Stephen King jest niekwestionowanym mistrzem budowania napięcia oraz tworzenia klimatu opowieści. Udowodnił to już niejednokrotnie i pewnie nie tylko dla mnie jego dzieła stanowią przykład literatury naprawdę wartej przeczytania. Inaczej pisze się jednak horrory, a inaczej kryminały, więc "Znalezione nie kradzione" to świetny sprawdzian mogący albo pokazać wszechstronność i talent mistrza, albo go pogrążyć. Chociaż oczywiście to za mocne słowo, chodzi raczej o gatunkowe, artystyczne zaszufladkowanie. Na szczęście Stephen King po raz kolejny pokazał odbiorcom, że jest autorem porządnej literatury, a ta nie podlega żadnym ograniczeniom.
W 1978 roku został zabity wybitny pisarz amerykański – John Rothstein. Policja uznaje, że był to napad na tle rabunkowym, ale w rzeczywistości chodziło o coś zupełnie innego. Morris Bellamy, czyli prowodyr ataku i przywódca grupy, która postanowiła okraść ukrywającego się przed światem starszego pana, chce zdobyć coś innego, a mianowicie rękopisy dzieł, których autor przez lata nie wydał. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, Bellamy nie będzie mógł przeczytać z takim trudem zdobytych i okupionych krwią zapisków. Po latach powraca po nie, ale łupy zmieniły właściciela. Znalazca uważający się do niedawna za szczęściarza, teraz jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Morris Bellamy to postać koszmarnie papierowa i nie sposób się z nim identyfikować. Jednakże, biorąc pod uwagę jego historię oraz nieludzkie przywiązanie do bohaterów literackich, którzy są dla niego bardziej realni i znaczący niż prawdziwe osoby, można w tym sposobie zaprezentowania postaci widzieć celowy zamysł autora. Bellamy tak bardzo dał się pochłonąć literaturze, że warunkuje ona jego działania, nie tylko rządzi jego życiem, ale też wciągnęła go, czyniąc z niego papierową postać pozbawioną własnej tożsamości. King jak zwykle porusza także ważne problemy społeczne, takie jak bezrobocie, kryzys w rodzinie, brak kontroli własnych działań po alkoholu. Tym razem nie rozwija jednak tych wątków, gdyż moglibyśmy zacząć uważać Morrisa za prawdziwego człowieka, któremu należy się odrobina współczucia i zrozumienia, a nie taki był zamysł. "Znalezione nie kradzione" nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle innych kryminałów, chociaż pod koniec akcja pędzi na łeb na szyję, a czytelnik może się oderwać dopiero, kiedy dotrze do ostatniej strony.
Tak jak każda powieść Kinga, "Znalezione nie kradzione" cechuje za to atmosfera pewnego rodzaju duszności i tajemnicy. Jakby pomiędzy słowami kryło się coś ulotnego, co już prawie udaje nam się złapać, ale w ostatniej chwili ucieka. Kiedy pozornie niewiele się dzieje, to możemy odczuć zbliżające się zagrożenie, które prędzej czy później wyjdzie na pierwszy plan, nawet jeśli trzeba będzie na nie trochę poczekać. Podczas tworzenia kryminału, mistrz horroru postanowił w dużej mierze skupić się na tym, co stanowi jego znak rozpoznawczy, czyli budowaniu napięcia nawet przy opisywaniu błahych wydarzeń. W zasadzie właśnie ten zabieg uratował całość, ponieważ inaczej byłby to jeden z wielu kryminałów, i to w dodatku dość rozwlekle napisany. Przez większość czasu niewiele się dzieje, a wszystkie istotne wydarzenia zostały skondensowane i zaprezentowane za jednym zamachem pod koniec opowieści. Na szczęście otrzymaliśmy tekst silnie naznaczony stylem autora, który sprawia, że nie jest to dzieło takie jak wszystkie.
Agatha Christie powiedziała kiedyś, że zawsze wymyśla nowe powieści podczas zmywania. To głupie zajęcie, które prowokuje ją do myślenia o morderstwie. Najwyraźniej Stephen King miał sporo brudnych garów i chyba jeszcze nie skończył, bo kolejna odsłona powieści kryminalnych spod jego pióra dopiero przed nami. Ja na nią czekam, a "Znalezione nie kradzione" polecam szczególnie tym, którzy boją się, że fascynacja literaturą doprowadziła ich do utraty kontaktu z rzeczywistością. Dowiecie się, czy naprawdę powinniście się martwić.
Dziękujemy wydawnictwu Albatros za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz