Od dawna moją ulubioną ekipą ze świata Marvela byli X-Meni. Staram się nadrobić zaległości i przeczytać wszystkie komiksy związane z tymi mutantami, a więc "New Mutants", "X-Factor", "Excalibur" itd. Jest tego naprawdę sporo, dodatkowo przetasowania między grupami zachodzą dosyć często. Nie da się ukryć, że takie dobrodziejstwo inwentarza stanowi doskonały materiał na film – ba, nawet całą sagę! Nic dziwnego, że w 2000 roku Bryan Singer w końcu zdecydował się wyreżyserować produkcję o tych wspaniałych superbohaterach, tym samym dając początek jednej z najbardziej rozpoznawalnych serii uniwersum. Jako zagorzały fan, oczywiście za punkt honoru postawiłem sobie obejrzenie wszystkich ekranizacji X-Menów. Wierzcie mi, jest to miliard razy prostsze niż przeczytanie całości wydanych papierowych wersji przygód o tej supergrupie...
Profesor Charles Xavier założył szkołę dla utalentowanej młodzieży. Z pozoru jest to zwykła placówka edukacyjna, jednak w rzeczywistości zrzesza mutantów i pomaga im opanować swoje moce, dzięki czemu przestaliby zagrażać sobie oraz społeczeństwu. Grupa starszych uczniów czy wręcz absolwentów tworzy drużynę zwaną X-Menami. Profesor X powołał ją, aby przeciwstawiała się ogólnie pojętemu złu świata, a w szczególności innym osobom obdarzonym ponadprzeciętnymi zdolnościami, a wykorzystującymi je w niewłaściwy sposób. Jednak jak w każdej społeczności, także i pośród tych niezwykłych osobników istnieją "ci źli", pragnący, żeby ich rasa – homo superior – władała zwykłymi ludźmi oraz całym światem. Sama ludzkość wcale nie daje im powodów do zaniechania swoich niegodziwych planów – politycy w USA pragną wprowadzić ustawę rejestrującą mutantów, poprzez którą można by było łatwiej ich kontrolować. Na to nie może pozwolić złowieszcze Bractwo Mutantów.
Fabuła koncentruje się wokół jednego z głównych wątków, przewijających się przez lata w komiksach. Nic dziwnego, że mutanci boją się rejestracji, bo od tego krótka droga do zamykania w gettach oraz późniejszej eksterminacji. Zresztą jedna z najpopularniejszych alternatywnych rzeczywistości dotycząca X-Menów, gdzie większość z nich uległa zagładzie, przedstawiona jest w niedawno wydanym filmie "X-Men: Przeszłość, która nadejdzie". Przekaz jest oczywiście jak najbardziej aktualny i jeszcze długo będzie, póki istnieją wśród nas jakiekolwiek mniejszości. Dobrze pokazano, że ludzie nie są ze swej istoty skłonni do nienawiści – mogą mieć swoje uprzedzenia czy lęki, lecz na co dzień nie pozwalają, aby brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Dopiero jak pojawi się prowodyr zmian i jeszcze spróbuje swoje chore poglądy przekuć w prawomocną ustawę, społeczeństwo wariuje. Gdy go zabraknie, cała akcja traci tempo i samoistnie się wypala. Bardzo fajnie, że twórcy nie chcieli nakręcić zwykłego mordobicia z użyciem niezwykłych mocy, a pokusili się o jakieś głębsze myśli.
W założeniu "X-Meni" mieli opowiadać o dwóch supergrupach, walczących ze sobą o panowanie nad ludzkością lub pokojową koegzystencję z nią. Nie do końca się to udało. Moim zdaniem film przedstawia bitwę między dwoma mutantami, natomiast reszta jest zmarginalizowana i stanowi tylko tło dla głównych wydarzeń. Największy fabularny nacisk położony jest na Wolverine'a, bodaj najbardziej rozpoznawalnego X-Mena. Nic dziwnego, bowiem także w komiksach bohater ten pozostaje ulubieńcem tłumów. Niemniej jednak twórcy zdecydowali się, jako jednemu z dwóch protagonistów, dodać parę scen odnośnie do jego przeszłości, przez co od razu stał się bliższy widzowi. Wielkie brawa dla Hugh Jackmana, gdyż perfekcyjnie oddał rolę cynicznego, nieufnego Rosomaka, ale cechującego się wielkim sercem, ukrytym pod maską brutala. Tak naprawdę po tylu latach oraz produkcjach z X-Menami w roli głównej, nie widzę alternatywy w postaci innego aktora, który oddałby tę postać lepiej niż Hugh Jackman – po prostu jest to urodzony Wolverine.
Drugim głównym bohaterem jest Magneto, stojący na szczęście po przeciwnej stronie barykady, dzięki czemu złoczyńcy nie są tylko chłopcami do bicia. Kreację tej postaci wykonano bardzo solidnie – nie jest ona zła z natury czy do szpiku kości, jednakże nie może pogodzić się z podłym traktowaniem mutantów przez ludzi. Wychodząc z założenia, iż najlepszą obroną jest atak, nie czeka, aż ludzkość zamknie homo superior w rezerwatach, a postanawia działać. Zna tę sytuację aż za dobrze z autopsji – w dzieciństwie razem z rodziną był więźniem obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i nie chce być świadkiem kolejnego Holocaustu. Co więcej, w mistrza magnetyzmu wcielił się Ian McKellen, doskonale znany chociażby z roli Gandalfa we "Władcy Pierścieni". Tak jak tam stworzył ponadczasową kreację pozytywnego bohatera, tak i tutaj znakomicie poradził sobie z antybohaterem. Czapki z głów, klasa sama w sobie.
Najsłabszym punktem obsady okazał się James Marsden, wcielający się w Cyklopa. Pomijając fakt, że w komiksach jest jedną z najbardziej denerwujących postaci, aktor nie potrafił nadać swojemu bohaterowi jakiejkolwiek głębi. Jego gra jest drewniana, a mutant w ogóle nie istnieje na ekranie, wydając się zwyczajnym popychadłem. Równie kiepsko spisała się Halle Berry, odgrywająca Storm. Nie spodziewałem się nie wiadomo jakich fajerwerków, ale akurat Ororo Munroe zasługiwała na porządną kreację, co niestety się nie udało. Reszta poradziła sobie ze swoimi zadaniami zaledwie przeciętnie. Ewentualnie mógłbym wyróżnić jeszcze Patricka Stewarta jako Charlesa Xaviera, jednak daleko mu do poziomu McKellena i Jackmana. Czy możliwe jest, że większość aktorów nie miała szans rozwinąć skrzydeł, bo największy nacisk położono na Magneto oraz Wolverine'a? Raczej nie, nikogo nie określiłbym zmarnowanym potencjałem, nigdzie nie widziałem tej pożądanej iskierki talentu – prędzej reżyser uzgodnił ze scenarzystą, na kim się skupić, widząc mierność swojej ekipy.
Podsumowując, "X-Men" nie jest perfekcyjną filmową adaptacją perypetii moich ulubionych superbohaterów. Najbardziej boli ta kiepścizna aktorska u większości obsady, aż czasem przykro się patrzyło na ich drewniane odgrywanie roli. Na szczęście jak przymkniemy na nich oko, jak to zrobił sam Bryan Singer, nie powinniśmy być zawiedzeni. Wolverine oraz Magneto dostarczają wystarczającej rozrywki, abyśmy byli zadowoleni. Jeżeli chodzi o efekty specjalne, nie jest źle. Nie zestarzały się aż tak i jedynie oczy Mystique, mogące przybierać dowolne kształty, nie wyglądają za dobrze. Reszta jak najbardziej ujdzie. Muzyka, za którą odpowiadał Michael Kamen, nie przeszkadza, płynie zgodnie z nurtem i nie wyróżnia się niczym specjalnym. Jeśli lubicie mutantów i chcecie poznać nieco więcej ich historii, zachęcam do sięgnięcia po ten film – dobra pozycja na wolny wieczór.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz