O pani J. Golding przed otrzymaniem książki nie wiedziałam kompletnie nic. Mimo to jako zagorzała fanka filmowej trylogii "Piratów z Karaibów", czułam się niezwykle podekscytowana mogąc przeczytać książkę, która już po okładce zapowiadała się nieźle. Spodziewałam się porywających zwrotów akcji, może trochę stereotypowych, ale jednak ciekawych postaci oraz odrobiny humoru. Podsumowując, miałam nadzieję przeczytać coś, co nie będzie takie, jak przygody Jacka Sparrow, bo filmy znam już na pamięć i chciałam w końcu oderwać się od ich wiecznego oglądania. Mniej więcej na okładce skończyła się cała moja przygoda.
Pani Golding postanowiła zaserwować nam coś takiego: nastoletni chłopiec mieszkający jedynie z matką tęskni za ojcem i wiecznie ucieka od swoich problemów zamykając się w sobie. Podsumować można go krótko: chce, ale nie może. Na końcu staje się wielkim bohaterem, stawiając czoła własnemu strachowi i przezwyciężając go.
Jak widać niewiele potrzeba, aby streścić historię opisaną w książce. Główny bohater, David, tak właściwie niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ukrywa swój największy talent i jedyną pasję przed prawie wszystkimi, pielęgnując ją jak największy skarb. Jedyna osoba, z którą rozumie się całkiem nieźle, to jego dziadek, który pomaga mu przy modelach statków. Jednak David nie jest szczęśliwy odkąd jego ojciec opuścił rodzinę. Wszystko jest proste i zrozumiałe dla czytelnika, i tak mniej więcej ciągnie się cała książka. O jakieś sto stron za długo.
Załoga statku, na który trafia David, to w większości grupa byłych przestępców, którzy muszą za coś odpokutować albo szukają sensu życia. Przewodzi im oczywiście ktoś, kto w przeszłości był bardzo, bardzo zły, a teraz chce się stać bardzo, bardzo dobry. Na drodze ku szczęściu stają oczywiście przeszkody – chociażby w formie jeszcze bardziej złych od załogi Złocistej Igły wrogów, którzy mimo wytrącenia ze swojego "normalnego" życia, nadal nie są zbytnio zainteresowani jakąkolwiek poprawą. Sprawa jest prosta, bowiem przedstawieni nam zostają dwaj kapitanowie, starzy druhowie, którym zachciało się gonić w kółko. Jeden był zły, jednak postanowił się zmienić, a jeden był zły i zmienić się nie zamierza. Zamieszany w to całe przedstawienie David nie jest tak do końca pewien, komu ma zaufać i dla kogo pracować. Przyznam się szczerze i otwarcie, że żadna postać mnie z początku nie zaskoczyła i nawet to, że na statku pojawiła się elfka, nie wydawało się dziwne. Odważę się stwierdzić, że ciekawiej by było, gdyby David został porwany przez terrorystów, a nie piratów, choć i tak, i tak pewnie wszystko skończyłoby się dobrze. Postacie nie są jakoś wielce złożone, brakuje im polotu i swego rodzaju spontaniczności, która sprawiłaby, że wyróżnialiby się z długiego szeregu już kiedyś stworzonych książkowych bohaterów. Sam David Jones jest przez większość książki... nudny. Dopiero pod koniec zaczyna trochę ruszać głową i zachodzi w nim ta magiczna metamorfoza z mięczaka w pseudo-twardziela. Droga do przemiany jest długa i ciernista – nawet dla czytelnika, jednak kiedy już zachodzi, to nawet nie da się zauważyć, kiedy. Moim osobistym ulubieńcem był Tiberius Jones. Dlaczego? Ano dlatego, że tylko jego wypowiedź sprawiła, że cicho parsknęłam pod nosem i się uśmiechnęłam. Psychol jakich pełno, ale jedyna persona w książce, która była na tyle nieprzemyślana i chaotyczna, że aż zabawna – jednak tylko przez chwilę, bo bardzo szybko zamieniła się w stereotypowy, zły charakter. Typ niereformowalny.
Naprawdę nie wiem, co autorka chciała osiągnąć wprowadzając do życia bohatera nieco brutalny epizod na statku, w którym dosięga go kara. Scena opisana jest nieciekawie i choć nie domagałam się stosu poucinanych głów i krwawych opisów, to jednak byłam zawiedziona biedą owej chwili i poczułam się odrobinę zniesmaczona. Bohatera dopadło poczucie beznadziejności, a mnie depresja, że zostało mi jeszcze sto stron do przeczytania.
Jedną z największych zalet książki są fachowe nazwy używane podczas małej wycieczki po statku, którą odbywamy razem z Davidem. Dodaje to realizmu całej powieści, a ci, którzy podobnie jak ja nie będą wiedzieć, o co biega, mogą powstrzymać się od płaczu i przeczytać proste objaśnienie zamieszczone na końcu strony.
Historia nie obfituje w oryginalność. Dialogi pomiędzy postaciami w większości męczą swą prostolinijnością, a wątek wydarzeń da się mniej więcej przewidzieć przez większość czasu. Jeśli chcecie urozmaicić sobie czytanie, spiszcie na kartce wszystko to, o czym myślicie, że się wydarzy, a potem odhaczcie, jeśli będziecie mieli rację. W przeciwnym wypadku nie zapewnicie sobie wiele rozrywki samym czytaniem. Tam, gdzie można było wykorzystać i pograć z wyobraźnią czytelnika, dając mu chociażby nieco bogatszy opis krajobrazu, zostało to wręcz brutalnie ucięte do dwóch, trzech krótkich zdań. Może dzięki temu książkę czyta się tak łatwo i szybko, bo po parunastu stronach nasze wymagania po prostu samoczynnie maleją i dajemy się ponieść delikatnej historyjce na późne, letnie wieczorki. Dopiero w środku historii można zauważyć, że autorka trochę bardziej się postarała i obdarzyła nas trochę bogatszymi opisami – zazwyczaj skarbów, choć nie wiem, czy liczyła na bestseller. Osobiście nie uważam się za specjalistkę w dziedzinie fantasy i nie przeczytałam niezliczonych pozycji z tego gatunku, chciałam jednak zobaczyć coś skomplikowanego i zaskakującego, a zostałam nakarmiona historyjką o nastoletnim chłopcu, który tęskni za ojcem i z mięczaka uparcie chce się zmienić w twardziela – uczy się znosić ból, nie narzekać, zaciskać zęby i w ogóle.
Fabuła bardzo powoli nabiera tempa, dlatego wyraźny postęp widać dopiero pod koniec. W pewnym momencie nadmiar dziwolągów oraz przeróżnych postaci zaczyna książce trochę pomagać, bo skoro główny bohater jest nudny i nie można za długo o nim czytać, to lepiej, że pojawiają się inne elementy. Nawet, jeśli nie za bardzo tam pasują.
Podsumowując, w książce jest wszystko. Jaszczuropodobne stwory okryte łuskami, załamane, wiecznie płaczące i ubolewające nad swym losem indywidua, będące jedynymi pozostałymi przedstawicielami swej rasy, surowi rodzice, niezrozumiane i nękane dzieci, nawracający się ze swej drogi byli piraci, gadające papugi, stosy skarbów i wiele więcej niepotrzebnych rzeczy. "Żeglując między światami" bardzo przypomina mi jeden twór Disneya, mianowicie "Planetę Skarbów". I szczerze mówiąc te dwie historie jakoś wielce się między sobą nie różnią, więc jeśli nie lubicie czytać, obejrzyjcie sobie coś bardzo podobnego, bo za wiele nie stracicie. Widać, że Julia Golding starała się stworzyć i wykorzystać przepis na dobrą książkę o piratach, ale niestety nie udało się. Zamiast drogocennego klejnotu owianego legendą, o którym ludzie będą mówić jeszcze przez wieki, z piekarnika wyjęła przypalony zakalec, w którym jest wszystko, ale tak właściwie nie daje nam on nic prócz zawiedzenia i szybko ginie w pamięci. Mimo wszystko nie powiem, że po "Żeglując między światami" można sięgnąć tylko w ostateczności. Ale tylko wtedy, gdy nasze wymagania są dość niskie. Inaczej możemy nabawić się lekkiego bólu brzucha z przesytu.
Dziękujemy wydawnictwu Nasza Księgarnia za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz