Wzbudzenie strachu we współczesnym czytelniku jest zadaniem graniczącym z niemożliwością, o czym wiedzą nie tylko autorzy literatury grozy. Zbyt wiele horrorów – zarówno fikcyjnych, jak i prawdziwych – otacza nas na co dzień, by reagować przerażeniem na każde z wykreowanych przez pisarza straszydeł. Wielu podchodzi do sprawy ambicjonalnie, z założenia nie dając się wystraszyć, niejako pokazując twórcy opowieści, jak bardzo są odporni, oczytani i obojętni. Był jednak taki czas, w którym strach nabrał zupełnie nowego znaczenia, a monstra przedstawione przez pewnego ekscentrycznego człowieka uczyniły z jego nazwiska synonim horroru.
Na początku ubiegłego wieku Howard Phillips Lovecraft stworzył zupełnie nową wizję ówczesnej rzeczywistości, przesiąkniętą mroczną, złożoną mitologią, której bogowie i potwory budziły się właśnie w swych kryjówkach, świątyniach i wymiarach. Mitologia ta, określana potem mianem lovecraftowskiej, stanowiła synkretyczne połączenie i wyjaśnienie wielu innych, mających swe miejsce w historii. Wszystko skupiało się wokół Wielkich Pradawnych – istot o potędze, wieku, mądrości i grozie wykraczających dalece poza zdolności pojmowania ludzkiego umysłu. „Zew Cthulhu”, zbiór opowiadań napisany przez Lovecrafta w 1923 roku (a wydany dopiero 40 lat później), to sześć historii wprowadzających czytelnika w ten nowy, wielopłaszczyznowy świat, które na zawsze weszły do kanonu tego gatunku.
W pierwszym ze zbioru, tytułowym opowiadaniu, zapoznajemy się z profesorem Angellem, badaczem rozmaitych kultur i religii, który natrafia na nieznane dotąd nikomu runy i symbole. Szczegółowa analiza materiałów, naukowe polemiki i relacje świadków pewnych zdarzeń doprowadzają go na ślad tajemniczego kultu, którego obiektem czci jest Wielki Cthulhu – istota, o której z czasem profesor dowiaduje się więcej, niż chciałby wiedzieć.
Druga historia, zatytułowana „Widmo nad Innsmouth”, rozgrywa się w portowym miasteczku o tej samej nazwie, miejscu o złej sławie, odciętym od świata, kontrolowanym w pełni przez nieznany obcym Ezoteryczny Zakon Dagona. Główny bohater w formie dziennika opisuje swój pobyt w Innsmouth, specyficzne dochodzenie, które przeprowadzał, a także konsekwencje zdobytej wiedzy, wpędzającej go z wolna na skraj szaleństwa.
„Kolor z przestworzy” to jeszcze inny styl i forma narracji, której przedmiotem jest skała o jednoznacznie pozaziemskim pochodzeniu. Meteoryt rozpada się w przeciągu kilku dni, zaś jego natury nie daje się ustalić pomimo laboratoryjnych badań. Nie znika jednak jego wpływ na życie znalazcy, jak też na okolicę, w której wylądował. Tutaj widmowe zło staje się jeszcze bardziej nieokreślone, niż w poprzednich i następnym opowiadaniu.
To nosi nazwę „Szepcący w ciemności”, co dość dobrze oddaje jego charakter. Śledzimy tu korespondencję głównego bohatera z Henrym Akeleyem, mieszkającym samotnie człowiekiem, który przedstawia szereg dowodów na istnienie górskich istot, prześladujących go za sprawą wiedzy, jaką o nich posiadł. To jedna z bardziej dynamicznych historii, choć opiera się niemal całkowicie na prezentowaniu treści korespondencji dwóch mężczyzn, dodatkowo będąc retrospekcją głównego bohatera.
Jednak prawdziwą opowieścią akcji okazuje się „Koszmar z Dunwich”. Ponownie fabuła zawiązuje się w nędznej mieścinie, gdzie rodzina odmieńców wsławia się wśród społeczności serią mrocznych praktyk i rytuałów. Owocują one spotkaniami z przerażającymi stworami, bezpośrednio związanymi z Wielkimi Pradawnymi.
„Duch ciemności” stanowi historię malarza i pisarza Roberta Blake'a, człowieka zafascynowanego okultyzmem i mitami, będącymi inspiracją dla jego dzieł. W poszukiwaniu takiego natchnienia trafia na zawalony kościół, w którym ktoś usiłował uwięzić coś, co nigdy nie powinno być uwolnione.
Ostatnia ze zbioru „Muzyka Ericha Zanna” to zarazem najkrótszy tekst „Zewu Cthulhu”. Jednym z dwóch bohaterów jest tu niemy muzyk, Erich Zann, zaś największą zagadką – jego muzyka, którą tworzy w pokoju małego motelu.
W wydaniu polskim z roku 1983 znajduje się też „Cień z Providence”, wstęp zawierający krótką biografię autora. O ile tego typu dodatki zwykle nudzą i skłaniają do jak najszybszego ich pominięcia, to w tym wypadku lepsze poznanie autora pozwala zrozumieć i jeszcze bardziej docenić jego dzieło.
