Jeśli coś można zarzucić Josephowi Delaneyowi, to na pewno nie brak wytrwałości i cierpliwości, gdyż wciąż nie daje on za wygraną i nadal w regularnych odstępach czasu wydaje kolejne książki z cyklu pt. "Kroniki Wardstone". Tym razem miałem przyjemność zapoznać się z tomem oznaczonym liczbą 11, zatytułowanym "Wijec". Cóż takiego, posiadający lekką rękę Brytyjczyk, naszykował w nim dla swoich fanów?
Niezwykle trudno napisać mi tę recenzję w taki sposób, by w pełni oddała to, co czułem w trakcie lektury, a przy tym za bardzo nie sypać spoilerami. Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że przed rozpoczęciem czytania nie rzuciłem okiem na opis wydarzeń, które miały mnie czekać i – jak się później okazało – fakt ten odegrał niebagatelną rolę w ostatecznym odbiorze rozgrywających się zdarzeń. Gdybym przeczytał opis i – na skutek tego – nie miał TEJ niespodzianki, "Wijec" dostarczyłby mi zdecydowanie mniej emocji. Zacznijmy jednak od początku.
Już na pierwszych stronach dowiadujemy się, że akcja ma toczyć się "daleko od Hrabstwa". Co ciekawe, autor kompletnie zrezygnował z opowiadania historii o Tomie, stracharzu czy Alice. W ich miejscu pojawił się nowy bohater – tytułowy Wijec, zamieszkujący daleką, nieznaną dotychczasowym postaciom północ. Jak można przypuszczać, nie jest on człowiekiem, lecz żywiącym się krwią magiem, reprezentującym rasę Kobalosi. Wijec – jak mają w zwyczaju podobne jemu istoty – "uprawia" haizdę, czyli terytorium zamieszkiwane przez zwykłych ludzi, którymi włada za pomocą strachu i magii. Magii, jaką para się z iście mistrzowską precyzją, ponieważ zdolny jest do odmieniania swej postaci, upodabniania się do zwierząt czy zmieniania rozmiarów – od drobnych stworzonek po wielkie bestie. Pewnego dnia umiera farmer, z którym Wijec zawarł pakt – by go wypełnić, mag musi zaprowadzić dwie z trzech córek poległego mężczyzny do mieszkającej na południu rodziny, aby trzecia – Nessa – mogła należeć do niego. Nie to, że potężna bestia niepotrzebnie zawraca sobie głowę kwestią opartą wyłącznie na honorze. Ja na jego miejscu obie córki bym zjadł, a trzecią sobie wziął, jednak honor to honor, a i pomysł na fabułę przy okazji jest.
Jako że nie znałem opisu książki, z niecierpliwością czekałem na moment, w którym przedstawiony w "Wijcu" świat połączy się z wydarzeniami, jakie rozegrały się w poprzednich dziesięciu tomach, dumając przy tym, kto będzie tym elementem zlepiającym oba fragmenty. Bowiem gdyby nie znajomość "Bestiariusza stracharza", z którego kilka informacji przedstawiono na początku lektury, można by pomyśleć, że jest to totalnie inna opowieść w kompletnie innym świecie. Pomyśleć, że wystarczyło przeczytać opis, by zepsuć sobie tę olbrzymią ciekawość, która towarzyszyła mi aż do 189 strony książki – właśnie wtedy nastąpił ten kluczowy dla całości moment, w którym poczułem się znokautowany i niesamowicie zaskoczony przez Josepha Delaneya. Na ile spodobałaby mi się lektura, gdybym ów fakt znał przed rozpoczęciem czytania? Trudno orzec, jednak doskonale wiem, że w mym przypadku nadał wiele barw opowiadanej tu historii.
Historii, która jest nieco bezbarwna i – smutno mi przyznać – z nóg nie powala. Dlaczego? Decyduje o tym jedna ważna kwestia – wszystkie, absolutnie wszystkie starcia, jakie czekają Wijca, wygrywa on bez najmniejszego problemu. W trakcie pierwszego z nich można się zastanawiać, jak ono się zakończy, odczuwając przy tym pożądane podczas lektury emocje i wrażenia. Niestety, im więcej walk, tym bardziej jesteśmy przekonani, że pewnie i tym razem bohaterowi bez problemu uda się wykaraskać. Nawet niesamowicie ważna walka, kluczowa dla całej fabuły, została opisana na raptem 3-4 stronach z takim nikłym poświęceniem i przejęciem, jakby była jednym z kilku mało istotnych wydarzeń. Nie ukrywam, że pod tym względem czuję się naprawdę zawiedziony.
Pod każdym innym książka nie zawodzi – została napisana dobrze znanym stylem, łatwym w odbiorze, w którym na próżno szukać przekleństw. Samą opowieść poznajemy to z ust Wijca, to z ust Nessy. Przedstawione opisy są wystarczająco bogate, by bez problemu można było sobie wyobrazić wszystkie rozgrywające się zdarzenia. Całość zajmuje 313 stron, co stanowi wyjątkowo przeciętną ilość. Warto dodać, że na początku czeka na czytelników wspomniany wcześniej wyjątek z "Bestiariusza stracharza", a na końcu "Sen Wijca" i krótki słowniczek, w którym można znaleźć wyjaśnienie padających w tracie lektury słów. Wszystko to ubarwia książkę jako produkt i dodaje charakterystycznego klimatu.
Jak w kilku słowach można podsumować "Wijca"? Z pewnością warto pochwalić pomysł przeniesienia historii w kompletnie inne miejsce, który nadał świeżości "Kronikom Wardstone". Z drugiej jednak strony można zacząć się zastanawiać, czy nie ma w tym już nieco działania na siłę, za czym przemawiałaby mała ilość stron – byleby było co wydać. Trzeba też wyraźnie zaznaczyć, że mimo to jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów twórczości Josepha Delaneya, gdyż nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto zna poprzednie części, nie chciał dowiedzieć się, jak i ta się prezentuje, jednak uprzedzić muszę – nie ma co liczyć na mrożącą krew w żyłach akcję, a lekturę można, uwaga, przeczytać nawet po zmroku...
Dziękujemy wydawnictwu Jaguar za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz