Kolejny tom przygód Drizzta Do’Urdena, drowa posiadającego szlachetne serce i pewien kodeks moralny, trafił na półki polskich księgarni w 2000 roku, czyli w rok po ukazaniu się „Ojczyzny”. Oczywistym jest, że autorem pozostał Robert Anthony Salvatore, którego już teraz przedstawiać nikomu nie trzeba. Napiszę jedynie, że to jeden z najbardziej obrotnych i wydajnych powieściopisarzy amerykańskich tworzących pod logiem Zapomnianych Krain. Świadczą o tym dziesiątki książek, z których znakomita większość znajduje się na listach bestsellerów New York Timesu. Legendy Drizzta liczące już ponad dwadzieścia pozycji również należą do czołówki najlepiej się sprzedających książek w Stanach Zjednoczonych i nie tylko. Powieści Salvatore są bowiem tłumaczone na wiele języków. „Wygnanie” jest następnym tomem należącym do Trylogii Mrocznego Elfa. O ile w pierwszej powieści autor skupił się głównie na Menzoberranzan, monumentalnym mieście drowów, o tyle druga książka zabierze nas w mroczną podróż po nieprzyjaznych tunelach Podmroku, krainy przeklętej wieczną ciemnością.
„Wygnanie” opisuje wydarzenia, które mają miejsce dziesięć lat po dramatycznym zakończeniu poprzedniej części. Trwająca już dekadę wojna domów Do’Urden i Hun’ett przeciąga się niemiłosiernie, co wywołuje niezadowolenie u dużej części społeczeństwa drowów, a przede wszystkim u złej bogini Lloth. Koniec końców, rodzina Drizzta zwycięża, ale nie bez pomocy Bregan D’aerthe, grupy bezwzględnych najemników i łotrów, których teatrem działań są ulice Menzoberanzan. Opiekunka Malice zajmuje zaszczytne miejsce w Radzie Rządzącej, ale jej kłopoty się nie kończą. Pajęcza Królowa przypomina bowiem o Drizzcie Do’Urdenie, drowie, który miał czelność zaprzeczyć temu wszystkiemu, czym są mroczne elfy. Lloth stawia bardzo wyraźne warunki – zdrajca musi umrzeć, albo dom Do’Urden czeka zagłada. Rozpoczyna się więc polowanie. Śladem Drizzta podąża jego rodzeństwo, ale szybko ofiara staje się drapieżcą. Po nieudanej próbie pojmania renegata, Opiekunka Malice dostaje jeszcze jedną szansę. Przywołuje zin-carlę, nieumarłą istotę, której jedynym celem jest zabicie najmłodszego członka rodziny Do’Urden. Od tego momentu fabuła zmienia się w istną grę w kotka i myszkę toczoną między Drizztem i duchem-widmem, gdzie krótkim przerywnikiem będą wydarzenia w mieście illithidów – motyw nieciekawy i jakby wsadzony na siłę, celem uzasadnienia rozwiązania zakończenia książki.
Również tu Salvatore stara się pokazać coś więcej, niż zwykłą siekaninę. Tym razem autor koncentruje się na wewnętrznym rozdarciu, walce bohaterów z demonami zamieszkującymi ich ciała. Na pierwszy plan wysuwa się, oczywiście, wątek Drizzta Do’Urdena. Po wydarzeniach z „Ojczyzny”, renegat ucieka do niegościnnego i dzikiego Podmroku. Jedynym sposobem na przeżycie w tych niebezpiecznych jaskiniach jest ukrycie wszelkich uczuć i przemyśleń pod grubą warstwą zwierzęcych instynktów. W taki właśnie sposób powstał łowca, mroczne alter ego Drizzta, które we wszystkim wypatruje pułapek i niebezpieczeństw, przez co staje się niezwykłym zagrożeniem dla otoczenia. Z młodym Do’Urdenem wiąże się bezpośrednio motyw wspomnianej wcześniej zin-carli, czyli ożywionego ciała sterowanego wolą wysokiej kapłanki Lloth. Jednak nic w świecie nie jest proste. Tu również, gdzieś na granicy, czai się świadomość czy też dusza ożywieńca, która tylko czeka na sposobność wyzwolenia się spod kontroli. Salvatore wplótł w fabułę postać pecza przemienionego w hakową poczwarę. Jak się okazuje, szalony mag rzucił zaklęcie polimorfii na bogu ducha winną istotę. Duża część powieści opisuje zmaganie się dwóch świadomości i próby ich zapanowania nad ciałem.