Nie mogąc zdradzić więcej na temat fabuły opowiadań należy przybliżyć kilka ich cech wspólnych. Lovecraft w swych powieściach zmienił zupełnie konwencję straszenia czytelnika. Zamiast dosłowności i potwora z szafy, największą grozę budzi sam strach, a najpoważniejszym niebezpieczeństwem dla bohaterów jest nie śmierć (która niekiedy byłaby wręcz błogosławieństwem), lecz obłęd. To właśnie szaleństwo, niezdolność zrozumienia okropności i tajemnic świata mrocznych bogów i monstrów okazują się ceną za poznanie prawdy o naturze wydarzeń. Pisarz możliwie najdłużej ukrywa prawdziwe oblicze sprawy, często nie wyjaśniając jej do końca, pozwalając zarówno postaciom jak i odbiorcom tekstu popadać w spiralę samodzielnie wykreowanej psychozy i lęku przed nieznanym. Bardzo ważnym elementem „Zewu Cthulhu” jest także suspens i psychologiczne aspekty fabuły oraz jej bohaterów, pozwalające absorbować uwagę czytelnika we wszystkich etapach rozwoju akcji. Lovecraft prezentuje także dużą, jak na owe czasy, dbałość o kwestie naukowe, łącząc „science” i „fiction” w nominalną całość. Dzięki temu łatwiej o przejmujący kontrast między usystematyzowaną, racjonalną wiedzą, a bezgraniczną paniką w obliczu tajemnicy.
Jednak niezależnie od osobistych zachwytów, nie sposób nie wspomnieć o kilku problemach, z którymi będą musiały borykać się osoby chcące poznać Wielkich Pradawnych. Jeśli spojrzeć na warsztat pisarski autora z perspektywy dzisiejszych standardów, można by uznać go za mocno egzaltowanego grafomana. Przez ponad 300 stron książki trudno znaleźć choćby jedną, na której nie pojawi się słowo „straszny”, „okropny”, „bezecny”, „lubieżny”, „przerażający”, „bluźnierczy”, „odrażający”, „potworny” lub inne, w założeniu napawające czytającego bezbrzeżnym strachem. Choć 90, a nawet 50 lat temu takie nagromadzenie emocjonalnie nasyconych epitetów i przymiotników mogło wzbudzać pożądane odczucia i wydatnie podkreślać nastrój opowieści, to dziś daje to efekt odwrotny od zamierzonego. Z tego powodu nawet najbardziej klimatyczne i trzymające w napięciu momenty akcji potrafią zmęczyć nieco nachalnym epatowaniem kreowaną grozą.
Czy oznacza to, że w XXI wieku Howard P. Lovecraft prezentuje się marnie na tle swych następców? Ośmielę się stwierdzić, że wręcz przeciwnie. Większość współczesnych autorów (przynajmniej tych z „wyższej półki”) powieści grozy i fantastyki wzorowało się na twórcy mitologii Cthulhu w bardziej lub mniej bezpośredni sposób. Lovecraft prezentuje wielką dbałość o szczegóły, wyrazistość bohaterów i konsekwentnie budowane napięcie, o wyjątkową atmosferę zagrożenia i balansowania na skraju szaleństwa. Im dłużej śledzimy tajemnicę zawartą w każdym z opowiadań, tym łatwiej identyfikować się z bohaterami oraz ich dążeniami. Im dalej docierają oni w swej pogoni za prawdą, tym bardziej pogrążają się w niezrozumiałej ciemności, w której dopada ich nieuniknione, prastare zło. Oryginalność, inteligencja i plastyczność koncepcji Lovecrafta po latach zapewniły mu uznanie, jakiego nie zaznał za życia. Stworzony przez niego świat stał się inspiracją dla twórców gier, pisarzy, sław sceny muzycznej takich jak Metallica czy Iron Maiden, zaś on sam jest dziś dla horroru tym, kim Alfred Hitchcock dla thrilleru.
Końcowa ocena „Zewu Cthulhu” to sprawa niezwykle trudna. Zależnie od przyjętego kryterium będzie ona zbyt niska lub zbyt wysoka, co w dużej mierze powoduje cezura czasu i bardzo odmienny od obecnie powszechnego styl oraz warsztat literacki pisarza. Gdyby Lovecraft debiutował dziś swą powieścią o Pradawnych, mógłby zostać pominięty przez krytyków i odbiorców, podobnie jak w 1923 roku, choć z zupełnie innych pobudek. Niemniej, nadal byłaby to co najmniej przyzwoita pozycja, godna naszego czasu i pieniędzy. Jeśli jednak spojrzeć na nią z szerszej perspektywy, uwzględniając zmiany, jakie zaszły w konstrukcji literackiego horroru na przestrzeni wieku, a także fakt, że to właśnie Lovecraft był ich największym prekursorem, będziemy mogli z czystym sumieniem zachwycić się nad geniuszem, pomysłowością i nowatorstwem autora, by ostatecznie zejść na zawał serca, gdy już pozwolimy sami sobie przerazić się prezentowaną treścią.
W świetle tych argumentów bardzo chciałbym polecić „Zew” absolutnie wszystkim... ale nie mogę tego uczynić. Dla nowicjuszy, którzy dopiero zaczynają swą przygodę z książkowym horrorem, Wielki Ktulu będzie idealnym wprowadzeniem do świata inteligentnego, umiejętnie zaszczepianego strachu, standardem, do którego będą mogli porównywać wszystkie kolejne lektury z tej kategorii. Dla koneserów, świetnie zaznajomionych z gatunkiem i o wyrobionym guście, odkrywanie na nowo tajemnic Innsmouth i kultów Yog-Sothotha oraz innych Przedwiecznych będzie wspaniałą, nostalgiczną podróżą w czasie, którą docenią z sentymentalnym zachwytem. Gorzej rzecz ma się w wypadku tych, którzy liznęli już kilka ważniejszych tytułów, lecz nie zdążyli jeszcze porządnie wgryźć się w temat, mogą bowiem zlekceważyć sam tytuł, jak i wszystko, co wiąże się z jego legendą. Im polecam poczekać jeszcze trochę z lekturą, by nie popełnili takiego błędu. Wiadomo przecież, że Cthulhu Fhtagn.
Komentarze
Dodaj komentarz