Otwarcie "Astonishing X–Men" to jedno z przyjemniejszych zaskoczeń wśród komiksów superbohaterskich, z jakimi miałem do czynienia w ostatnich miesiącach. Wysokooktanowa akcja, bardzo gładko poprowadzona narracja z wątkami kilkorga członków drużyny mutantów, które świetnie się zazębiały we wspólnej walce ze złem z zewnątrz. Czy o drugim tomie mogę napisać to samo?
Emma Frost, co chyba nikogo śledzącego dzieje mutantów nie dziwi, ponownie okazuje swą dwulicowość. Kończy balansowanie pomiędzy przynależnością do X–Menów i jednoczesnego spełniania sobie tylko wiadomych celów i jawnie występuje jako członkini Hellfire Clubu w ataku na Instytut Xaviera. Do wewnętrznych problemów mutantów dochodzi jeszcze kryzys przywódczy Cyklopa, a to i tak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Superbohaterowie będą też zmuszeni do odwiedzenia Breakworldu, czyli planety zamieszkiwanej przez wojowniczą rasę, której przedstawiciel polował na X–Menów w pierwszej części "Astonishing X–Men". I zarazem planety, której zagładę – wedle lokalnego proroctwa – przyniesie właśnie jeden z mutantów.