Nie jestem może aż tak częstym bywalcem kinowych sal, jakbym sobie tego życzył, jednak każdą kolejną odsłonę „X-Men” traktuję jako doskonałą wymówkę do wysupłania pieniędzy na bilet i wsadzenia tyłka do samochodu, by dotrzeć na seans. Raczej omijam trailery, nie podniecam się pierwszym zdjęciami z planu i nie obgryzam nerwowo paznokci w oczekiwaniu na premierę, jednak doskonale wiedziałem, że „Days of Future Past” wreszcie zawitało nad Wisłę.
Scenariusz co prawda nie zasługuje na Oskara pod względem swej innowacyjności, jednak Bryan Singer musiał się naprawdę sporo napracować, aby ukazać nam dość mroczną przyszłość planety, którą nazywamy domem. Wszystko z racji obawy ludzi przed mutantami, będącej motorem napędowym przy stworzeniu Strażników – robotów zdolnych namierzyć anomalie w DNA i wykorzystać moce przeciwników ku własnej korzyści. Efektem wielkiej czystki jest niemal całkowite wyginięcie mutantów, zaś nieliczni rebelianci są sukcesywnie zabijani.
W skład jednej z takich grup wchodzi niejaki Charles Xavier oraz jego niegdysiejszy zaciekły wróg, czyli Magneto. To właśnie oni decydują się wysłać w przeszłość Wolverine’a, który ze względu na swoją moc regeneracji będzie w stanie cofnąć się do 1973 roku i powstrzymać zabójstwo Bolivara Traska, co ma doprowadzić do udaremnienia programu produkcji Strażników i całkowicie odmienić przyszłość.
Tym samym „Przeszłość, która nadejdzie” to próba napisania historii na nowo, pomijając mniej udane rozwiązania z poprzednich filmów i pozostawienia widza w takim momencie, by ten chętnie wybrał się na kolejne filmy. Bryan Singer podjął się trudnego zadania, zaś przykład jego „Star Treka” dość plastycznie pokazał, że zabawy z czasem i tworzenie nowego początku nie zawsze są odbierane przez publikę zbyt entuzjastycznie. Chociaż scenariusz nie uległ pod ciężarem własnej nieudolności, to jednak niewiele brakowało, by najnowszy „X-Men” podzielił los „Star Treka”.
Nie każdy widz lubi nagłe przeskoki w czasie i oglądanie kogoś, kto dosłownie minutę temu został rozerwany, usmażony i przebity na wskroś kilkanaście razy. Cóż z tego, że pojawiają się znajome twarze, skoro i tak po chwili musimy się z nimi pożegnać? Plusem całej tej sytuacji, chociaż pewnie przez reżysera niezamierzonym, pozostaje fakt, że właściwie poza Wolverinem, Magneto, Mystique i Xavierem, reszta to praktycznie kukły do walki, które pozbawiono tak wyrazu, jak i w dużej mierze nawet dialogów. Co prawda słyszałem z rzędu nade mną komentarze odnośnie cudownego pokazania Traska przez znanego z „Gry o Tron” Petera Dinklage’a, jednak nawet największy talent blednie w obliczu jednowymiarowości postaci. Zabawa z czasem to przecież nie tylko nowe wydarzenia, ale także szansa na ukazanie danej osoby w zupełnie innym świetle. Z jednej strony Singer opisuje wszystko od nowa, co pozwala nam na przytomną amnezję, zaś z drugiej próbuje „upchnąć” film w ramach całej sagi, przez co zatraca on swój charakter. Czym jest bowiem „Przeszłość, która nadejdzie”? Czy to ciąg dalszy, reboot, czy też może sequel? Trzeba powiedzieć, że obraz Singera jest nimi wszystkimi.
Można się zachwycać nad doborem aktorskiej śmietanki, jednak Raven (lub – jak kto woli – Mystique) w skórze Jennifer Lawrence to co najwyżej przeciętniak. Jasne, jak każdy facet gapiłem się w pierwszej kolejności na jej kostium, jednak postać ta odgrywana przez Rebeccę Romijn-Stamos w samym sposobie mówienia i poruszania się miała w sobie coś niesamowitego, czego Lawrence zdecydowanie brakuje. Tamta postać aż ociekała seksapilem i niebezpieczeństwem, podczas gdy tutaj jedynie wywołuje lekkie zaciekawienie. Film cierpi także na brak głównego przeciwnika, bowiem ciężko zaliczyć do tej grupy Traska czy nawet Magneto, chociaż Fassbender potrafi nadrabiać te niedostatki charyzmą, a niejednokrotnie i… urodą. Nie inaczej ma się rzecz z McAvoyem, któremu scenarzysta i reżyser przydzielili rolę nie do końca jednoznaczną.
Z początku wizja przyszłości okazała się standardowym obrazem szarej i zniszczonej ziemi, jednak pojawienie się pierwszych Strażników uświadomiło mi, że to czasy zaawansowanej technologii i rządów wpływowej grupy społecznej. Szkoda, że scenariusz nie ukazuje tych czasów w nieco szerszym spektrum, jednak po chwili giną pierwsi mutanci i aż z uśmiechem na ustach ogląda się roboty, których właściwie nie da się pokonać. Co prawda pozostałe sceny, chociaż efektowne, wyglądają jedynie przeciętnie, to jednak Strażnicy zapadli mi w pamięć najmocniej i wyglądali dokładnie tak, jakbym mógł się tego po nich spodziewać.
Podsumowując te wszystkie wywody, „Przeszłość, która nadejdzie” to film skutecznie łatający największe wpadki poprzednich obrazów, z uśmiercaniem kluczowych postaci na czele, ale zarazem tworzy kilka nowych. To wciąż obraz pełen ludzi z wymyślnymi mocami, jednak ukazanie przeszłości wyszło bardzo dobrze, zaś kilka scen wywołało mój uśmiech na ustach. Reżyser postawił sobie dość ambitne zadanie i wygląda na to, że nauczony przykładem „Star Treka” do „X-Men” podszedł już dużo ostrożniej, przez to powstał film, który obejrzałem z przyjemnością. Panie w ogóle nie powinny się zbyt długo zastanawiać, jeśli brać pod uwagę nagie pośladki Hugh Jackmana. Na moim seansie było ich całkiem sporo, więc wiem już, kto ogląda te wszystkie trailery i zdjęcia z planu…
Komentarze
Zgodzę się natomiast, że reszta X-Menów miała mały udział w filmie, przez co jest jednowymiarowa. Pal ich licho - najbardziej zależało mi na Quicksilverze, którego łobuzerstwo budzi autentyczny entuzjazm u widza. Czemu więc było go tak mało? Ledwo się pojawił, skutecznie kupując każdą scenę, a później znika na... dobre. Jennifer Lawrence moim zdaniem jest wprost stworzona do roli Mystique, choć akurat tutaj nie miała wiele do zagrania. Owszem, zajmuje sporą część filmu, lecz jej rozdarta osobowość, znajdująca się na rozstaju dróg, mogąca pójść w stronę dobrej Raven lub złej zabójczyni, Mystique, nie została wiarygodnie pokazana. W ogóle zmiany zachodzące w postaciach nie są atutami nowego X-Mena. Podobnie jest np. z Xavierem dość szybko i łatwo znajdującym równowagę.
Przyszłość została ciekawie przedstawiona, ponura, a zarazem piękna z uwagi na miejsce rozgrywania wydarzeń (zimowe Chiny naprawdę mnie ujęły) oraz efektowność mocy mutantów i występowanie niszczących ich robotów. Szczególnie muszę pochwalić twórców za wykorzystanie Blink - jej umiejętność tworzenia portali stanowi świetnie spoiwo łączące mutantów w zgrany zespół. Brawo. Ode mnie 8/10, mimo że mam lekki niesmak, że historia nie była tak epicka i dramatyczna jak zapowiadano. Spodziewałem się co najmniej apokalipsy, lecz wychodzi na to, że na nią trzeba będzie trochę poczekać, w końcu dostała własną produkcję. W sumie więc warto zobaczyć, szczególnie jeśli komuś podobała się "Pierwsza klasa", film jest zbliżony jakością najbardziej do tej części.
Zaskoczenie dotyczyło głównie sprawnego poprowadzenia równoległych fabuł i rzeczywistości, dobrego montażu, nastroju, a ponad wszystko poziomu aktorstwa, jak na ten rodzaj filmu oraz w kontraście do wcześniejszych części naprawdę świetnego. Pomijam oczywistości takie, jak to, że Ian McKellen dwiema minami i połową zdania potrafi zagrać więcej przez pięć minut na ekranie, niż hordy zagrywających się kubłami topowych aktorzyn mainstreamu. Świetna jest także kreacja młodego Magneto, zaś masa drobnych humoresek i smaczków zaserwowanych widzom, "którzy wiedzą o co chodzi" również robi swoje.
Mystique - faktycznie, wolałem poprzednią, zgodnie z argumentacją Couruna. Nie ma tu jednak jakiejś tragedii, nie oglądamy wstawionej przed kamerę kłody pomalowanej na niebiesko, po prostu również poprzednia aktorka odpowiadała mi bardziej, choć miała nieporównywalnie mniej do zagrania.
Na sam koniec - naprawdę warto zobaczyć ten film na dużym ekranie. Efekty specjalne są naprawdę dobre, na miejscu, efektowne, lecz nie efekciarskie. Film trzyma w napięciu, zaskakuje pozytywnie, spełnia większość wymagań wieloletnich fanów serii, a także daje nadzieję, że ewentualna przyszłość filmowych X-Menów będzie znacznie lepsza od dotychczasowej przeszłości.
Dodaj komentarz