Wielce czcigodny Zadkiel F. Obomi czuł brzemię nocy na porośniętej sztywnym, szpakowatym włosem czaszce – przypominało masywną, przytłaczającą ciszę w zbiorniku do deprywacji sensorycznej. Siedział na swoim olbrzymim urzędowym fotelu, ręcznie rzeźbionym w stylu będącym twórczą wariacją na temat wzornictwa szesnastowiecznych mistrzów rzemiosła, z których wywodzili się jego przodkowie.
Prawdopodobnie. Po drodze była długa przerwa, podczas której nikt nie miał głowy do zapamiętywania takich spraw.
Ręce – luźne jak dwa przywiędłe warzywa – oparł na skraju biurka. Lewą trzymał zwróconą różowawym wnętrzem dłoni ku górze. Kiedy był bardzo małym chłopcem, pewna kobieta – pół Francuzka, pół Shango – wywróżyła mu z widocznych na niej pomarszczonych linii, że zostanie wielkim bohaterem. Druga ręka opierała się o blat nasadą dłoni. Sękate jak korzenie drzewa palce spoczywały nieruchomo, jakby w każdej chwili gotowe do wystukania nerwowego rytmu.
Nie poruszały się jednak.
Czoło, głęboko osadzone oczy mędrca i kształt nasady nosa zawdzięczał najprawdopodobniej Berberom. Co innego rozszerzające się nozdrza, szerokie i płaskie wargi, pulchne policzki, zaokrąglony podbródek i intensywna pigmentacja – to już był czysty Shinka. Często żartował (w czasach, gdy w jego życiu było jeszcze miejsce na żarty), że jego twarz jest jak mapa jego ojczyzny: od góry do linii oczu – najeźdźca, dalej na południe – tubylec.
Natomiast same oczy, znajdujące się na granicy tych dwóch obszarów, były po prostu oczami człowieka.
Lewe prawie całkiem ginęło pod opadającą powieką; było praktycznie bezużyteczne od próby zamachu w 1986 roku, po której została także długa blizna przecinająca skórę od policzka po skroń. Prawe było błyszczące, bystre i żwawe – chociaż w tej chwili niezogniskowane, bo Obomi nie patrzył na drugą znajdującą się w pokoju osobę.
Noc dławiła Zadkiela F. Obomiego, siedemdziesięcioczteroletniego, pierwszego i dotychczas jedynego prezydenta byłej brytyjskiej kolonii, Beninii.
Zamiast widzieć, odczuwał. Za plecami czuł rozległą, pustą nicość Sahary, odległej o blisko tysiąc pięćset kilometrów, lecz zarazem tak monstrualnej i dominującej, że kłębiła mu się pod czaszką jak burzowa chmura. Przed sobą, za murami budynku, tam gdzie kończyło się tętniące życiem miasto i port, czuł powiewy wieczornego wiatru znad zatoki, pachnącego oceaniczną solą i przyprawami w ładowniach zacumowanych na redzie statków. Z obu boków zaś, niczym kajdany przykuwające mu nadgarstki do biurka, wbrew na wpół uformowanemu pragnieniu poruszenia nimi i odwrócenia następnej stronicy z pliku dopominających się o uwagę dokumentów, doskwierał mu balast zamożnych krajów, do których uśmiechnęło się szczęście.
Liczba ludzi na planecie Ziemia szła w miliardy.
Beninia, dzięki kreślonym od linijki granicom z czasów kolonialnych, miała zaledwie dziewięćset tysięcy mieszkańców.
Bogactwo Ziemi było niewyobrażalne.
Beninia – z wyżej wspomnianych przyczyn – miała nieco mniej niż było trzeba, żeby jej mieszkańcy nie głodowali.
Rozmiary Ziemi były... wystarczające. Na razie.
Beninia była przyduszona, a ściany wokół niej cały czas się zaciskały.
Przypomniały mu się przypochlebne namowy z przeszłości.
Z francuskim akcentem:
– Geografia jest po naszej stronie. Ukształtowanie terenu wskazuje, że przyłączenie Beninii do Dahomalii byłoby logicznym posunięciem: doliny rzek, przełęcze górskie...
I z akcentem angielskim:
– Historia nam sprzyja. Mamy wspólną mowę. W Beninii Shinkowie rozmawiają z Holaini, a Inoko z Kpala w tym samym języku, którym Jorubowie porozumiewają się z Ashanti. Przyłączcie się do Republikańskiej Unii Nigerii i Ghany, a staniecie się kolejnym...
Nagle ogarnął go gniew. Uderzył otwartą dłonią w stos papierów i zerwał się na równe nogi. Drugi mężczyzna w pokoju również podskoczył; jego twarz zdradzała najwyższy niepokój, nie zdążył się jednak odezwać, bo pan prezydent już wyszedł.
W jednej z czterech wysokich wież pałacu – tej stojącej od strony lądu, skąd można było podziwiać bujną zieleń wzgórz Mondo i napawać się świadomością istnienia odległych saharyjskich pustkowi – znajdował się pokój, do którego klucz miał tylko pan prezydent. Strażnik na skrzyżowaniu korytarzy zasalutował szybkim ruchem ceremonialnej włóczni; pan prezydent skinął mu głową i poszedł dalej. Jak zwykle zamknął za sobą drzwi na klucz i nie od razu zapalił światło. Przez kilka sekund stał w całkowitej ciemności, zanim jego dłoń spoczęła na wyłączniku i zamrugał jedynym okiem, oślepionym nagłą jasnością.
Po lewej stronie, na niskim stoliku, obok płaskiej pikowanej poduszki do klęczenia – egzemplarz Koranu oprawny w zieloną skórę, z wypisanymi odręcznie, złotymi literami arabskiego alfabetu, dziewięćset dziewięćdziesięcioma imionami Wszechmogącego.
Po prawej – tradycyjny beniński klęcznik z rzeźbionego hebanu ustawiony przed ścianą, na której zawieszono krucyfiks. Ofiara przybita do drewna była równie ciemna jak samo drewno.
A naprzeciwko drzwi – czarne maski, skrzyżowane włócznie, dwa bębny i kosz na rozżarzone węgle, jaki tylko nowicjusze Piętna Lamparciego Pazura mogą oglądać bez okrywającej go skóry pantery.
Pan prezydent odetchnął głęboko, podszedł do stolika, wziął do ręki Koran i po kolei, metodycznie podarł wszystkie jego stronice na confetti. Na koniec rozdarł skórzaną oprawę na dwoje.
Okręcił się na pięcie, zdjął krucyfiks z haka i przełamał go na pół. Ukrzyżowany spadł na podłogę. Pan prezydent obcasem zmiażdżył podobną do lalki figurkę.
Zwlókł ze ściany wszystkie maski. Powyrywał im kolorową słomę włosów, wyłupił wykonane z klejnotów oczy, powyłamywał zrobione z kości słoniowej zęby. Jedną z włóczni przedziurawił membrany obu bębnów.
Po wykonaniu zadania zgasił światło, wyszedł i starannie zamknął drzwi, po czym, znalazłszy pierwszy z brzegu zsyp całośmietnika, wrzucił do niego jeden jedyny otwierający je klucz.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz