Fragment książki

19 minut czytania

Rozdział 1

Sirius siedział w kucki na piaszczystym wzgórzu, obserwując przemieszczające się oddziały. Trzymał w ustach źdźbło suchej trawy – przyniesionej wiatrem nie wiadomo skąd, bowiem jak okiem sięgnąć nic nie rosło. Pustynię przecinały łagodne wąwozy. Na niewielkich pagórkach wokół stało wojsko. Prześliczny widok. Nowy rynsztunek, czyste mundury, idealnie równy szyk. Sirius jednak miał wrażenie, że widzi wąwozy otoczone potworami. W nocy śniło mu się, że musi iść przez taki wąwóz, a zewsząd atakowały go monstra. Sen duszny, mroczny, nieprzyjemny. Otrząsnął się na samo wspomnienie. Ale teraz na jawie... właściwie widział to samo.

Niechętnie odwrócił głowę w stronę zbliżającego się Zaana ze swoją świtą, czyli Miką, Zyrionem i pałacowym matematykiem.

– I jak nasz tajny plan? – spytał Zaan.

– Operacja „Przemienienie” idzie zgodnie z harmonogramem – raportował matematyk. – Kilkanaście dni temu, podczas burzy, nasz okręt wojenny podpłynął w pobliże portu Yach. W nocy złamano maszt, wybito dziurę w dnie. Część załogi zabito drewnianymi pałkami, żeby wyglądało na rany od porywanego wiatrem takielunku. Część utopiono. Potem nasi ludzie spuścili łódkę z ciałem Archentara, jego żoną i dzieckiem. Oczywiście wielki książę miał przy sobie wszystkie nasze „plany kampanii” w teczce obszytej żaglowym płótnem. Łódkę „podniszczono”, żeby nie popłynęła za daleko.

– Mam nadzieję, że ich nie uduszono ani nie otruto – wtrącił Zyrion. – Luańczycy łatwo odkryją takie numery.

– Oczywiście, że nie – powiedział Mika. – Zostali utopieni w kadziach z morską wodą. Kadzie później rozebrano i spalono.

– Potwory – szepnął Sirius.

– Potem nasi ludzie wsiedli do łodzi rybackiej i popłynęli w kierunku, gdzie czekał na nich drugi okręt. Okazało się jednak, że napadli na nich „piraci”. Nikt nie przeżył. „Piraci” natknęli się, niestety – tu Mika nie mógł się powstrzymać od uśmiechu – na naszą marynarkę wojenną i zostali wycięci w pień. Tych marynarzy, którzy brali udział w operacji oczyszczania, skierowano na front bitew morskich z Tyranią Symm. Ci, którzy mogli coś wiedzieć, usłyszeć albo chociaż podejrzewać, nie dopłynęli do portu przeznaczenia.

– Potwory dookoła – powtórzył Sirius.

– Co? – Zaan podszedł bliżej.

Sirius zerknął na niego, ale nic nie powiedział. Obserwował oddziały zbierające się na pagórkach. Zaan chwycił chłopaka za rękę i odprowadził na tyle daleko, żeby reszta nie słyszała ich rozmowy.

– O co ci chodzi?

Sirius splunął na piasek.

– Co my wyrabiamy?

– Ty znowu swoje? – odpowiedział pytaniem na pytanie Zaan. – No dobrze – zgodził się po chwili. – Jesteśmy potworami. Aaaaaa... a jak nazwiesz człowieka, który zabił nieznanego sobie piekarza w pewnej wiosce w Keddelwach za sześć brązowych? Pozostawił wdową jego żonę, sierotami córki? Za sześć brązowych i miskę strawy?

Sirius spojrzał mu w oczy.

– Dobrze. Dobrze... Dodaj jeszcze, że jako dziecko dobijałem chłopów, których ranili piraci, powiedz, że zamordowałem szynkarza w... a zaraza wie gdzie, ponieważ skłoniła mnie do tego jego śliczna żona swoimi wdziękami, ale przede wszystkim dała sutą i ciepłą kolację. Dodaj, że zamordowałem trzech biednych kupców przy moście na trakcie, bo ich kolega się wnerwił, i za to honorarium żyłem prawie pół roku jak pan...

– O szynkarzu i kupcach pierwsze słyszę – uśmiechnął się Zaan. – No i kto tu jest potworem?

– Zaan... Zaan! Kurwa! – Sirius potrząsnął głową. – Przez te wszystkie lata tutaj, szlag... uczyli mnie różni. Kazali czytać książki. Zaan, szlag! Kurwa! Ja się czegoś nauczyłem.

– Czego?

– To nie jest dobre. To, co robimy.

– Och, doprawdy? A czym zajmowali się ci, którzy te śliczne książki dyktowali? Jak myślisz?

– Przestań ze mną rozmawiać jak ze świątynnym uczniem!

– Nie ma sprawy. Porozmawiajmy jak polityk z politykiem. Czy widzisz jakąś alternatywę dla rozwałki całego Luan?

– Zaan, psiamać... Ja... przeczytałem tyle książek, rozmawiałem z uczonymi ludźmi, ja...

– Nie przeczytałeś nawet dziesiątej części tego, co ja. I dodatkowo nie wyciągnąłeś wniosków.

– Czekaj! – Sirius kucnął i w zdenerwowaniu zaczął kreślić coś na piasku. – Naprawdę się czegoś nauczyłem. Zresztą nieważne... Mam wrażenie...

