Prolog
Szkarłatny ślad dymił w śniegu i Durotan, syn Garada, syna Durkosha, krzyknął triumfalnie. To było jego pierwsze polowanie. Po raz pierwszy cisnął bronią w żywą istotę z zamiarem pozbawienia jej życia, a krew na śniegu była dowodem tego, że włócznia trafiła w cel. Pewny pochwały odwrócił się do ojca, wypinając dumnie drobną pierś, lecz zaraz zmieszał się na widok wyrazu twarzy przywódcy Klanu Mroźnego Wilka.
Garad, dosiadający wielkiego białego wilka imieniem Lód, potrząsnął głową. Lśniące pasma długich czarnych włosów rozsypały się na jego szerokich i potężnych barkach. Patrzył posępnie na syna niewielkimi ciemnymi oczyma.
– Nie trafiłeś w serce, Durotanie. Mroźny Wilk zabija pierwszym uderzeniem.
Rozczarowanie i wstyd oblały gorącem twarz młodego orka.
– Ja… żałuję, że cię zawiodłem, ojcze – oświadczył, prostując się, jak mógł najbardziej, na grzbiecie swego wilka, Kła.
Z pomocą kolan i dłoni zanurzonych w gęstej kryzie swego wierzchowca Garad pokierował bestię tak, by stanęła u boku Kła.
– Zawiodłeś, bowiem nie zabiłeś go jednym ciosem, Durotanie – zwrócił się do syna. – Nie znaczy to, że mnie zawiodłeś.
Durotan spojrzał na ojca z niepewnością.
– Moim zadaniem jest cię uczyć, synu – mówił dalej Garad. – Jeśli Duchy tak orzekną, kiedyś zostaniesz wodzem, i nie mogę dopuścić, byś niepotrzebnie je obrażał.
Garad wskazał krwawy ślad.
– Wyjaśnię ci to. Zsiądź z wilka i chodź ze mną. Dołączcie i wy: ty, Drek’Tharze, i Roztropne Ucho. Reszta niech czeka na moje wezwanie.
Durotan nadal był zawstydzony i zmieszany, ale przy tym – zaciekawiony. Posłuchał ojca, nie zadając pytań. Zsunął się z grzbietu wilka i poklepał ogromną bestię pieszczotliwie.
Czy wilki przysposobiono do noszenia jeźdźców – bowiem orkowie uznali, że śnieżnobiałe bestie nadadzą się doskonale dla Mroźnych Wilków – czy może klan wziął imię od swych wierzchowców? Nikt już tego nie wiedział. Odpowiedź przepadła w mrokach dziejów. Kieł szczeknął gardłowo i polizał swego młodego pana po twarzy.
Towarzyszący ojcu i synowi Drek’Thar był starszym szamanem Mroźnych Wilków, silnie związanym z Duchami Ziemi, Powietrza, Ognia, Wody i Życia. Wedle podań klanu Duchy mieszkały na dalekiej północy, na Krawędzi Świata, w Siedlisku Duchów. Drek’Thar był znacznie starszy od Durotana, ale bynajmniej nie zgrzybiały.
Lata przed narodzinami Durotana szaman został oślepiony w bitwie. Wilk, którego dosiadał ork z wrogiego klanu, kłapnął szczękami tuż przed twarzą Drek’Thara, próbując go ugryźć. Bestii udało się to jedynie po części, ale i tego było dość, by trwale okaleczyć szamana. Jeden ząb wilka przebił oko szamana. Wkrótce stracił on wzrok i w drugim. I dziś Durotan wciąż mógł dostrzec kilka bladych linii blizn, których nie zdołała ukryć opaska zasłaniająca niewidzące oczy Drek’Thara.
Ale jeśli Drek’Thar coś utracił, to zarazem też i coś zyskał. Niewiele czasu po tym, jak ociemniał, rozwinął inne zmysły. Widział Duchy z przenikliwością, jakiej nie osiągnął żaden z młodszych szamanów, pobierających u niego nauki. Od czasu do czasu Duchy zsyłały mu nawet wizje ze swej siedziby na Krawędzi Świata, leżącej tak daleko na północy, jak to tylko było możliwe.
Drek’Tharowi daleko było do bezradności, póki mógł dosiadać swego ukochanego, świetnie wyszkolonego wilka Roztropne Ucho. Dzięki zwierzęciu był w stanie dotrzeć wszędzie tam, gdzie chadzali inni orkowie.
Ojciec, syn i szaman brnęli śladem szkarłatu przez głębokie zaspy.
Durotan urodził się w trakcie burzy śnieżnej, co jako Mroźnemu Wilkowi miało wróżyć mu dobrą przyszłość. Jego domem zaś była Grań Mroźnego Ognia. Śnieg z ociąganiem wycofywał się z tej krainy przed nadejściem słonecznych miesięcy letnich i natychmiast wracał z pierwszymi chłodami, jakby nie mógł już znieść rozłąki. Nikt nie umiał powiedzieć, kiedy właściwie Klan Mroźnego Wilka uczynił to niegościnne miejsce swym domem. Jak daleko sięgali pamięcią, byli tu „od zawsze” – tak starsi orkowie odpowiadali Durotanowi, gdy ten podrósł na tyle, by o to pytać.
Zapadała noc i chłód stał się bardziej dojmujący. Grube, ciepłe buty Durotana, zrobione ze skóry racicznika, powoli zaczynały przemakać i ork tracił czucie w stopach. Wiatr przybrał na sile i niczym setki sztyletów przebijał futrzany płaszcz. Durotanem wstrząsały dreszcze, szedł jednak w milczeniu, czekając, aż jego ojciec pierwszy się odezwie. Tymczasem krwawy ślad przestał już parować. Wyraźnie zamarzał.
Szkarłatny trop prowadził przez szerokie pole omiecionego wiatrem śniegu ku szarozielonej plamie drzew u stóp Praojca Góry, najwyższego ze szczytów w łańcuchu, który ciągnął się setki mil na południe. Góra ta, zgodnie z tym, co zapisano w zwojach, była strażnikiem klanu i szeroko rozkładała kamienne ramiona, by stworzyć ochronną barierę, oddzielającą Grań Mroźnego Ognia od południowych ziem. Nozdrza Durotana wypełniła woń czystego śniegu zmieszana z aromatem świeżych sosnowych igieł. Świat pogrążony był w ciszy.
– To nic przyjemnego, prawda? Taki długi spacer w głębokim śniegu – odezwał się wreszcie Garad.
Durotan zastanawiał się, jaka jest właściwa odpowiedź na to pytanie.
– Mroźny Wilk nie narzeka.
– Nie, nie narzeka, ale to wciąż nic przyjemnego – Garad uśmiechnął się do syna, rozchylone wargi jeszcze bardziej obnażyły kły.
Durotan odruchowo odpowiedział uśmiechem i skinął lekko głową, odprężając się nieco.
Garad dotknął płaszcza, który nosił syn, i przegarnął palcami gęste futro.
– Racicznik. To silne stworzenie. Duch Życia obdarzył je bujnym futrem, grubą skórą i ukrytymi pod nią warstwami tłuszczu, żeby zdołało przetrwać w tej krainie. Ale ranny racicznik porusza się zbyt wolno, by się rozgrzać. Nie może dotrzymać kroku reszcie stada, więc nie znajdzie ciepła między swoimi. Chłód daje mu się we znaki. – Wódz wskazał ślad na śniegu.
I Durotan zobaczył, że stworzenie potykało się, brnąc naprzód.
– Jest zdezorientowany. Przerażony. I cierpi. A to tylko zwierzę, Durotanie. Niczym sobie nie zasłużyło na taki los, na takie cierpienie. – Spojrzenie Garada stwardniało. – Niektóre klany orków są okrutne. Cieszy ich ból i męki zwierzyny… jak i wrogów. Ale Mroźne Wilki nie czerpią przyjemności z cierpienia. Nawet z cierpienia wrogów, a już na pewno nie z cierpienia prostych zwierząt, które pomagają nam przetrwać.
Durotan poczuł na policzkach kolejną falę gorącego wstydu. Tym razem nie rumienił się z powodu niecelnego rzutu, lecz dlatego że nie pomyślał o tym, o czym mówił ojciec. Nie zdołał zabić zwierzęcia pierwszym ciosem i rzeczywiście była to porażka – ale nie dlatego, że Durotan nie okazał się najlepszym z myśliwych, tylko z tej przyczyny, iż za jego sprawą racicznik niepotrzebnie cierpiał.
– Rozumiem… – powiedział do ojca. – Przepraszam.
– Nie mnie przepraszaj – odparł Garad. – To nie ja muszę znosić ból.
Krwawe ślady były tu świeższe i zarazem większe. W zagłębieniach, jakie zostawiały w śniegu kopyta stworzenia, zbierały się kałuże krwi. Coraz bardziej splątany trop prowadził między samotnymi sosnami za skupisko głazów przykrytych śniegiem.
Tam go znaleźli.
Durotan ranił byczka. Zwierzę wydało się przeogromne młodemu orkowi, po raz pierwszy w życiu pochwyconemu w szpony prawdziwej żądzy krwi. Jednak wystarczyło mu spojrzeć uważniej, by zrozumieć, że nie ma do czynienia z dorosłym bykiem – choć cielę było równie wielkie, co trzech orków, porośnięte przy tym gęstą, kosmatą sierścią. Z jego pyska unosiły się białe obłoczki spazmatycznego oddechu, a pomiędzy tępymi żółtymi zębiskami widać było jęzor. Byczek wyczuł ich i otworzył niewielkie, głęboko osadzone oczka. Spróbował się dźwignąć, ale tylko zrył czerwieniejący śnieg, jeszcze głębiej wbijając przy tym włócznię we własny bok. Stęknięcia będące oznaką agonii i zarazem zawziętości, z jaką stworzenie opierało się śmierci, sprawiły, że Durotana coś ścisnęło w piersi.
Młody ork wiedział, co powinien zrobić. Ojciec przygotował go do polowania, opisał organy wewnętrzne racicznika i wyjaśnił, jak najszybciej ubić zwierzę. Durotan się nie wahał. Pobiegł do cielaka tak szybko, jak pozwalał mu głęboki śnieg, wyrwał włócznię i wbił ją prostym i czystym pchnięciem w serce byczka, napierając na drzewce całym ciężarem ciała.
Racicznik zadrżał gwałtownie i skonał. Stał się bezwładną i nieruchomą masą; gorąca krew zalała mu futro i śnieg wokół.
Do trzymającego się z tyłu Garada dołączył teraz Drek’Thar. Szaman przechylił głowę i nasłuchiwał, podczas gdy wódz patrzył na syna wyczekująco.
Durotan zerknął na nich, a potem na zwierzę, które zabił. Wejrzał we własne serce, tak jak zawsze uczył go ojciec, po czym kucnął w śniegu obok martwego byka. Ściągnął futrzaną rękawicę i nagimi palcami dotknął boku cielaka. Zwierzę wciąż było ciepłe.
Młody ork czuł się trochę niezręcznie, gdy zaczął mówić, ale miał nadzieję, że znalazł właściwe słowa:
– Duchu racicznika, ja, Durotan, syn Garada, syna Durkosha, dziękuję ci za ofiarę twojego życia. Twoje mięso pozwoli moim ludziom przetrwać zimę, twoja skóra i futro zapewnią nam ciepło. My… Ja… jestem ci wdzięczny. – Przerwał i przełknął ślinę. – Przepraszam, że twoje ostatnie chwile wypełniły ból i strach. Następnym razem sprawię się lepiej. Uderzę, jak mój ojciec mnie nauczył, prosto i celnie – gdy mówił te słowa, świadom był ciężaru futra na plecach i czuł wdzięczność za płaszcz, który chronił go przed śmiercią, oraz za buty, które grzały mu stopy. Popatrzył na ojca i Drek’Thara. Obaj skinęli głowami aprobująco.
– Mroźny Wilk to potężny wojownik i zdolny myśliwy – powiedział Garad. – Ale nigdy nie jest okrutny dla zabawy.
– Jestem Mroźnym Wilkiem – oznajmił Durotan z dumą.
Garad uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu syna.
– Tak – potwierdził. – Jesteś.
Rozdział pierwszy
W lodowatym powietrzu unosiło się wycie polujących orków. Durotan posmakował już bitwy z innymi klanami, ale niewielu rzucało wyzwanie Mroźnym Wilkom w ich północnej ojczyźnie. Pragnienie krwi i uznania zaspokajali więc orkowie wyciem i pieśniami o zwycięstwie, gdy na grzbietach swych wilków gnali za swą potężną zwierzyną.
Ziemia drżała pod nogami stada raciczników, kudłatych i chudych w ostatnich chwilach zimy, która, jak się zdawało, nie zamierzała wypuścić krainy z lodowatych objęć. Mroźne Wilki mknęły za stadem ze swadą – radość ze znalezienia mięsa po dwóch dniach tropienia napełniła ich nową energią.
Łowców prowadził Garad. Długie czarne włosy przetykała mu siwizna, ale jego ciało pozostawało silne i sprawne. Obok niego, po prawej, jechała znacznie smuklejsza – acz równie zręczna w ruchach i tak samo zabójcza – jego partnerka, matka Durotana, Geyah. Garad nie zawsze dowodził myśliwymi; często wycofywał się, by pozwolić synowi przejąć tę rolę, Durotan jednak nigdy nie czuł się tak pełen życia jak wtedy, gdy polował u boku swego ojca.
Po swojej lewej natomiast miał Orgrima Doomhammera, swego najlepszego przyjaciela. Tych dwóch ciągnęło ku sobie od czasów, gdy ledwie stawiali pierwsze kroki, zawsze też współzawodniczyli, przy każdej okazji rzucali sobie nawzajem wyzwania i kończyło się to zawsze nie gniewem, ale śmiechem. Matka Orgrima powtarzała, że jej mały wojownik tak się spieszył do walki, że uderzył głową w rękę akuszerki, gdy wychodził na świat – więc Duchy naznaczyły go znamieniem w kształcie czerwonawej plamy, odznaczającej się od brązowej skóry głowy. Orgrim uwielbiał tę historię i dlatego zawsze golił sobie czaszkę, nawet zimą, co inni orkowie uważali za niemądre.
Ta czwórka często jeździła razem i ruchy każdego z nich były znane pozostałym równie dobrze, co rytm własnego serca.
Gdy tak gnali śladem raciczników, Durotan spojrzał na Garada. Ten uśmiechnął się i skinął głową. W klanie panował głód już od jakiegoś czasu, ale dzisiaj będą ucztować. Geyah długimi nogami ściskała boki swego wilka Śpiewaka, założyła strzałę na cięciwę i nasłuchiwała sygnału, mającego nadejść od strony jej towarzysza.
Garad podniósł Thunderstrike’a, włócznię ozdobioną rzeźbionymi runami i paskami skóry, na drzewcu której widniał szereg nacięć dwojakiego rodzaju. Poziome oznaczały odebrane życie zwierzęcia, pionowe zaś – orka. Thunderstrike, którego nazywali też Gromogrotem, naznaczony był wieloma nacięciami, niemało było wśród nich tych pionowych. Przy tym każde – co Durotan dobrze wiedział – oznaczało przeciwnika walczącego dzielnie i umierającego czysto. Tak bowiem postępowały Mroźne Wilki.
Wódz klanu wycelował grot w jednego z raciczników. Wszelkie słowa zginęłyby w dudnieniu kopyt, więc Garad spojrzał na towarzyszy, którzy unieśli broń na znak, że dostrzegli wyznaczony cel.
Stado pędziło ciasno zbite, co oznaczało życie dla osobników znajdujących się w środku, o ile żadnemu nie powinie się noga. Wybrana przez Garada krowa biegła nieco z boku. Nie miała wielkiego brzucha, co oznaczało, że nie nosiła cielaka. Żaden z Mroźnych Wilków nie zabiłby ciężarnej samicy – nie, kiedy liczba raciczników malała z każdą z roku na rok surowszą zimą. Myśliwi nie zabijali też nigdy więcej zwierząt, niż mogli zabrać z powrotem do Grani Mroźnego Ognia po nakarmieniu swych wilczych towarzyszy w podziękowaniu za ich udział w łowach.
„Niech dzikie wilki same zapracują na swoją kolację – powiedział kiedyś Garad, drapiąc Lód za uszami. – Mroźne Wilki zatroszczą się o swoich”.
Nie zawsze tak było. Garad opowiadał Durotanowi, że gdy był młodzikiem, klan zwykł poświęcać jedno, a często i kilka zwierząt w ofierze Duchom. Stworzenia zostawiano tam, gdzie padły, i stawały się strawą dla dzikich bestii i padlinożerców. W czasach Durotana takie marnotrawstwo zdarzało się rzadko. Jedzenie było zbyt cenne, by je w ten sposób marnować.
Tymczasem Garad pochylił się. Lód wiedział, że to znak do szarży, opuścił łeb i skoczył przed siebie.
– Szybciej! – ponaglił radośnie Orgrim, gdy jego wilk, Kąsacz, przemknął obok Durotana niczym strzała wypuszczona z łuku. Durotan rzucił w stronę towarzysza uszczypliwe przezwisko i Kieł, poganiany głodem, też skoczył do przodu.
Wilki i ich jeźdźcy dopadli nieszczęsnej krowy. Gdyby znajdowała się choć kilka kroków bliżej stada, być może zdołałoby ją obronić. Raciczników było bowiem więcej niż myśliwych i w tym leżała ich siła. Jednak mimo że krowa zaryczała płaczliwie, stado tylko przyspieszyło. Byk przywódca zostawił ją samą – zbyt zajmowało go wyprowadzanie reszty poza zasięg przerażających orków. Raciczniki nie były głupie i krowa prędko pojęła, że tę walkę przyjdzie jej wygrać bądź przegrać w pojedynkę.
Obróciła się z szybkością zaskakującą wręcz u tak wielkiego zwierzęcia i stawiła czoła swym prześladowcom. Raciczniki były zwierzyną łowną, ale nie znaczyło to, że brakowało im przez to temperamentu lub że nie potrafiły być niebezpieczne. Krowa parsknęła, mieląc śnieg racicami. Niewątpliwie była wojownikiem i najwyraźniej zamierzała drogo sprzedać swoją skórę.
Durotan wyszczerzył zęby radośnie – to była zwierzyna godna Mroźnego Wilka. W polowaniu na stworzenia, które nie podejmowały walki, nie było nic honorowego, zabijało się je jedynie z konieczności. Młody ork cieszył się z odwagi racicznika. Radosne okrzyki pozostałych myśliwych świadczyły o tym, że opór stworzenia im również sprawił przyjemność. Krowa prychnęła, opuściła nisko łeb z ciężkimi, ostrymi rogami i ruszyła prosto na Garada.
Wódz orków i jego wilk poruszali się niczym jedna istota. Odskoczyli z zasięgu rogów racicznika, na tyle jednak późno, by Garad zdążył cisnąć Gromogrot. Włócznia wbiła się w bok potężnego zwierzęcia. Lód szykował się do ataku. Gdy wraz z pozostałymi wilkami rzucił się do gardła racicznika, Garad, Durotan, Orgrim, Geyah oraz pozostali myśliwi przeszywali krowę strzałami, ciskali włóczniami i napastliwie krzyczeli.
W miejscu walki przewalało się dzikie kłębowisko, któremu towarzyszyła kakofonia powarkiwań, pomruków, stęknięć i okrzyków wojennych. Wilki atakowały raz po raz, tnąc ostrymi kłami, podczas gdy ich jeźdźcy starali się znaleźć na tyle blisko racicznika, by też zadawać ciosy. Wspomnienie pierwszego polowania przemknęło Durotanowi przez głowę, jak zawsze, gdy brał udział w łowach. Przepchnął się bliżej krowy. Od czasu gdy przed laty szedł przez śnieg śladem krwi, zawsze dążył do tego, by zadać ofierze ostateczny cios. Być tym, który położy kres cierpieniu. Nie miało znaczenia, czy uczyni to w samym środku walki, czy inni dostrzegą. Liczyło się jedynie, by go zadać.
Przemknął między białymi plamami atakujących wilków, między okutanymi w futra ciałami pobratymców i aż zakręciło mu się w głowie od zapachu krwi i zwierzęcej sierści. Nagle znalazł lukę. Skoncentrował się, wsłuchał w siebie i chwytając lekko włócznię, pozwolił, by jego spojrzenie skupiło się jedynie na celu. Nie istniało dlań nic poza miejscem tuż za lewą przednią nogą krowy. Raciczniki były wielkie – tak jak ich serca.
Włócznia Durotana sięgnęła celu i bestia zadygotała. Jasna krew splamiła sierść. Durotan uderzył celnie, czysto i choć krowa walczyła jeszcze kilka chwil, w końcu zwaliła się martwa.
Gromki okrzyk dotarł do uszu Durotana. Młody ork uśmiechnął się, ciężko dysząc. Dziś wieczorem jego klan będzie ucztował.
W polowaniu zawsze brało udział więcej myśliwych, niż było trzeba, aby położyć bestię. Radość z łowów niosły tropienie, walka i zabicie ofiary, ale by sprawić zwierzynę i zawieźć do wioski, trzeba było wielu rąk. Od Garada po najmłodszego z myśliwych – wszyscy wzięli się do roboty. W pewnej chwili Durotan wyprostował się, rozciągając ramiona uwalane krwią po łokcie. Kątem oka dostrzegł ruch i marszcząc brwi, począł wpatrywać się w dal.
– Ojcze! – zawołał. – Jeździec!
Słysząc to, wszyscy przerwali pracę. Wymienili zaniepokojone spojrzenia. Każdy z orków wiedział, że nie należy się odzywać. O ile łowy nie trwały zbyt długo i nie zachodziła obawa, że myśliwym przytrafiło się coś złego, nie posyłano za nimi posłańców, mogli bowiem spłoszyć zwierzynę. Wyjątek stanowiłaby sytuacja, która wymagałaby nagłej obecności Garada w wiosce, a to zawsze oznaczało coś złego.
Garad w milczeniu popatrzył na Geyah, po czym wstał i czekał, aż jeździec się zbliży.
I już po chwili Kurg’nal, starszy ork o włosach białych jak śnieg, zsunął się ze swego wilka i oddał honory wodzowi, uderzając wielgachną dłonią w szeroką pierś.
– Wodzu, do wioski przybył ork i chce się z tobą spotkać, powołując się na rytuał pertraktacji.
Garad zmarszczył brwi.
– Pertraktacji? – słowo brzmiało dziwnie w jego ustach, w tonie zaś słychać było jakby… zmieszanie.
– Co to znaczy: „pertraktacji”? – Orgrim był jednym z największych orków w klanie, ale potrafił poruszać się bezszelestnie. Durotan, zaabsorbowany rozmową ojca i Kurg’nala, nawet nie zauważył, że przyjaciel stanął obok niego.
– To znaczy… – Durotan szukał właściwych słów – że obcy przychodzi tylko rozmawiać. Przybywa w pokoju.
– Co? – Orgrim wyglądał niemalże śmiesznie, z rozchylonymi, pełnymi kłów ustami. – To jakiś podstęp. Orkowie nie mają w zwyczaju przybywać w pokoju.
Durotan nie odpowiedział. Patrzył, jak Geyah podchodzi bliżej ojca, mówiąc coś cicho. Matka Durotana była szamanką, ale jej rola w klanie pozostawała bardzo szczególna. Geyah była Wiedzącą, dbała o zwoje przekazywane z pokolenia na pokolenie i o to, by starożytne rytuały i tradycje Mroźnych Wilków nie zostały zapomniane. Jeśli ktokolwiek wiedział, jak właściwie potraktować orka, który powoływał się na rytuał pertraktacji, to właśnie ona.
Garad zwrócił się do pozostałych myśliwych, czekających na to, co powie.
– Ork imieniem Gul’dan przybył rozmawiać – oznajmił. – Powołał się na starożytny rytuał pertraktacji, co oznacza, że jest naszym… naszym gościem. Przyjmiemy go z szacunkiem i uhonorujemy. Jeśli jest głodny, nakarmimy go tym, co smakować mu będzie najbardziej. Jeśli przemarzł, damy mu najcieplejszy z naszych płaszczy. Wysłucham tego, co przybył powiedzieć, i postąpię zgodnie z naszymi tradycjami.
– A co, jeśli on nie zachowa się tak samo? – spytał któryś z orków.
– Jeśli on nie uszanuje Klanu Mroźnego Wilka! – zawtórował mu drugi.
Garad spojrzał na swoją partnerkę i to ona odpowiedziała na pytania:
– Wtedy sam się okryje wstydem. Duchy nie będą spoglądać łaskawie na kogoś, kto znieważy tę samą tradycję, na którą się powoływał – oświadczyła Geyah, a jej głos nabierał mocy wraz z dźwięczącym w nim przekonaniem.
Odpowiedziały jej okrzyki poparcia.
Kurg’nala wyraźnie coś jeszcze uwierało. Szarpnął białą brodę i mruknął Garadowi kilka słów. Durotan i Orgrim byli na tyle blisko, by je usłyszeć.
– Mój wodzu, to nie wszystko… – powiedział półgłosem Kurg’nal.
– Mów – nakazał mu Garad.
– Ten Gul’dan… przybył z niewolnicą.
Durotan zesztywniał, natychmiast czując niechęć. Wiedział, że w niektórych klanach istniało niewolnictwo.
Orkowie walczyli ze sobą przy niejednej okazji. Durotan też uczestniczył w takich bitwach, gdy inne klany wkraczały bez pozwolenia na ziemie Grani Mroźnego Ognia i polowały na zwierzynę Mroźnych Wilków. Wilki walczyły dzielnie i całym sercem, nie wahały się zabijać, gdy było to konieczne, ale nigdy nie zabijały powodowane gniewem albo tylko dlatego, że nadarzyła się sposobność. Nie brały też jeńców, a co dopiero mówić o niewolnikach. Koniec walki następował, gdy poddawała się jedna ze stron.
Stojący obok Durotana Orgrim też cicho warknął na wzmiankę o niewolnicy.
Ale Kurg’nal nie powiedział jeszcze wszystkiego.
– I… – stary ork potrząsnął głową, jakby sam nie był w stanie uwierzyć we własne słowa. – Mój wodzu… zarówno niewolnica, jak i jej pan… oboje są zieloni!
Rozdział drugi
Garad poprosił Durotana i Orgrima, by wrócili do wioski razem z nim i Geyah. Reszcie myśliwych – orkowi w kwiecie wieku o imieniu Nokrar, jego partnerce Kagrze o dzikim spojrzeniu, Grukagowi, który miał pierś potężną jak beczka – polecił, by zostali i skończyli sprawiać zdobycz.
Durotan aż płonął z ciekawości, ale wiedział, że nie należy pytać. Zresztą, nawet gdyby spytał, cóż Garad mógł mu odpowiedzieć? O rytuale pertraktacji wódz niewątpliwie słyszał w młodości, ale mało prawdopodobne, by poświęcił tej koncepcji choćby jedną myśl w kolejnych latach.
Jechali w pełnej napięcia ciszy.
Jak to zapisano w zwojach, niegdyś Mroźne Wilki wiodły koczowniczy tryb życia. Wędrowały śladem zwierzyny przez cały Draenor. Ich domostwa można było szybko rozłożyć na części i powiązać w tobołki, przytraczane do grzbietów wilków. Ale nawet jeśli rzeczywiście tak było, to bardzo dawno temu. Klan osiedlił się na Grani Mroźnego Ognia, od południa strzeżony przez Praojca Górę, od północy mając Duchy w ich siedzibie, a od wschodu i zachodu – łąki rozciągające się aż pod gęste lasy. Jak większość orków Mroźne Wilki znaczyły swoje granice sztandarami, w ich wypadku z białą głową wilka na niebieskim polu. Domostwa wznosili z kamienia, błota i drewna. W przeszłości większość rodzin dbała sama o siebie, korzystając z pomocy klanu tylko w czasach głodu lub na wypadek ataku wroga.
Ale teraz wiele z chat leżących na obrzeżu wioski stało pustych już od lat. Obierano je powoli z drewna, w miarę jak rodzina po rodzinie członkowie klanu przenosili się bliżej centrum osady. Odprawiano wspólne rytuały, dzielono pracę i jedzenie. Teraz również i ciekawość.
Podczas gdy mniejsze ogniska płonęły we wsi w zależności od potrzeb, ogień płonący w sporej jamie pośrodku wioski był podtrzymywany nieprzerwanie. W zimie zapewniał ciepło, a latem zbierano się wokół niego, żeby wspólnie jeść i opowiadać historie. Honorowe miejsce przy ogniu należało do Garada – na głazie przed wielu, wielu laty wyrzeźbionym na kształt siedziska.
Każdy z Mroźnych Wilków znał historię Kamiennego Siedziska. Sięgała ona czasów, gdy klan wędrował z miejsca na miejsce. Jeden z wodzów przyprowadził klan na Grań Mroźnego Ognia i tak bardzo związał się z tą krainą, że nie chciał odejść. Inni członkowie klanu byli niespokojni. Bo cóż się z nimi stanie, jeśli nie wyruszą śladem zwierzyny?
Wódz nie chciał zmuszać ich, by pozostali na Grani wbrew swojej woli, poprosił więc szamana, by ten pomógł mu porozmawiać z Duchami. Ruszył z pielgrzymką na północ, najdalej, jak zdołał, aż po samą Krawędź Świata. Tam, w Siedlisku Duchów, w świętej jaskini głębokiej do samego serca ziemi, siedział samotnie przez trzy dni i trzy noce, nie jedząc, nie pijąc, w całkowitych ciemnościach.
Wreszcie otrzymał upragnioną wizję, z której dowiedział się, że skoro jest zbyt uparty, by odejść, Duchy sprawią, że ów opór stanie się jego cnotą. „Jesteś niewzruszony niczym kamień – powiedziały mu. – Przeszedłeś całą tę drogę, by znaleźć Siedlisko Duchów. Wróć teraz do swego ludu i przekonaj się, czym cię obdarowaliśmy”.
Wróciwszy, wódz odkrył, że ogromny głaz stoczył się w sam środek obozu Wilków. Oznajmił, że na znak zwycięskiej próby, jaką wódz klanu przeszedł w Siedlisku Duchów, głaz zostanie nazwany Kamiennym Siedziskiem i zasiadać na nim będzie każdy kolejny przywódca Mroźnych Wilków, póki nie zmieni się ono w pył.
Gdy Durotan i pozostali wrócili do wioski, zapadał już zmierzch. Pośrodku osady płonął jasno wspólny ogień, a wokół niego stali wszyscy członkowie plemienia. Tłum rozstąpił się przed wodzem i jego towarzyszami.
Durotan wpatrywał się w Kamienne Siedzisko.
Siedział na nim ork, który powołał się na rytuał pertraktacji.
W migoczącym świetle płomieni Durotan bez trudu dostrzegł, że zarówno obcy, jak i jego kucająca obok towarzyszka z ciężką metalową obręczą na smukłej szyi, mają skórę koloru mchu.
Ork garbił się nieco, być może z powodu wieku, który zabarwił bielą brodę przybysza. W swym stroju wyglądał na potężnie zbudowanego. Z płaszcza sterczały mu kolce jakiegoś stworzenia. Światło było zbyt słabe, by Durotan mógł zobaczyć, w jaki sposób przytwierdzone zostały do materii. Z chorobliwą fascynacją wpatrywał się w niewielkie czaszki nabite na dwa z kolców. Czy były to głowy dzieci draenei… albo, niech Duchy bronią, orczych niemowląt? Jeżeli tak, to coś było z nimi nie w porządku. Zostały jakby… zdeformowane. A może należały do stworzeń, których Durotan nigdy dotąd nie spotkał? Desperacko uchwycił się tej ostatniej myśli.
Przybysz wspierał się na lasce ozdobionej podobnie jak jego opończa kolcami i kośćmi. Na całej długości laski wyrzeźbiono symbole, takie same otaczały też brzeg kaptura obcego. W cieniu tego kaptura oczy przybysza lśniły, ale nie odbitym blaskiem ogniska, lecz zieloną poświatą płynącą z ich wnętrza.
Jego towarzyszka nie stanowiła równie interesującego widoku, ale była chyba jeszcze bardziej zagadkowa. Wyglądała jak ork, ale jej ciało miało zmienione kształty. Jak – tego Durotan nie potrafił odgadnąć, ale sama myśl budziła w nim odrazę. Niewolnica była po części orkiem, a po części… czymś innym. Czymś słabszym. Geyah i inne kobiety klanu nie dorównywały swym mężczyznom wielkością czy rozmiarem mięśni, widać było jednak, że są rosłe i silne. Obca wydała się Durotanowi wiotka niczym gałązka. Ale ku jego zdziwieniu, gdy spojrzał jej w oczy, wytrzymała to spojrzenie bez drgnienia. Może i ciało jej było wątłe, ale duch z pewnością nie.
– Niezbyt zniewolona ta niewolnica, co? – spytał Orgrim tak cicho, że tylko przyjaciel mógł go usłyszeć.
– Wcale, z tym ogniem, który płonie w jej oczach. – Durotan pokręcił głową.
– Ma w ogóle jakieś imię?
– Ktoś mówił, że Gul’dan nazwał ją… Garona.
Na to słowo Orgrim uniósł brwi.
– „Przeklęta?” I… czym ona jest? I dlaczego ona i jej pan… – Orgrim potrząsnął głową, tak zdumiony, że było to niemal zabawne. – Co jest nie tak z ich skórą?
– Nie wiem i nie będę pytał – odparł Durotan, choć i jego paliła ciekawość. – Moja matka uzna, że to brak szacunku, a ja nie mam ochoty narażać się na jej gniew.
– Ani nikt inny w całym klanie, pewnie tylko dlatego ten obcy wciąż żyje, po tym jak posadził swój zielony zadek na Kamiennym Siedzisku – stwierdził Orgrim. – Nikt nie chce narazić się Wiedzącej, ale ona też nie wygląda na zadowoloną, że temu… temu kundlowi wolno będzie przemówić.
Durotan spojrzał na matkę. Geyah pracowicie wplatała we włosy jakieś jaskrawe koraliki. Najwyraźniej stanowiły część rytuału pertraktacji i szamanka pospiesznie się do niego szykowała. Spojrzenie, jakim obrzuciła przybysza, byłoby chyba w stanie zmiażdżyć kamień, na którym zasiadł obcy ork.
– Na pewno nie jest zadowolona z tego wszystkiego. Ale pamiętaj, co nam powiedziała. – Spojrzenie Durotana ponownie powędrowało do wątłej, ale nie słabej niewolnicy, i do aroganckiego przybysza, który siedział na miejscu przeznaczonym dla wodza. – Wszystko to przynosi ujmę honorowi Gul’dana, nie naszemu.
Nie powiedział Orgrimowi, że spoglądając na zieloną niewolnicę, pomyślał o innej kobiecie, której Klan Mroźnego Wilka odmówił bezpieczeństwa i ochrony. Tej drugiej na imię było Draka i przypominała zieloną niewolnicę ogniem płonącym w oczach i hartem ducha, z jakim przyjęła Wygnanie i niemalże pewną śmierć.
Jak ojciec zawsze wbijał Durotanowi do głowy, Mroźne Wilki nie czerpały przyjemności z zabijania i sprawiania bólu, a co za tym idzie, nieprzychylnym okiem patrzyły na niewolnictwo czy też branie jeńców dla okupu. Ale nie miały też tolerancji dla słabych. Dzieci, które rodziły się wątłe i chorowite, uważano za obciążenie dla całego klanu.
Zwyczajowo pozwalano tym dzieciom osiągnąć wiek młodzieńczy, bowiem zdarzały się przypadki, że jeden czy drugi wyrósł z dziecięcej słabowitości. Jeśli jednak tak się nie stało, młodzi orkowie musieli opuścić klan i samodzielnie walczyć o przetrwanie. Raz do roku, w czasie Letniego Przesilenia, gdy jedzenia było pod dostatkiem, a w wiosce panowały radość i nadzieja, Wygnanym wolno było wrócić do osady i wykazać się sprawnością i odwagą. Większość z nich jednak nigdy nie pojawiała się powtórnie na Grani Mroźnego Ognia. I liczba powracających malała co roku, w miarę jak zimy stawały się surowsze.
Draka była w wieku Durotana i gdy przyszło jej stawić czoła Wygnaniu, poczuł w sercu ukłucie smutku. Nie on jeden. Wśród członków klanu, którzy zebrali się, by być świadkami jej odejścia, rozlegały się pomruki podziwu. Draka zabrała ze sobą jedzenia zaledwie na tydzień, do tego broń i narzędzia, które miały umożliwić jej polowanie, szycie i zbudowanie jakiegoś schronienia. Jej śmierć była nieunikniona i Draka musiała to wiedzieć, a jednak gdy odchodziła, jej szczupłe plecy były proste, choć ramiona drżały pod ciężarem „darów” klanu, darów, które mogły zadecydować o jej przetrwaniu.
– To ważne, by godnie stawić czoła śmierci – powiedział któryś z dorosłych orków.
– Przynajmniej jeśli o to chodzi, prawdziwy z niej Mroźny Wilk – dodał inny.
Draka odeszła, nie oglądając się za siebie. Kiedy Durotan widział ją po raz ostatni, kroczyła mozolnie na swych chudych nogach, a wiatr szarpał sztandar klanu, którym była przewiązana w pasie.
Durotan często wracał myślami do Draki, zastanawiał się, co się z nią stało. Miał nadzieję, że pozostali orkowie się nie mylili i Draka godnie przeżyła swe ostatnie chwile.
Niewolnicy stojącej przed nimi nigdy nie będzie dane umrzeć z honorem. Durotan przeniósł spojrzenie ze śmiałej zielonoskórej przybyszki nazwanej „przeklętą” na jej pana.
– Nie podoba mi się to – zadudnił niski głos prosto do ucha Durotana. To był Drek’Thar o białych włosach, ale ciele wciąż jeszcze muskularnym, plecach mocnych, choć lekko przygarbionych. – Cienie lgną do tego orka. Śmierć idzie jego śladem.
Durotan obrzucił uważnym spojrzeniem czaszki zwisające z laski Gul’dana i nabite na kolce jego płaszcza. Każdy z orków przyglądających się przybyszowi mógł poczynić podobną uwagę, widząc, że Gul’dan zrobił swoje ozdoby z kości umarłych. Niewidomy szaman także zobaczył śmierć, jednak w inny sposób niż pozostali.
Durotan starał się powstrzymać dreszcz, jaki przeszedł go na słowa szamana.
– Zimą cienie długo zalegają na wzgórzach, a ja sam dzisiaj niosłem śmierć. To nie zawsze są złe znaki, Drek’Tharze. Równie dobrze można powiedzieć, że życie idzie jego śladem, bowiem jest zielony.
– Zieleń jest kolorem wiosny, zaiste – przyznał Drek’Thar. – Ale w nim nie wyczuwam niczego, co związane byłoby z odrodzeniem.
– Posłuchajmy, co ma do powiedzenia, a wtedy zdecydujemy, czy jest zwiastunem śmierci czy życia, a może w ogóle niczego.
Drek’Thar zaśmiał się cicho.
– Za bardzo omamił cię, powołując się na starożytny rytuał pertraktacji, byś zdołał zobaczyć, co się naprawdę dzieje, młody przyjacielu. Ale zobaczysz… W swoim czasie. Miejmy nadzieję, że twój ojciec widzi wszystko już teraz.
Garad, zupełnie jakby usłyszał, że o nim mowa, wszedł w krąg światła. Szepty i pomruki natychmiast ucichły. Obcego najwyraźniej cieszyło zamieszanie, jakiego stał się przyczyną. Grube wargi rozchyliły się w uśmiechu, któremu niewiele brakowało do pogardliwego grymasu, i nawet nie drgnął, nie mówiąc o wstaniu z Kamiennego Siedziska. Przyniesiono więc krzesło dla wodza, drewniane i proste. Garad usiadł i położył dłonie na udach. Geyah w swym najbardziej formalnym stroju z ciemnej skóry talbuka starannie wyszywanej koralikami i kawałkami kości stała za plecami partnera.
– Powołując się na starożytny rytuał pertraktacji, przybył do Mroźnych Wilków Gul’dan, syn… – Garad zawiesił głos, przez moment w jego mocnych rysach można było dostrzec zakłopotanie, po czym zwrócił się z tym pytaniem do Gul’dana.
– Imię mojego ojca nie ma znaczenia, tak jak i nazwa mego klanu.
Na dźwięk słów wypowiedzianych przez Gul’dana Durotanowi zjeżyły się włosy na przedramionach. Głos był ochrypły i nieprzyjemny, dźwięczała w nim arogancja, która niewypowiedzianie irytowała młodego orka. Ale znacznie gorsze było znaczenie jego wypowiedzi. Imiona rodziców i przynależność do klanu miały dla orków ogromną wagę, zatem zlekceważenie z całkowitą obojętnością tak istotnego pytania zaszokowało Mroźne Wilki.
– Ważne jest to, co zamierzam powiedzieć – oświadczył przybysz.
– Gul’danie Bez Ojca i Bez Klanu… – wtrąciła Geyah tonem tak przyjemnym, że tylko ci, którzy dobrze ją znali, zrozumieli, że ledwie panuje nad gniewem – próbujesz przyspieszyć rytuał i tym samym go lekceważysz, choć wcześniej powoływałeś się nań, żądając rozmowy. Mój wódz może pomyśleć, że nie pragniesz już dłużej jego ochrony.
Durotan uśmiechnął się, nawet nie próbując tego ukryć. Jego matka była równie niebezpieczna, co i ojciec, wiedział o tym cały klan. Ten zielony ork chyba właśnie uświadomił sobie, że popełnił błąd.
Gul’dan pochylił głowę.
– W rzeczy samej tak postąpiłem. I nie, nie chcę zrezygnować z przywilejów, jakie daje mi rytuał. Mów dalej, Garadzie.
I Garad wypowiadał oficjalne formuły. Były długie i złożone, a niektóre tak archaiczne, że Durotan w ogóle ich nie rozpoznawał i powoli zaczynał się niecierpliwić. Orgrim niecierpliwił się nawet szybciej. Cała przemowa dotyczyła obietnicy bezpieczeństwa i wysłuchania słów tego, który odwołał się do starożytnego rytuału. Wreszcie wódz skończył i wyczekująco popatrzył na przybysza.
Obcy wstał, opierając się na swej lasce. Nabite na kolce czaszki sprawiały wrażenie, jakby krzyczały w niemym proteście.
– Obyczaj, jak i najstarsze z rytuałów, które wstrzymują waszą rękę, nakazują mi powiedzieć wam trzy rzeczy: kim jestem, co wam przynoszę i o co proszę. – Popatrzył po Mroźnych Wilkach i w lśnieniu zielonych oczu pojawiło się coś na kształt błysku aprobaty. – Jestem Gul’dan i choć, jak rzekłem, klan, z którego pochodzę, nie ma znaczenia, to jednak w jakimś sensie przynależę do klanu… pewnego rodzaju. – Zaśmiał się, ale śmiech ów w żaden sposób nie uczynił go mniej niepokojącym. – O tym jednakże powiem później. Następne… Co wam przynoszę? To dar najcenniejszy na świecie. – Uniósł ramiona, a czaszki zastukały pusto o siebie nawzajem. – Daruję wam życie. – Durotan i Orgrim wymienili spojrzenia spod gniewnie zmarszczonych brwi. Czyżby Gul’dan posunął się do zawoalowanej, a może nawet otwartej groźby? – Ten świat jest w niebezpieczeństwie, a zatem i my jesteśmy. Przybyłem z daleka, by zaoferować wam życie w postaci nowej ojczyzny, zielonej, bogatej w zwierzynę i owoce, i w rodzące ziarno pola. A proszę o to, byś przyjął mój dar i dołączył do mnie, Garadzie z Klanu Mroźnego Wilka.
I zmąciwszy w ten sposób spokój, jakby właśnie wrzucił kamień wprost w taflę jeziora, obcy usiadł, spoglądając na Garada z wyczekiwaniem. Propozycja Gul’dana była nie tylko arogancka i obelżywa. To było czyste szaleństwo!
A może nie?
Przez chwilę zdawało się, że wódz Mroźnych Wilków nie wie, jak na to odpowiedzieć, ale wreszcie przemówił.
– Dobrze się stało, że powołałeś się na rytuał pertraktacji, Gul’danie Bez Klanu – zadudnił Garad. – W przeciwnym wypadku rozerwałbym ci gardło własnymi zębami.
Gul’dan nie sprawiał wrażenia zaskoczonego ani obrażonego.
– Inni przed tobą też tak mówili – rzekł – a jednak dołączyli do mego klanu. Wasz szaman zapewne potrafi dostrzec to, czego nie widzą zwyczajni orkowie, a ten świat, choć nękany kłopotami, jest rozległy. Proszę jedynie, byście dopuścili możliwość, że być może nie wiecie wszystkiego i naprawdę oferuję coś, czego Mroźne Wilki potrzebują. Czy w ciągu ostatnich wiosen dotarły do was wieści o… czarnoksiężniku?
Dotarły. Dwa lata temu myśliwi z Klanu Mroźnego Wilka sprzymierzyli się z Klanem Wojennej Pieśni. Wojenne Pieśni tropiły stado talbuków, a ponieważ zwyczaje tych pięknych, pełnych gracji stworzeń były im obce, nie wiedzieli, że nie sposób oddzielić jednej sztuki od stada. Pasiaste talbuki były znacznie mniejsze i delikatniejsze niż raciczniki. Dorosłego racicznika można było odłączyć od pozostałych w trakcie polowania, bowiem z uwagi na swe rozmiary zwierzę mogło doskonale bronić się w pojedynkę. Talbuki zaś broniły się nawzajem. Nie rzucały się do ucieczki, lecz do obrony swego brata czy siostry, nacierając na drapieżnika rogami i kopytami. Mroźne Wilki umiały wystraszyć talbuki i zmusić je do poświęcenia kilku członków stada. Łącząc siły na czas polowania, Mroźne Wilki i Wojenne Pieśni zdobyły aż nadto mięsa, by zaspokoić głód myśliwych i ich wierzchowców.
Kiedy zasiedli do wspólnej uczty, jeden z Pieśni wspomniał o orku dysponującym dziwną mocą – jak szaman, ale inną. Czarnoksiężnik, tak nazywał tego orka Wojenna Pieśń. Durotan nie słyszał tego słowa ani nigdy wcześniej, ani potem – do dzisiaj.
Spojrzenie Garada stwardniało.
– Czyli to o tobie mówili – stwierdził. – Czarnoksiężnik. Powinienem się domyślić, gdy tylko cię zobaczyłem. Sprzedajesz śmierć, ale próbujesz mnie przekonać, mówiąc o życiu. Dziwne połączenie.
Durotan zerknął na Drek’Thara, myśląc o tym, co szaman powiedział mu chwilę wcześniej: „Cienie lgną do tego orka. Śmierć idzie jego śladem”. I własną odpowiedź: „Zimą cienie długo zalegają na wzgórzach, a ja sam dzisiaj niosłem śmierć. To nie zawsze są złe znaki, Drek’Tharze… Posłuchajmy, co ma do powiedzenia, a wtedy zdecydujemy, czy jest zwiastunem śmierci, czy życia, a może w ogóle niczego”.
On, Garad i reszta wciąż jeszcze słuchali.
Gul’dan wskazał dłonią swą zieloną skórę.
– Otrzymałem dar potężnej magii, a ona przeniknęła mnie na wskroś i odmieniła barwę mojej skóry. Naznaczyła mnie jako swego. I tak oto magia ta staje się silniejsza, gdy karmi się ją życiem. Ale spójrz mi w oczy Garadzie, synu Durkosha, i powiedz prawdę: czy nie zostawiłeś nigdy żywego stworzenia krwawiącego na śniegu w podziękowaniu za przychylność Duchów? Nie zarżnąłeś racicznika, by zapewnić bezpieczne narodziny dziecka? Nie zostawiłeś zwierzyny tam, gdzie padła, gdy tuzin talbuków postradało życie od twej włóczni?
Słuchający orkowie mieli niepewne miny i przestępowali niespokojnie z nogi na nogę, ale Garad sprawiał wrażenie nieporuszonego. Wszyscy wiedzieli, że Gul’dan mówił prawdę.
– Wszyscy karmimy się takimi ofiarami – potwierdził wódz. – Pożywiamy się dzięki temu, że życie zostało zakończone.
– I ja także się karmię, acz w inny sposób – odparł Gul’dan. – Wy żywicie się ciałem stworzeń, które zabijacie, ubieracie się w ich skóry. Ja karmię się siłą i wiedzą, a odziewam… w zieleń.
Durotan mimowolnie spojrzał na niewolnicę. Ona też była zielona. A jednak jej wygląd nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że jest źle traktowana. Całym sobą pragnął zapytać: „Dlaczego jest zielona? Dlaczego Gul’dan przyprowadził ją ze sobą?”. Durotan był tu tylko obserwatorem, zmusił się więc do milczenia.
Ale i Garad słowem nie skomentował tego, co powiedział Gul’dan, co najwyraźniej zachęciło przybysza do kontynuowania przemowy.
– Draenor nie jest taki, jaki był kiedyś. Życie z niego ucieka. Zimy są dłuższe, wiosny i lata krótsze, mniej płodne. Coraz mniej jest zwierzyny. Jest…
Garad machnął ręką. Ogień zatańczył, a jego blask ujawnił, że na twarzy wodza maluje się takie samo zniecierpliwienie, jakie było widoczne w geście dłoni.
– Orku Bez Klanu, nie powiedziałeś mi niczego, czego bym nie wiedział. Nie pierwszy raz się to dzieje. Legendy mówią o cyklach, jakim podlega nasz świat. Wszystko to przypływy i odpływy, ciemność i światło, śmierć i odrodzenie. Wiosny i lata staną się dłuższe ponownie, gdy cykl się dopełni.
– Czyżby? – Zielony ogień w oczach Gul’dana zamigotał. – Wiesz tylko o tym, co dzieje się na północy. Ja przybywam z południa. Dla nas ten twój cykl to coś więcej niż dłuższe zimy i mniej zwierzyny. Nasze rzeki i jeziora wysychają. Drzewa rodzące owoce, którymi żywimy się latem, przestały wypuszczać młode pędy, a ich owoce, jeśli w ogóle się pojawiają, są małe i kwaśne. Kiedy palimy drewno, nie pachnie ono zdrowymi sokami. Ziarno gnije w kłosach albo zasiane w ziemi, która nie może już go wykarmić. Nasze dzieci rodzą się chore i jest ich coraz mniej. To właśnie widziałem na południu.
– Nie dbam o cierpienia południa.
Paskudny, przebiegły uśmiech wykrzywił usta Gul’dana.
– Nie, jeszcze nie, ale co wydarzyło się tam, wydarzy się i tutaj. To coś więcej niż zły rok czy nawet kilka złych lat. Powiadam ci, ten świat umiera. Grań Mroźnego Ognia nie zobaczyła jeszcze tego, com ja widział, ale dla czasu nie ma odległości.
Wyciągnął dłoń do niewolnicy, nawet na nią nie patrząc. W ruchach zielonej przybyszki przebijało się posłuszeństwo, ale jej oczy lśniły. Podała Gul’danowi niewielki węzełek.
Ork rozwinął materię, odsłaniając ukryty w środku okrągły przedmiot.
– Krwawe jabłko – oznajmił, podnosząc owoc.
Rzeczywiście jabłko było niewielkie i wyglądało niezdrowo, skórkę znaczyły plamy i z pewnością nie miała ona szkarłatnej barwy, której owoc zawdzięczał swą nazwę. Jednak nie było wyschnięte ani zgniłe – nie wyglądało na takie, które przeoczono podczas zbiorów i umarło na gałęzi.
Gul’dan, obserwowany przez wszystkich członków klanu, wyciągnął palec zakończony ostrym szponem i przeciął jabłko na pół. Owoc rozpadł się na dwie części, a przyglądające się temu Mroźne Wilki gwałtownie wciągnęły powietrze.
Jabłko w środku było martwe. Nie zgniłe. Nie wyjedzone przez robactwo czy chorobę. Po prostu martwe: wyschnięte i brązowe.
Nie miało ani jednego nasiona.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz