotkałeś go?

Chwila ciszy. Wreszcie:

— Tak.

— Jakie sprawia wrażenie?

— Sam nie wiem. Widzisz… jestem uprzedzony. Trudno mi o tym mówić.

Zamieszałem winem w szklance.

— A to dlaczego?

— Chciałem kiedyś u niego studiować. Nie przyjął mnie.

— Czyli też masz z tym coś wspólnego. Sądziłem…

— Z niczym nie mam nic wspólnego — burknął. — To znaczy, w tym czy innym okresie życia próbowałem wszystkiego. Każdy z nas przechodzi różne etapy. Chciałem się rozwijać, poszerzać horyzonty, iść naprzód. Kto by nie chciał? Ale niczego nie znalazłem. — Wyprostował się i napił wina. — Czasem mam wrażenie, że byłem blisko, że istniała moc, wizja, której mogłem niemal dotknąć czy zobaczyć. Potem zniknęła. To wszystko bzdury. Człowiek tylko się oszukuje. Niekiedy zdawało mi się nawet, że mam ją… ale mijało kilka dni i uświadamiałem sobie, że znowu się okłamywałem.

— Wszystko to zanim poznałeś Julię?

Przytaknął.

— Fakt. Może to właśnie z początku trzymało nas razem. Ciągle lubię rozmawiać o tych bzdurach, nawet jeśli już w nie nie wierzę. Ale ona traktowała je zbyt poważnie, a ja nie miałem ochoty na przejście tej drogi po raz drugi.

— Rozumiem.

Dopił wino i nalał znowu.

— Nic w tym nie ma — stwierdził. — Można się oszukiwać na nieskończenie wiele sposobów, przekonywać, że rzeczy są czymś innym, niż są naprawdę. Chyba pragnąłem magii, a magia w prawdziwym świecie nie istnieje.

— Dlatego rzuciłeś we mnie Biblią?

Parsknął.

— Równie dobrze mógł to być Koran albo Wedy. Z przyjemnością zobaczyłbym, jak znikasz w błysku ognia. Nic z tego.

Uśmiechnąłem się.

— Gdzie mogę znaleźć Melmana?

— Gdzieś tu mam jego adres. — Otworzył szufladę. — O, jest.

Wyjął mały notesik, przerzucił kilka stron, potem przepisał adres na karcie katalogowej. Wręczył mi ją. Łyknął wina.

— Dziękuję.

— To jego pracownia, ale mieszka w niej — dodał.

Skinąłem głową i odstawiłem szklankę.

— Jestem ci wdzięczny za wszystko, czego się dowiedziałem.

Podniósł butelkę.

— Może jeszcze trochę?

— Nie, raczej nie.

Wzruszył ramionami i nalał sobie. Wstałem.

— Wiesz, to naprawdę smutne — stwierdził.

— Co?

— Że magia nie istnieje, nigdy nie istniała i prawdopodobnie nigdy nie zaistnieje.

— To nowina — zauważyłem.

— Świat byłby o wiele ciekawszym miejscem.

— Fakt.

Odwróciłem się.

— Zrób mi przysługę — poprosił.

— Co takiego?

— Po drodze ustaw ten zegar na tablicy na trzecią i zatrzaśnij drzwi.

— Jasne.

Spełniłem jego prośbę. Niebo pociemniało mocno, wiatr był trochę chłodniejszy. Z budki na rogu kolejny raz spróbowałem dodzwonić się do Luke'a, ale jeszcze nie wrócił.


Byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy cudowny dzień i wszystko nam się udawało. Poszliśmy na imprezę, potem na późną kolację do takiej naprawdę świetnej restauracyjki, na którą trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Długo siedzieliśmy przy drinkach, nie chcąc kończyć tego dnia. Postanowiliśmy nie przerywać dobrej passy i ruszyliśmy na opustoszałą plażę. Siedzieliśmy, chlapaliśmy się, oglądaliśmy księżyc i czuliśmy podmuchy wiatru. Bardzo długo. I wtedy zrobiłem coś, czego — jak sobie właściwie obiecałem — miałem nigdy nie robić. Ale czy Faust nie uznał, że piękna chwila warta jest duszy?

— Chodź — powiedziałem, mierząc puszką po piwie do kosza. Wziąłem ją za rękę. — Przejdziemy się.

— Dokąd? — spytała, kiedy podniosłem ją na nogi.

— Do krainy czarów — odparłem. — Do bajkowego kraju. Do Edenu. Idziemy.

Ze śmiechem poszła za mną brzegiem do miejsca, gdzie zwężała się plaża, ściśnięta wysokim urwiskiem. Księżyc świecił jasny i żółty, a morze śpiewało moją ulubioną pieśń.

Trzymając się za ręce, minęliśmy skarpę. Potem nagły zakręt skrył piaszczysty brzeg. Szukałem jaskini, która powinna się zaraz pojawić — wysoka i wąska…

— Jaskinia — zawołałem kilka chwil później. — Wejdźmy.

— Będzie ciemno.

— To dobrze — stwierdziłem i weszliśmy.

Księżycowy blask towarzyszył nam jeszcze przez sześć kroków. Zdążyłem jednak dostrzec łuk w lewo.

— Tędy — oznajmiłem.

— Jest ciemno!

— Pewnie. Trzymaj się mnie jeszcze trochę. Nic się nie stanie.

Piętnaście czy dwadzieścia kroków dalej po lewej stronie pojawiło się słabe lśnienie. Przeprowadziłem ją przez zakręt. Im dalej szliśmy, tym wyraźniej widzieliśmy drogę.

— Możemy się zgubić — powiedziała cicho.

— Ja się nie gubię — zapewniłem.

Było coraz widniej. Korytarz skręcił jeszcze raz, a my podążaliśmy tym ostatnim odcinkiem, by wreszcie wynurzyć się u stóp góry, niedaleko niskich drzew lasu, nad którym wysoko stało poranne słońce.

Zamarła, szeroko otwierając błękitne oczy.

— Jest dzień!

— Tempus fugit — wyjaśniłem. — Chodźmy.

Szliśmy przez las, słuchając ptaków i wiatru — ciemnowłosa Julia i ja; prowadziłem ją przez kanion barwnych skał i traw, nad strumieniem, który rozlewał się w rzekę.

Podążaliśmy brzegiem, aż nagle dotarliśmy do przepaści, gdzie rzeka spadała w ogromną głębię, wznosząc mgły i rzucając tęcze. Stojąc tam, spoglądając ponad szeroką doliną, poprzez poranek i wodny pył podziwialiśmy miasto iglic i kopuł, złota i kryształów.

— Gdzie… gdzie my jesteśmy? — zapytała.

— Zaraz za rogiem — odparłem. — Chodź.

Powiodłem ją w lewo, potem ścieżką biegnącą wzdłuż ściany urwiska, trafiającą w końcu pod kataraktę. Cienie i brylantowe krople… ryk osiągający potęgę ciszy…

Wreszcie znaleźliśmy się w tunelu, z początku wilgotnym, ale coraz bardziej suchym, w miarę jak się wznosił. Szliśmy nim aż do galerii otwartej z lewej strony, wychodzącej w noc i gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy… Oszałamiający widok, płonący nowymi konstelacjami, których blask wystarczał, by rzucić na ścianę nasze cienie. Pochyliła się nad niskim parapetem i spojrzała w dół, a jej skóra była jak niezwykły, wypolerowany marmur.

— Są też na dole! — zawołała. — I z obu stron! Pod nami nie ma nic, tylko gwiazdy. I po bokach…

— Owszem. Piękne, prawda?

Staliśmy tam długo, nim zdołałem ją przekonać, by ruszyć tunelem dalej. Wyprowadził nas znowu na zewnątrz i mogliśmy podziwiać ruiny klasycznego amfiteatru pod popołudniowym niebem. Bluszcz porastał połamane ławki i spękane kolumny. Tu i tam leżały rozbite posągi, jakby zrzucone trzęsieniem ziemi. Bardzo widowiskowe. Miałem nadzieję, że się jej tutaj spodoba. I miałem rację. Na zmianę siadaliśmy i mówiliśmy do siebie ze sceny. Akustyka była wspaniała.

Poszliśmy dalej, przemierzając miriady dróg pod niebami o wielu barwach, by wreszcie stanąć nad spokojnym jeziorem, pod słońcem spływającym w wieczór na drugim brzegu. Po prawej stronie migotał stos skał. Znaleźliśmy niewielki cypel, porośnięty mchem i paprocią.

Objąłem ją i staliśmy tak przez długą chwilę, a wiatr wśród drzew był jak pieśń lutni z kontrapunktami niewidocznych ptaków. Jeszcze później rozpiąłem jej bluzkę.

— Tutaj? — spytała.

— Podoba mi się tutaj. Tobie nie?

— Jest pięknie. Dobrze. Zaczekaj chwilę.

I tak położyliśmy się na trawie i kochaliśmy, aż okryły nas cienie. Potem zasnęła, jak tego chciałem.

Rzuciłem na nią czar, by się nie obudziła, gdyż zaczynały mnie dręczyć wątpliwości, czy rozsądnie postąpiłem, zabierając ją na tę wyprawę. Ubrałem nas oboje i chwyciłem ją na ręce, by zanieść z powrotem. Użyłem skrótu.

Na plaży, z której wyruszyliśmy, ułożyłem ją na piasku i wyciągnąłem się obok. Po chwili także zasnąłem.

Spaliśmy, aż słońce wzeszło wysoko i przebudziły nas głosy kąpiących się ludzi.

Usiadła i spojrzała na mnie.

— Ta noc — powiedziała — nie mogła być snem. Ale nie mogła też zdarzyć się na jawie. Prawda?

— Chyba tak — przyznałem.

Zmarszczyła brwi.

— Na co się zgodziłeś? — zapytała.

— Na śniadanie. Zjedzmy coś. Chodź.

— Zaczekaj! — Chwyciła mnie za ramię. — Zdarzyło się coś niezwykłego. Co to było?

— Po co niszczyć czar, mówiąc o nim? Chodźmy jeść.

Wypytywała mnie ciągle przez kolejne dni, ale byłem uparty i nie chciałem o tym rozmawiać. Głupio. Cała ta historia była głupia. W ogóle nie powinienem jej zabierać na tę wycieczkę. Była jednym z powodów końcowej kłótni, która nas rozdzieliła.

A teraz, gdy myślałem o tym, siedząc za kierownicą, dostrzegłem coś więcej niż tylko własną głupotę. Pojąłem, że ją kochałem, że nadal ją kocham. Gdybym nie zabrał jej wtedy ze sobą albo gdybym potwierdził jej oskarżenia, że jestem czarodziejem, nie wkroczyłaby na ścieżkę, którą wybrała, by odnaleźć własną moc — pewnie dla własnej obrony. I żyłaby dzisiaj.

Przygryzłem wargę i zapłakałem. Wyminąłem hamujący przede mną samochód i przejechałem na czerwonym świetle. Jeżeli zabiłem to, co kochałem, to byłem pewien, że przeciwne stwierdzenie na pewno nie będzie prawdziwe.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...