– Mam wrażenie – przerwał mu Zaan, przedrzeźniając chłopaka okrutnie – że naprawdę cię czegoś nauczono. „Mam wrażenie”. To już zupełnie inny język niż kiedyś. Już nie: „Ja chcieć baba i wódka, za to zabić dwa ludzia”. – Pokazał na palcach, ile to jest dwa. – Co?

– Zaan... – Chłopak popatrzył na przyjaciela.

Zaan zaklął i usiadł obok niego na piasku.

– Co?

– Jakoś tak dziwnie mi się wydaje, że ty zamieniłeś się we mnie, a ja zamieniłem się w ciebie. W ciebie... sprzed lat.

Zapadła długa, męcząca cisza.

– Były galernik i świątynny skryba – odezwał się Sirius po dłuższej chwili. – I gdzieśmy zaszli? – Rozejrzał się wokół odruchowo. Patrzył na te wszystkie oddziały wojska, sztaby, szpitale, składy zaopatrzenia, tysiące obsługantów. – Najpierw porwaliśmy dziewczynę, żeby od chłopów wyciągnąć garść brązowych. Teraz zmieniamy świat. Cały świat. Bo on już nigdy nie będzie taki jak dawniej.

– To jest droga, po której musimy iść. Teraz już się nie wycofamy. Jeśli wyjmiesz jeden kamyczek z mozaiki, to cała się posypie. Kiedyś wyjęliśmy najmniejszy kamyczek. Teraz musimy rozwalić całą mozaikę, bo inaczej kamienie runą na nas.

– Zaan, ta droga sama cię prowadzi. Ty już musisz nią iść i ta droga sama cię pcha. Jesteś coraz większym mordercą, ale to nie z ciebie wypływa. Droga, którą kroczysz, sama cię do tego zmusza...

– Popatrz na Oriona – przerwał świątynny skryba. – Wie, że jesteśmy oszustami. A jednak opowiedział się po naszej stronie. Tak go wychowano. On po prostu nie widzi ludzi. Widzi straty i zyski. Po naszej stronie większe zyski i mało strat. Spodziewałeś się czegoś takiego? Kiedykolwiek?

– Ta droga sama każe ci iść coraz dalej.

– No i dobrze. Trzeba być konsekwentnym.

– Ale... ty chcesz teraz zmienić dosłownie wszystko.

– No i co z tego?

– Kim jesteś, żeby o tym decydować?

– Nikim. – Zaan wstał nagle. – Ja jestem nikim. Lecz teraz cały wielki świat będzie się musiał liczyć z nikim!

– Daleko zaszedłeś tym dziwnym gościńcem.

– Posłuchaj. – Zaan przytrzymał poły czarnego płaszcza rozwiewane przez ciepły wiatr. Jego głos brzmiał jak zaśpiew pustynnego nomady opowiadającego swoje przygody. – Byłem w Keddelwach, byłem w Królestwach Północy, byłem w Troy, byłem w Luan. Byłem w Arkach... I nigdzie nie znalazłem choćby najmniejszej rzeczy, która byłaby tak piękna, że wypadałoby dla niej utrzymać świat w niezmienionym kształcie.

– Więc zaczniesz mordować tysiącami?

– To robiono od lat, nie bądź melodramatyczny.

– Ale coś się zmienia. Coś bardzo ważnego.

– Owszem. – Zaan przygryzł wargi. – Tam, na schodach stolicy Troy, dwudziestu kuszników pokazało coś zwykłym ludziom.

Sirius znowu zaczął żuć przyniesione przez wiatr uschłe źdźbło.

– Że mogą być zabijani bezkarnie? Przypadkowo? Bez sensu?

– Nie... Dwudziestu kuszników pokazało ludziom, że są ważni. Że zwykli ludzie są ważni.

– Kpisz?

– Nie kpię. Kasme swoim atakiem na Pałac Zimowy pokazała im coś jeszcze...

– Tą bzdurą? Tym jawnym szyderstwem? Pantomimą przed zupełnie nieważnym wojskowo obiektem?

– Owszem. Kasme pokazała zwykłym ludziom, że z ich zdaniem trzeba się odtąd liczyć. Że ich głos też jest ważny w dyskusji.

– Przecież to była głupia nagonka zorganizowana przez wynajętych filozofów i paru najemników profesjonalistów!

– Taaaak? W tym właśnie dniu wielki książę Orion dowiedział się, że jesteś oszustem. I co? Dalej buduje wokół ciebie sięgające już nieba mury pozorów ojcowskiej miłości. Pomyśl, jak potraktowałby cię pięć lat wcześniej.

– On też zrozumiał?

– On też zrozumiał, że coś się zmienia. Dramatycznie. To nie jest głupi facet, któregośmy wystrychnęli na dudka. Ma nawet lepiej w głowie poukładane niż my. I mam wrażenie, że to on wygra w końcu. Że jest lepszy od nas.

– Boisz się?

Zaan skrzywił wargi i odpowiedział pytaniem:

– Czy dalej jesteś ze mną?

– Skoro tego chcesz – mruknął Sirius.

Przerwało im nadejście pałacowego matematyka.

– Bardzo przepraszam, że przerywam rozmowę – zaczął wyraźnie zdenerwowany. – Jest jeszcze tyle spraw do ustalenia. A nie możemy przecież zwlekać.

– Co się stało?

– Zewsząd przybywają rzeźbiarze. Z całego kraju. Dosłownie setki rzeźbiarzy. – Matematyk był autentycznie zdumiony. – Czy to twój rozkaz?

– Owszem.

– A mógłbyś mnie oświecić, o co chodzi?

– Są dwie drogi, którymi Luan może nas zaatakować, prawda?

– Tak.

– Nie mamy tyle sił, żeby uderzyć obiema. Więc cesarz drugą drogą może przerwać linie zaopatrzeniowe, jak się zacznie, prawda?

– Owszem.

– No to zapłaciłem wszystkim rzeźbiarzom w kraju. Niech robią pomnik cesarza. Największy... To będzie prawdziwy kolos.

– Chwila... Dalej nie rozumiem.

– Zrobimy cesarzowi prezent. W przeddzień kampanii wyślemy mu pomnik w częściach, oczywiście na kilku setkach wozów.

Matematyk dopiero teraz zrozumiał. Uśmiechnął się szeroko, rozwijając mapę, którą dotąd trzymał w ręce. Rozpostarł ją na ziemi i przyklęknął.

– Rozumiem, że tu – postukał palcem w jakiś przepięknie wykreślony, kolorowy wężyk – w tym wąwozie, nasze wozy się nagle popsują?

– Tak. Popsują, powpadają na siebie, spalą. Zostanie mnóstwo obrobionego kamienia w niewielkim wąwozie za liniami przeciwnika.

– I będziemy mieli już tylko jedną drogę. – Matematyk zaczął składać mapę. – Pójdę pogonić rzeźbiarzy. Ale powinniśmy...

– Nie teraz – przerwał mu Zaan. – Muszę pomyśleć.

Ruszył na szczyt piaszczystego wzgórza opodal. Z dala od ludzi, z dala od wszystkich pilnych spraw. Nawet nie kaszlał za bardzo. Ale też nie mógł się skupić. Zatrzymał się. Dłuższą chwilę bezmyślnie patrzył na przemieszczane poniżej oddziały. Czy świat naprawdę będzie inny? Czuł takie samo napięcie jak chłop widzący nadciągającą burzę. Burza nastąpi. Przyjdzie czas huraganu, zniszczenia, pożogi. Wszystko ulegnie zmianie. Na razie nic się jeszcze nie działo. Wielki potwór zbierał siły, prężył się przed atakiem. Nikt z postronnych nie zauważyłby w tym dniu niczego szczególnego. Tylko doświadczony chłop mógł przewidzieć dokładnie, kiedy burza nadciągnie nad jego pole. Tylko Zaan wiedział, kiedy huragan uderzy z mocą gromu, wywracając porządek świata na drugą stronę.

***

Wysoki oficer Drugiego Wydziału Imperialnego Sztabu miał nadzieję, że wszystkie przewidziane przez etykietę ukłony wykonał prawidłowo co do najdrobniejszego gestu. Bał się podnieść wzrok. Krępowała go sytuacja, w której musiał podawać pismo samemu cesarzowi, kiedy ten odpoczywał w łóżku. Ale to okazał się mniejszy problem. Większym było to, że obok cesarza w łóżku znajdowała się też Annamea. Pierwsza nałożnica cesarstwa i, jasna zaraza! najpiękniejsza kobieta na świecie. Oficer po prostu bał się podnieść oczy. Suchy rozkaz odejścia przyjął z wyraźną ulgą.

Cesarz złamał pieczęć. Przebiegł wzrokiem kilkadziesiąt linijek tekstu.

– No chodź. Choooooodź... – Annamea leżąca z boku ciągnęła go za ramię.

– Wiesz? Dziwna sprawa... – Cesarz nie poddawał się jej zabiegom. Odłożył pismo na malutki stolik obok łóżka. – Nasze źródło z otoczenia wielkiego księcia Oriona właśnie donosi, że Troy zamierza wykuć dla mnie największy posąg na świecie. Prawdziwego kolosa.

– Tak zawsze było – mruknęła nałożnica. – Masz już z dziesięć pomników wystawionych przez twoich wrogów w stolicy. Niedługo miejsca zabraknie...

Była jedną z dwóch osób w cesarstwie, które mogły sobie pozwolić na kpinę z władcy. Drugą osobą z takim immunitetem była imperialna żona.

– Nasze źródło twierdzi, że Orion chce w ten sposób zablokować wąwóz na pustyni i unieczynnić jedną z dróg. To ma być sygnał do ataku.

– To nie przyjmuj pomnika. Niech go sobie ustawią w Troy.

Cesarz przygryzł wargi.

– Coś dziwnego jest z tym źródłem informacji. Naczelny wróżbita cesarstwa, który potrafi przewidzieć prawie każdy ruch ich wojsk, twierdzi coś zupełnie przeciwnego.

– Nienawidzę tego pokurcza! – Annamea gwałtownie uniosła się na łokciach, ukazując swoje pełne piersi. – To jakiś dureń!

– Oj... nienawidzisz go, bo to jedyny mężczyzna z mojego otoczenia, który nie zwraca uwagi na twoje wdzięki. Annamea, przestań mieszać swoje ciało z polityką.

– Nie lubię go. On coś ukrywa.

– Nawet wiem co – westchnął cesarz. – Ukrywa skłonność zakazaną przez prawo w każdym kulturalnym państwie.

– O nieeee... On jest jakiś dziwny.

– Przestań! Ja lubię mieć informacje z wielu źródeł.

– Jedno, czyli wróżbitę, który chronicznie nienawidzi kobiet, już znam...

– Przestań kpić, bo wychłostać każę!

– Spróbuj! – Uniosła się jeszcze wyżej w udawanej wściekłości. – Od bicia w pupę zawsze boli mnie głowa. Następnej nocy zobaczysz, co to jest baba z bólem głowy!

Roześmiał się. Chwycił Annameę za włosy.

– Zawsze lubię mieć informacje z różnych źródeł – powtórzył. – Nasi dzielni marynarze znaleźli zatopiony okręt wojenny Troy. Burza go zagnała, ich ludzie usiłowali ratować wielkiego księcia Archentara. Niestety, utonęli. On, jego młoda żona i dziecko. Sprawdzali najwięksi czarownicy. Oni naprawdę utonęli...

– Po co mi to mówisz?

– Wielki książę miał teczkę z planami przyszłej kampanii. W głównych punktach zgodną z tym, co przewiduje naczelny wróżbita.

Annamea potrząsnęła głową.

– Nie ufam naczelnemu wróżbicie – powtórzyła.

– No ale mam dwa potwierdzające się źródła i jedno, które im zaprzecza.

– Przestańmy mówić o polityce. – Objęła cesarza ramionami. – No chodź.

– Czekaj, na ten list trzeba odpowiedzieć...

Annamea wyskoczyła z łóżka. Wzięła pióro i inkaust. Stała zupełnie naga i stanowiła widok, o jakim inni mężczyźni mogli tylko marzyć.

– Co napisać, kochanie?

– To nie źródło, ale dezinformacja. – Cesarz patrzył na jej wypięty tyłek, kiedy pisała na marginesie raportu. – Poślijcie to źródło do... – Znowu skupił wzrok na jej kształtnych biodrach. – Poślijcie to źródło do dupy!

Obejrzała się niby zezłoszczona. Potem zerknęła na swoje pośladki, a chwilę później pochwyciła wzrok cesarza.

– Dobrze. Napiszę, jak chcesz, ale... – Szybko skończyła kaligrafowanie liter z dość specyficznym uśmiechem na twarzy. – Ale i tak ty to musisz podpisać.

Podeszła bliżej łóżka, wypięła się, przyłożyła sobie list do prawego pośladka i podała cesarzowi pióro.

– Podpisz. Podpisz list dokładnie na tym, gdzie zamierzasz posłać to źródło.

Roześmiał się. Z tym podpisywaniem na miękkiej pupie był pewien problem, lecz cesarz nie zawracał sobie tym głowy. Myślał o czymś innym. Kiedy dziewczyna znalazła się na powrót w łóżku, zdążyła tylko szepnąć:

– Czy wszystkie decyzje polityczne zapadają w tak przypadkowy sposób?

– Wszystkie – mruknął, bo był bardziej doświadczony w polityce.

Rozdział 2

Malutka wioska wydawała się wtulona w las. Z miejsca, gdzie stały, była ledwie widoczna. Niewielka rzeka, właściwie strumień, wiła się między polami, omijając wzgórze, z którego wąska droga prowadziła wprost do wątłej kładki przerzuconej nad wodą.

– To tutaj? – spytała Achaja.

Shha skinęła głową.

– Tu się urodziłam – szepnęła. – Dzięki.

– Biafrze wszystko jedno, gdzie się ma spotkać...

– Ja nie o tym. – Sierżant uśmiechnęła się lekko. – Dzięki, że nie przyciągnęłaś tu wojska. – Uderzyły konie piętami i ruszyły w dół. – Bo dziewczyny by wszystko rozkradły, kura zapuściły i chłopi musieliby uciekać.

– Wiem.

Łagodny, zwiastujący przedwiośnie wiatr chłodził ich twarze. Śnieg topniał coraz szybciej, zamieniając gościniec w coraz trudniejsze do przebycia błoto. Wjechały między pochylone płoty. Psy rozszczekały się. Szczególnie zapach Achai sprawiał, że dostawały szału. Za to okoliczne koty wychodziły ze swych kryjówek, miaucząc głośno, by powitać wielką i dziwną koleżankę. Zaskoczone starały się wytłumaczyć jej, że porządny kot raczej nie jeździ na koniu.

Zatrzymały się przed niewielką chałupą pośrodku wsi. Obejście w przeciwieństwie do wszystkich innych wyróżniało się wielkim słupem postawionym przy furtce.

– O żeż ty – mruknęła Shha. – Ojciec naprawdę wójtem został.

– No i dobrze. Coś mu się od życia należy.

Obie zeskoczyły z siodeł. Chłopi, jak zwykle, kryli się w chałupach. Gdyby nie zwierzęta, wieś wyglądałaby na opuszczoną. Shha podeszła do płotu. Pies prawie dostał piany na pysku, szczekając i usiłując wgryźć się w sztachety. Nigdy nie słyszał tak równego, sprężystego kroku. Nigdy nie czuł zapachu wojska.

– Ty co, psiamać, nie poznajesz mnie?

Drzwi chałupy otworzyły się nagle. Wyszedł z nich rosły mężczyzna z opaską wójta na ramieniu, pochylony w głębokim ukłonie.

– Witam jaśnie panienki. – Smagnął psa rzemieniem. – Witam.

Shha zaklęła jak szewc, a potem burknęła cicho:

– Tato! To ja.

Mężczyzna uniósł głowę, zerkając podejrzliwie na dziewczynę w krótkiej, lśniącej sukience, błyszczącej skórzanej kurtce z naszywkami formacji i stopnia, baretkami za odbyte kampanie, rozetą elitarnej górskiej dywizji, srebrną odznaką pułku zwiadu i złotym orłem oznaczającym szlachciankę. Obca dziewczyna miała błyszczący hełm osłaniający oczy i rzucający cień na twarz, na której namalowano żółtą farbą trzy kanty liniowego sierżanta i czerwoną wstęgę, znak wysoko urodzonych. Chłop przełknął ślinę. Ta druga wyglądała jeszcze lepiej. Miała zasłonięte czarnymi płytkami oczy. Oprócz stopnia majora namalowanego na twarzy miała też złoty wężyk księżniczki i... i jakiś niesamowity tatuaż o tak skomplikowanym rysunku, że... musiała być chyba królową. Chłop znał bajki o królowej, która schodzi sama do swojego ludu, ale nigdy nie przypuszczał, że jest w tym choć cień prawdy. I że właśnie on doświadczy tego osobiście. Pochylił się w jeszcze głębszym ukłonie.

– Jaśnie panienki...

– Tato! Do kurzej dupy, to ja, twoja córka!

Odważył się podnieść głowę. No może... Przecież nie będzie się sprzeczał. Wszak nie jest głupi. Zaprzeczać tak wysoko postawionej jaśnie panience? Nie, nie, nie.

Shha zdenerwowała się nagle. Otworzyła furtkę i wkroczyła na teren zagrody.

– Mama! No co jest? Wyjdźcie wreszcie!

Starsza kobieta wysunęła się ostrożnie zza drzwi. Albo była bardziej rozsądna, albo bardziej skłonna zgodzić się ze zdaniem jaśnie panienki, jakkolwiek ono by brzmiało.

– Córeczko... – szepnęła, ale tak, żeby nie za bardzo było słychać.

Shha zaklęła znowu i zdjęła hełm. Teraz ją rozpoznali. Ojciec ze zdumienia rozdziawił gębę. Matka potrząsnęła głową, a potem przytuliła córkę.

– Oj, malutka ty moja... Dziecko moje. – Dotykała jej długich włosów, potem palcem przejechała po pomalowanej twarzy. – To ty teraz za służącą samej królowej robisz?

Shha mrugnęła do koleżanki.

– To jest pani major, księżniczka Achaja, moja siostra.

– O żeż... – wyrwało się chłopu. Zgiął się w jeszcze większym ukłonie. – Jaśnie pani królowo... – bełkotał. – W nasze progi... znaczy... w nasze bardzo niskie progi...

Achaja uznała to za zaproszenie. Przeszła przez furtkę i schowała się za plecami gospodarza. Pies jeżył właśnie sierść na karku i zaczynał warczeć.

– Niech pan go przywiąże, co? – Uśmiechnęła się. – Psy mnie nie cierpią – dodała wyjaśniająco.

Shha chwyciła ją za ramię i pociągnęła w stronę chałupy. Wójt złapał psa i oniemiały spojrzał na swoją żonę.

– Widziałaś? Córcia siostrą księżniczki. – Załamał ręce. – I bogato urodzona teraz.

– Szlachetnie urodzona – poprawiła go.

– No mówię. Tam się muszą nudzić w tych pałacach... jak takie rzeczy wymyślają.

– No – potaknęła chłopka. – Ty, stary, rzadko masz rację. Ale teraz masz.

We wnętrzu chałupy kryło się kilkanaście osób. Shha wskazywała palcem każdego po kolei i określała jakimś imieniem, ale Achaja nie była w stanie tego zapamiętać. Było tam czterech jej braci i trzy siostry. Do tego żony dwóch braci, jedna w ciąży, druga już z dwojgiem dzieci. Reszty osób Shha nie potrafiła zidentyfikować. Jednak w przeciwieństwie do starych młodzi nie mieli żadnych oporów. Zaczęli ściskać dziewczynę, przekrzykiwać się i przepychać. Jakaś dziewczynka wskoczyła na Achaję, zaplatając jej ręce na karku.

– To teraz – zerknęła podejrzliwie – teraz jesteś moją siostrą, jaśnie pani księżniczko?

– Tak – roześmiała się Achaja. – Znasz wojskowy obyczaj.

– To weź mnie do wojska, co?

– A ile masz lat, mała?

Dziewczynka skrzywiła się nagle i przytuliła jeszcze mocniej.

– Trzynaście – skłamała, zawyżając swój wiek co najmniej o połowę.

– Trochę mało, co?

– No ale ty, jako królowa, możesz kazać, żeby mnie wzięli, nie?

– Nie jestem królową.

– Siostro... Siostrzyczko... Ja cię tak bardzo proszę! Ja bym też chciała mieć takie mundury, jak wy macie. Ja bym była dobra w wojsku. Przecież takiej małej jak ja żaden wróg nie zetnie, bo jestem za mała! I on by ciął za wysoko. Co? Weźcie mnie, co? Co?

Achaja potrząsnęła głową.

– Twoje rozumowanie nie jest pozbawione logiki. Ale... Sześciolatków nie biorą.

– Mam siedem! – wrzasnęła dziewczynka. – Mam siedem! – zmieniła swoją poprzednią wersję.

– Akurat! – Shha wyrwała się wreszcie z uścisków swojej rodziny. – A nie pięć przypadkiem?

– Sześć! Skończyłam już sześć! – poprawiła się znów dziewczynka. – Mama, powiedz, że mam sześć.

– A kto by tam liczył – machnęła ręką stara. – O tu, proszę. – Wskazała ławę. – Proszę, jaśnie panienki.

Przyniosła z kuchni kaszę i wódkę. Niedoszła, być może nawet sześcioletnia żołnierz pomstowała na środku izby, a potem zaczęła głaskać lśniący materiał spódniczki swojej nowej siostry.

– Mama, nie nazywaj nas „jaśnie panienki”. – Shha skrzywiła się, nabierając łyżką kaszę. – Toż jestem twoją córką. A ona jest moją siostrą – wyjaśniała już z pełnymi ustami. – Mów „ty” albo po imieniu.

– No – zgodziła się stara, nie zamierzając polemizować. – Achaja, ty, jaśnie wielmożna pani księżniczko, major, królowo nasza, może wódki?

– Chętnie – roześmiała się Achaja.

Shha zaczęła kląć. Wójt przysiadł się do stołu. Patrzył z ukontentowaniem na swoją córkę i na jej siostrę.

– Oj, jaśnie pani księżniczko, pani major, Wasza Wysokość królowo, znaczy ty i pani Achaja jeszcze... – Uśmiechnął się. – Ale mi się córcia udała, co?

– No! Kurde, pięknie.

Przez zebranych w izbie przeszedł szmer podziwu. Królowa potrafiła wyrażać się tak jak oni. Mówiła ich językiem!

– No – potwierdził gospodarz. – Sierżanta dostała, a ja dodatek morgowy i wójtem zostałem, nie? – Nalał sobie wielki kubek wódki i opróżnił jednym haustem. – Zwykła chłopka, a teraz uczona, mówi inaczej niż my. I szlachciankę żeście z niej zrobili. – Nalał sobie drugi kubek. – Oj... pani królowo. Wojsko to najpiękniejsza rzecz na świecie, co?

Achaja uśmiechnęła się. Wolała nie zaprzeczać.

– Shha dostała to, co ma, bo... zasłużyła. Boście ją dobrze wychowali.

– No. Ale jaśnie pani to teraz... – zawahał się. Znał wojskowy obyczaj jak wszyscy, ale bał się powiedzieć to, co zamierzał. – To teraz...

– Tak – domyśliła się. – Jestem twoją córką... – Też zawahała się na moment: – Tato...

Przytulił ją mocno. Nie był wymowny. Nie potrafił powiedzieć tego, co chciał.

– No... – Głaskał Achaję po głowie, a ona nagle musiała zacisnąć powieki z całej siły. – Dobrze, że mam nową córcię. Twoich braci i sióstr tu kupa, ale miejsce zawsze będzie. Zawsze możesz tu wrócić, dziecko.

– No, Achajka! – Jeden z braci podniósł swój kubek. – Twoje!

Wypili wszyscy poza dziećmi. No może poza tymi, które nie zdążyły dorwać się do odstawionych kubków z resztkami.

– Shha teraz wielka pani – powiedziała któraś siostra. Trudno było się doliczyć i zapamiętać ich imiona. – A takie głupie było dziecko. – Uśmiechnęła się.

– Shha jest jedną z najlepszych żołnierzy, jakie widziałam – powiedziała Achaja. – Może jedynie Lanni jej dorównuje, może Mayfed. Kiedyś może ta nowa, Jakee, będzie równie dobra. Shha jest świetna.

– No – odezwał się gospodarz. – Mnie wójtem przez nią zrobili. I dodatek morgowy za stopień, i...

– Eeee... – Shha wzruszyła ramionami. – Achajka to nawet Viriona pokonała.

Nikt tutaj nie wiedział, kto to jest Virion. Wielki świat zaglądał do tej zagubionej wśród lasów wioseczki raz do roku w osobie poborcy podatkowego... Jednak w osobie poborcy ten wielki świat wcale nie był taki znów duży.

– O Bogowie! – krzyknął któryś z braci. – Orszak ku nam lezie.

– To wasz? – spytał ktoś z tyłu.

– Nie – zaprzeczyła Achaja. – Pewnie Biafra. Do karczmy trzeba się przenieść.

Shha skoczyła do drzwi. Otworzyła je i wypadła na zewnątrz.

– A po co do karczmy? – zaoponował gospodarz. – Tu wszystko mamy. A ja ich zaraz...

Usiłował upchnąć wszystkich do drugiej izby obok, ale nie szło mu za dobrze. Cała rodzina, podekscytowana niecodziennymi zdarzeniami, tłoczyła się i przekrzykiwała. Nikt nie zamierzał rezygnować z widowiska, którego mógł być świadkiem.

Shha wróciła skrzywiona. Potem żołnierze zwiadu wprowadziły Biafrę. Właściwie wniosły. Był tak pijany, że nie mógł zogniskować wzroku, ślina kapała mu z ust. Żołnierze usiłowały posadzić go na ławie, ale przelewał im się przez ręce. Achaja zaklęła głośno.

– O! Wódka! – Wbrew pozorom Biafra zdołał jednak dostrzec coś przed sobą. Usiłował sięgnąć, ale mu nie wyszło. Shha z całą rodziną patrzyli oniemiali.

– Tato – szepnęła Achaja – daj kwasu albo coś w tym rodzaju.

Gospodarz rzucił się do kuchni. Jego żona pobiegła za nim i po chwili przynieśli spory garnek przykryty szmatą i obwiązany sznurkiem.

– Wiadro – zakomenderowała Achaja.

Dzieci przytaskały balię, widać musiały już być świadkami podobnych scen i wiedziały, co robić. Żołnierze zwiadu patrzyły demonstracyjnie w okno. One również widziały niejedno w wykonaniu swojego szefa. Achaja stanęła za Biafrą, chwyciła go za głowę i przytrzymała pomiędzy swoimi udami. Razem z gospodarzem rozchylili mu usta i zaczęli wlewać kwas. Potem wspólnymi siłami nachylili bezwładne ciało nad balią, którą dzieciaki przytrzymywały, żeby się nie przewróciła.

– Pani major... – Jedna z żołnierzy wyciągnęła dłoń. – To może poskutkować.

Achaja wzięła malutką fiolkę wypełnioną białym proszkiem.

– Co to jest?

– Ja tam nie wiem. – Szeregowy wzruszyła ramionami. – Nazywają to „narkotyk” czy jakoś tak. Medyk czasem daje szefowi, jak już nic nie działa.

Achaja wsypała biały proszek do kubka i zalała wódką. Gospodarz podniósł obrzyganego Biafrę i razem zaaplikowali mu mętny płyn. Biafrą wstrząsało. Medyk jednak miał rację. Po chwili wstrząsy ustały, a potem pijak otworzył oczy. Równie mętne jak płyn, który mu wlali do gardła. Ale też rozświetlone jakimś dziwnym blaskiem.

– Kawy...

– A skąd ci, kurwa, wezmę kawę w Arkach? – krzyknęła zdenerwowana nagle Achaja. – Jakbyś się w Troy urodził, to może byś dostał. Raz do roku, na królewskim dworze.

– Mam... mam w jukach – wybełkotał.

Żołnierze pobiegły po juki. Kiedy wróciły, Achaja wyjęła z saszetki trzy zielone ziarenka. Zwróciła się do gospodarza:

– Słuchaj, najpierw trzeba je opalić, potrzymaj na płycie, aż zrobią się czarne. Potem weź do ust i zgryź wszystkie. Musisz przeżuć dokładnie. Potem wypluj do kubka i zalej wrzątkiem.

Była chyba jedyną osobą w całym królestwie, która wiedziała, co zrobić z tymi dziwnymi ziarenkami. Młodość spędzona na jednym z pierwszych dworów w Troy procentowała właśnie w zupełnie niespodziewany sposób.

Przejęty gospodarz podskoczył do pieca. Biafra chwiał się na ławie. Dziwny blask w jego oczach potęgował się z każdą chwilą. Ustały dreszcze, przestał się ślinić. Nie był do końca przytomny, ale jakiś wewnętrzny płomień rozpalał się właśnie i sprawiał, że Biafra mógł nawet powiedzieć coś z sensem.

– I co z tą kawą? – mruknął.

– Zaraz będzie.

– Bogowie... Jak ja wyglądam?

– Jak zwykle, Biafra! Obrzygany, obsikany, jak każdy pijak z zaplutej karczmy!

Wzruszył ramionami. Był piękny. Nawet w tym stanie.

– A ty co, kurde, księżniczko moja? Nie pijesz?

– Ale się nie schlewam w cztery dupy codziennie! – krzyknęła.

– Eeeee... Srał to pies. – Przetarł oczy. – Macie jakieś nowe ubranie?

Żołnierze były przygotowane. Jedna z szeregowych osłoniła go ogromną płachtą, a druga z wielkim trudem przebrała w czysty mundur. Rodzina Shhy obserwowała te zabiegi w absolutnej ciszy. Potem gospodarz postawił na stole parujący kubek z czarnym, rozsiewającym dziwny, choć przyjemny zapach napojem. Biafra wychylił go, parząc sobie usta. Achaja wyjęła mu naczynie z ręki i wypiła resztkę, którą zostawił. Kawa była rarytasem, istnym cudem bożym, szczególnie w tym zapadłym, prowincjonalnym królestwie.

Narkotyk zaordynowany przez medyka działał świetnie. Ciało Biafry nie przypominało już galarety. O dziwo, mógł się nawet skupić.

– Nie macie więcej tego proszku? – spytał.

Żołnierze energicznie zaprzeczyły.

– Niech się ktoś kopnie do stolicy po jakiś zapas. Kurde, mam wrażenie, że potrzebuję tego więcej i więcej. No zróbcie coś! Nie stójcie tak, głupie dupy!

Achaja skinieniem głowy pozwoliła odejść dwóm szeregowym. Spojrzała na Biafrę, który wyglądał coraz lepiej.

– Ale mi dobrze – szepnął. – Jak dokoła jest kolorowo.

Rozejrzała się odruchowo. Miała wrażenie, że kolory są takie same jak poprzednio. Ale może to jej oczy kłamały? Zdjęła ciemne okulary. Kilka osób szarpnęło się do tyłu na widok jej smolistoczarnych oczu.

– Możemy porozmawiać?

– No. – Biafra przekrzywił głowę jak dziecko, przyglądając się Achai uważnie. – Jesteś fajną dupą, księżniczko. Jak bym cię wziął do łóżka...

– Obiecanki cacanki – warknęła i nagle zdała sobie sprawę, że chyba chciałaby się tam znaleźć. – W tym stanie mógłbyś to zrobić z kozą i nie odczuć różnicy.

– Nie bądź wulgarna – odciął się. Jego umysł pod wpływem narkotyku zaczynał już działać prawidłowo. – Zaraz wstanę i cię dopadnę.

– Akurat. Przelecisz Shhę, a i tak będzie ci się wydawało, że spałeś z cesarzem Luan.

Roześmiał się. Zerknął na sierżanta.

– Też fajna dupa. Słuchaj, Shha, nie chciałabyś wyjść za generała?

– Nie, panie generale, z całym szacunkiem. Ale niech pan to zaproponuje pani major.

– Shha! – Achaja usiłowała zgasić sierżanta, ale ta perorowała jeszcze jakiś czas, zachwalając różnorakie walory swojej siostry. Achaja myślała, że rumieńce zostaną jej na stałe, szczególnie po opisie dotyczącym tego, jaka jest w łóżku.

Biafra wydawał się zadowolony. Patrzył na swoją major, uśmiechając się głupkowato.

– To co? – powiedział wreszcie. – Wyjdziesz za mnie?

– Najpierw spróbuj wytrzeźwieć – osadziła go momentalnie. Coś ciepłego rozlewało się w jej wnętrzu. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Taki gnój! Takie zero! Kurde blade. Naprawdę go kochała? Bogowie, czy on mówi serio?

Nie mogła poradzić sobie z własnymi uczuciami. Twarda kobieta, zabójca, miękła nagle, kiedy ten sukinsyn choćby żartował sobie, że się z nią ożeni. Chyba zwariowała. Taka świnia, taki maleńki gnojek upaprany w niezliczonych aferach. A tam – aferach! Tego nie można nawet tak nazwać. Upaprany w mętnych aferkach gdzieś na końcu świata, w zupełnie nieważnym królestwie, o którym w Troy wiedzieli jedynie najbardziej oświeceni bibliotekarze i najbardziej zajadli agenci wywiadu. Pijak, drań... Zatraceniec pierdolony. Takie nic! Taki śliczny, tchórzliwy mężczyzna. Takie gówno, które przykleja się do buta. Taki pieprzony ideowiec, który potrafi, jeden z nielicznych, zrealizować swoje dzieło, nie cofając się przed niczym, przed żadnym świństwem. Kłamca. Bajerant. Mimoza. Tchórz. Maminsynek. Morderca. Skurwiel. Wyrafinowany intelektualista zapijający swoje żale w beczkach wódy, rzygający publicznie, na trzeźwo pozbawiony złudzeń pacan – jedyny jednak człowiek na świecie, który mógł ją zrozumieć. I taki piękny... taki śliczny! Taki wrednie ładny! Worek łajna ociosany przez mistrza mistrzów – przez istotę natchnioną, przy której inni rzeźbiarze powinni zająć się odtąd wyłącznie struganiem koników i drewnianych lalek na wiejskie odpusty.

Bogowie! Jak mogliście stworzyć takie monstrum? Aaaaaa... Mogliście, mogliście... Stworzyliście chłopa, który zabija, nawet nie wiedząc, czy ma rację. Stworzyliście kupców, którzy zabijają przekonani o swojej racji. Stworzyliście inteligentów, którzy nie mogą zabijać, ale judzą, mówiąc, że mają rację ci, co zabijają, męczą, uciskają. I stworzyliście Biafrę! Wasze ostateczne rozwiązanie w dziele zniszczenia! Nieprawdopodobnie inteligentnego skurwysyna, który jest połączeniem chłopskiej bezwzględności, kupieckiej zaradności i intelektualnej przewrotności. Chłop, kupiec i inteligent. Takie dziwne coś. Bezwzględne jak chłop, zaradne i dobrze zorganizowane jak kupiec, mądre jak inteligent. Te trzy gatunki ludzi nagle w jednym. Ale nie wszystko się zmieści, więc odciachaliście to, co w tamtych dobre. Pozostało tylko chłopskie skurwysyństwo, kupiecka zajadłość i inteligenckie, najwspanialsze na świecie, mądre kłamstwo.

– Szkolenie oddziałów zakończone? – zapytał Biafra z uśmiechem.

– Tak. Strzelanie, odliczanie, manewrowanie. Wszystko przećwiczone – mruknęła Achaja. – Choć w zimie.

– Nie szkodzi. Jak zaopatrzenie?

– Fatalnie. Trzech żołnierzy ćwiczy, używając jednego karabinu. Co, zważywszy wypadki, pozbawia nas dwudziestu sztuk broni dziennie.

– Nie szkodzi – westchnął. – Otrzymałem zapewnienie od Chorych Ludzi, że mogą dostarczać nam około stu dwudziestu, stu trzydziestu sztuk karabinów dziennie. Są w stanie wytworzyć nawet więcej, ale... Cła Wielkiego Lasu, straty transportowe, wady produkcyjne powodują, że dostaniemy realnie około setki sprawnych dziennie. Wraz z amunicją i specjalistycznym zaopatrzeniem.

– Mamy czym zapłacić? Czy dadzą na kredyt?

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...