"Zginęły tysiące. Kolejne tysiące zostały osierocone. Miasto było w ruinie, w kanałach zalegała padlina, i chociaż wygraliśmy, zyskaliśmy tylko tymczasowy spokój" – to jedne ze zdań kończących pierwszy tom cyklu "Znak Kruka". Od tamtych wydarzeń minęły cztery lata, co wydaje się wystarczającą ilością czasu na wylizanie ran. A jednak nie wszystko jeszcze wróciło do normy, miasto nie zdążyło jeszcze całkowicie stanąć na nogi i nie każdy odzyskał dawny spokój.
Kapitan Ryhalt Galharrow na pozór nie zmienił się ani na jotę. Jest ponury, cyniczny i każdą wolną chwilę poświęca na wlewanie w siebie nadmiernych ilości rozmaitych trunków. Nihil novi. Ale do tej pory nie do końca pogodził się ze śmiercią ukochanej kobiety. Ukojenie bólu przychodzi tym trudniej, że w mieście przybywa ludzi twierdzących, że widzieli Jasną Panią, która miałaby być duchem czy odbiciem zmarłej Ezabeth. Nie czas jednak na roztrząsanie przeszłości. Ze skarbca Wroniej Stopy skradzione zostaje Oko Shavady, a Galharrow musi go odnaleźć. I jak zwykle – to dopiero początek kłopotów.
Tę odsłonę czytało mi się ciut przyjemniej od poprzedniej części. Przede wszystkim odniosłam wrażenie, że autor trochę lepiej zapanował nad głównym bohaterem. Co prawda nadal targają nim życiowe rozterki i wciąż postrzega siebie jako nieudacznika, który wszystko psuje, ale stał się poniekąd mniej jękliwy, wydaje mi się też, że nieco rzadziej zbiera mu się na wynurzenia rozgoryczonego życiem starca. Choć może to tylko moje odczucia, bo natknęłam się na opinie, że to właśnie w "Zewie Kruka" Galharrow zrobił się nadmiernie sentymentalny. Skąd taka rozbieżność wrażeń – nie wiem.