Pod względem kreacji postaci, „Wygnanie” nie odbiega za bardzo od „Ojczyzny”. Salvatore tworzy znakomite charakterystyki, które częstokroć wzbudzają niezrozumiałą wręcz sympatię do bohaterów. Prym tutaj wiedzie Jarlaxle, przywódca wspomnianej już bandy najemników – Bregan D’aerthe. Oportunistyczny drow znacznie odstaje od społeczeństwa, w którym przyszło mu żyć. Wskazuje na to zarówno wygląd zewnętrzny, chociażby gładko ogolona głowa, która staje się często źródłem śmiechów niewtajemniczonych mrocznych elfów, jak i zasady, którymi się kieruje. Podobnie jak Drizzt, śmieje się w twarz wszystkim Matkom Opiekunkom, drwi z całego systemu. Jarlaxle nie ma pana poza sobą samym. Mimo to pozostaje drowem – jest równie nieprzewidywalny, co reszta społeczeństwa i nie zawaha się wbić „przyjacielowi” noża w plecy. Podczas czasu spędzonego na wygnaniu, Drizztowi towarzyszy Belwar Dissengulp, głębinowy gnom, którego uratował w „Ojczyźnie” od niechybnej śmierci. Pozbawiony rąk, acz obdarzony wielkim sercem svirfnebli, wielokrotnie przyczynia się do ocalenia tożsamości głównego bohatera. W tym samym okresie, wraz z renegatem, podróżuje, wspomniany już, zamknięty mocą zaklęcia w ciele hakowej poczwary, pecz, którego niedola pozwala drowowi wciąż przeć do postawionego sobie, szlachetnego celu, którym jest odwrócenie efektów wywołanych potężną magią. Jednak to Guenhwyvar jest towarzyszką najbliższą Drizztowi. Krocząca u boku mrocznego elfa magiczna kocica jest dla niego największym oparciem w najtrudniejszych chwilach. I to by było na tyle jeśli chodzi o ciekawe postaci. Jak widać nie jest ich dużo, a szkoda… Salvatore ma naprawdę talent do tworzenia interesujących bohaterów.
Podobnie jak „Ojczyzna”, drugi tom liczy 342 strony. Wzorem poprzedniczki, powieść jest podzielona na pięć części, które zostały poprzedzone notatkami spisanymi ręką samego Drizzta Do’Urdena. Poziom owych przemyśleń nie odbiega od tych z „Ojczyzny”, co znaczy, że nie przedstawiają sobą większej wartości poza możliwością lepszego zrozumienia bohatera. Owe refleksje przypominają notki z bloga prowadzonego przez niedocenianego nastolatka, który chce się koniecznie wybić i pokazać światu, że żyje. Także język powieści nie ewoluował od czasów pierwszego tomu – powodem może być fakt powstania obu książek w tym samym roku. Powtórzę jednak, że to wcale na złe powieści nie wychodzi. Mimo prostego języka obfitującego w czasowniki napędzające fabułę, albo właśnie dzięki niemu, „Wygnanie” potrafi przykuć czytelnika do lektury. W recenzji „Ojczyzny” pisałem o niesamowitym zmyśle autora do opisywania pojedynków. Tutaj wspomnę tylko, że Salvatore w „Wygnaniu” wprowadza jeszcze więcej siekaniny, co pozwala nam jeszcze dłużej śledzić z zapartym tchem magiczny taniec ostrzy drowa. Jeżeli chodzi o polskie wydanie, to tłumacze i korekta niczego się nie nauczyli od czasu dopuszczenia „Ojczyzny” do druku. Powieść obfituje w niemożliwą wręcz ilość literówek, które w pewnym momencie zaczynają po prostu męczyć. Mówię tu o pierwszym wydaniu książki.
Czytając ten tekst, większość z was wyciągnęła już pewnie wniosek, że „Wyganie” nie różni się dużo od „Ojczyzny”, ale jednak jest trochę słabsze. Przede wszystkim fabuła powieści nie ma jakoś polotu. Drugi tom nie oferuje zbyt wielu wątków, które mogłyby zainteresować czytelnika, a parę ciekawych bohaterów, czy większa ilość fantastycznych opisów walk, nie jest w stanie wybić książki nad poziom poprzedniczki. Stąd moja ocena o cały stopień niższa niż w przypadku „Ojczyzny”. Mimo to, „Wygnanie” nadal pozostaje pozycją, która jest w stanie zabić nudę paru wieczorów i polecam ją, choćby dla satysfakcji obserwowania powolnego upadku domu Do’Urden.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz