Fragment książki

13 minut czytania

I

Ściskam bidon w dłoniach, choć mroźne powietrze już dawno temu wyssało ciepło z herbaty. Moje mięśnie stężały na chłodzie, i gdyby teraz pojawiła się wataha dzikich psów, miałabym trudności z wdrapaniem się na drzewo i na pewno by mnie dopadły. Powinnam wstać, pochodzić, uporać się ze sztywnością kończyn, ale tylko siedzę, nieruchoma niczym skała pode mną, kiedy świt zaczyna rozjaśniać niebo nad lasem. Ze słońcem nie wygram, mogę tylko bezradnie przyglądać się, jak nadchodzi dzień, którego od miesięcy wyczekiwałam z przerażeniem.

Do południa wszyscy dotrą do naszego nowego domu w Wiosce Zwycięzców. Dziennikarze, kamerzyści, nawet Effie Trinket, do niedawna moja opiekunka, przyjadą z Kapitolu do Dwunastego Dystryktu. Zastanawiam się, czy Effie ustroi się w tę idiotyczną różową perukę, czy też na Tournée Zwycięzców sprawi sobie nową, w równie nienaturalnym kolorze. Inni też będą na mnie czekać. Personel, gotów spełniać wszystkie moje życzenia podczas długiej podróży pociągiem. Ekipa przygotowawcza, która upiększy mnie przed występami. Mój stylista i przyjaciel, Cinna, projektant fantastycznych kostiumów, dzięki którym przyciągnęłam uwagę publiczności Głodowych Igrzysk.

Gdyby to zależało ode mnie, starałabym się całkiem wymazać igrzyska z pamięci. Nigdy bym o nich nie mówiła, udawałabym, że były tylko złym snem. Ze względu Tournée Zwycięzców jest to jednak niemożliwe — wyruszamy niemal dokładnie pół roku po igrzyskach i pół roku przed następnymi. W ten sposób Kapitol strategicznie podtrzymuje atmosferę grozy i nieuchronności, a my, mieszkańcy dystryktów, mamy obowiązek rok w rok przypominać sobie, że rządzi nami żelazną ręką, a na dodatek zmusza nas do urządzania uroczystości z tej okazji. W tym roku to ja jestem jedną z gwiazd widowiska. Będę jeździć od dystryktu do dystryktu, występować przed tłumem ludzi, którzy w duchu mnie nienawidzą, spoglądać z góry na twarze członków rodzin zabitych przeze mnie dzieci...

Słońce wschodzi, więc i ja wstaję. Bolą mnie wszystkie stawy, a lewa noga ścierpła mi tak bardzo, że dopiero po kilku minutach spaceru odzyskuję w niej czucie. Spędziłam w lesie trzy godziny, ale nawet nie próbowałam zapolować na serio, więc wracam z pustymi rękami. Dla mamy i mojej młodszej siostry to bez znaczenia. Stać je na mięso od rzeźnika w mieście, chociaż wcale nie smakuje nam bardziej niż świeża dziczyzna. Dzisiaj jednak mój najlepszy przyjaciel Gale Hawthorne i jego rodzina liczą na mnie i nie mogę ich zawieść, wobec czego wyruszam na półtoragodzinny obchód po wnykach. Gdy chodziliśmy do szkoły, popołudniami wystarczało nam czasu na sprawdzanie sideł, polowanie i zbieractwo, a także na powrót do miasta i handel. Teraz Gale pracuje przy wydobyciu węgla, a ponieważ ja całymi dniami nie mam nic do roboty, przejęłam jego obowiązki.

Do tej pory Gale zdążył już podbić kartę w kopalni, zjechać pod ziemię windą tak prędką, że żołądek podchodzi do gardła, i wziąć się do roboty na przodku. Wiem, jak tam jest, bo całą klasą co rok zwiedzaliśmy kopalnię w ramach szkolenia. Gdy byłam mała, uważałam tylko, że wąskie tunele, cuchnące powietrze i wszechogarniająca ciemność są nieprzyjemne. Kiedy jednak wybuch zabił mojego ojca i kilku innych górników, z trudem udawało mi się wejść do windy, a coroczne wycieczki budziły mój wielki niepokój. Dwa razy tak się pochorowałam, mając w perspektywie zwiedzanie kopalni, że mama uznała to za grypę i pozwoliła mi zostać w domu.

Myślę o Gale’u, który odżywa dopiero w lesie, na świeżym powietrzu, w promieniach słońca, nad czystą, wartką wodą. Nie wiem, jak on znosi kopalnię. A właściwie wiem — wytrzymuje, bo tylko w ten sposób zdoła wykarmić matkę, dwóch młodszych braci i siostrę. Ja mam forsy jak lodu, znacznie więcej niż potrzeba na utrzymanie obu naszych rodzin, a jednak Gale nie chce wziąć ode mnie ani grosza. Niechętnie przyjmuje nawet mięso, choć z pewnością zaopiekowałby się moją mamą i Prim, gdybym zginęła podczas Głodowych Igrzysk. Powtarzam mu, że oddaje mi przysługę, bo nie jestem w stanie wytrzymać codziennej bezczynności, ale nigdy nie przynoszę zwierzyny, gdy Gale jest w domu. Zresztą niełatwo go zastać, skoro pracuje przez pół doby.

Tak naprawdę spotykam się z Gale’em tylko w niedziele, kiedy wyruszamy na wspólne łowy w lesie. Niedziela nadal jest najlepszym dniem w tygodniu, sporo się jednak zmieniło od czasów, gdy mogliśmy powiedzieć sobie wszystko. Igrzyska odebrały nam nawet to. Nie tracę nadziei, że z biegiem czasu odzyskamy dawną swobodę, chociaż w głębi duszy przeczuwam, że nie ma powrotu do przeszłości.

Nieźle mi dziś poszło — złapałam we wnyki osiem królików, dwie wiewiórki i bobra, który zaplątał się w drucianą pułapkę zaciskową. Gale zawsze świetnie sobie radził z budową i zastawianiem sideł. Przywiązywał je do młodych drzew, żeby zdobycz zawisła poza zasięgiem drapieżników, ustawiał kłody na cienkich patykach uruchamiających pułapkę, a do połowów wyplatał koszyki, z których ryby nie były w stanie się wydostać. Idę szlakiem sideł i zastawiam pułapki na nowo, ale wiem, że nigdy nie dorównam Gale’owi. Ma doskonale rozwinięty zmysł równowagi i potrafi przewidzieć, w którym miejscu zwierzyna przetnie ścieżkę. To coś więcej niż doświadczenie, to wrodzony talent. Ja również mam dar — kiedy w niemal kompletnych ciemnościach strzelam do zwierzęcia, umiem je położyć jedną strzałą.

Słońce stoi już wysoko na niebie, gdy docieram do ogrodzenia wokół Dwunastego Dystryktu. Jak zawsze na moment wytężam uszy, ale nie słyszę charakterystycznego buczenia, które świadczyłoby o tym, że ogrodzenie jest pod napięciem. Rzadko kiedy bywa, choć powinno, i to przez cały czas. Przeciskam się przez szczelinę pod siatką i wyczołguję się na Łąkę, rzut kamieniem od mojego domu, poprzedniego domu. Nadal należy do nas, ponieważ zgodnie z prawem to oficjalne miejsce zamieszkania mojej mamy i siostry. Gdybym teraz padła trupem, musiałyby tu wrócić, tymczasem jednak obie mieszkają w nowym domu w Wiosce Zwycięzców i tylko ja bywam w tej ciasnej chałupie, w której się wychowałam. To jest mój prawdziwy dom.

Idę tam, żeby się przebrać. Ściągam starą skórzaną kurtkę po ojcu i wkładam płaszcz z delikatnej wełny, który ciągle wydaje mi się za wąski w ramionach. Zostawiam miękkie, znoszone buty myśliwskie i biorę drogie, maszynowo szyte obuwie, zdaniem mamy stosowniejsze dla kogoś o mojej pozycji. Łuk i strzały ukryłam wcześniej w pustej kłodzie w lesie. Czas ucieka, ale pozwalam sobie na parę minut w kuchni. Z wygaszonym paleniskiem, bez obrusa na stole, wydaje się całkiem opuszczona. Opłakuję tu przeszłość. Z trudem wiązałyśmy koniec z końcem, ale przynajmniej znałam swoje miejsce na ziemi, byłam świadoma znaczenia tego domu dla delikatnej tkanki naszego życia. Chciałabym do niego wrócić, bo z perspektywy czasu wydaje mi się bezpieczniejszy niż to, co mam teraz, kiedy jestem sławna i bogata, i znienawidzona przez kapitolińskie władze.

Miauczenie za drzwiami z tyłu przykuwa moją uwagę, więc je otwieram i widzę za nimi Jaskra, brzydkiego kocura Prim. Nowy dom nie podoba mu się prawie tak samo jak mnie i zawsze znika, kiedy moja siostra jest w szkole. Nigdy nie przepadaliśmy za sobą, teraz jednak łączy nas nić porozumienia. Wpuszczam go, częstuję odrobiną bobrzego sadła, a nawet przez chwilę drapię za uszami.

— Paskuda z ciebie, wiesz? — mówię do niego. Jaskier trąca moją dłoń, domagając się dalszych pieszczot, ale na mnie pora. — No, chodź.

Podnoszę go jedną ręką, drugą chwytam torbę ze zwierzyną i wychodzę na ulicę. Kot zeskakuje i znika pod krzakiem.

Buty cisną, żużel chrzęści pod stopami. Przemykam się przez alejki, przekradam podwórzami i po kilku minutach docieram pod dom Gale’a. Hazelle, jego mama, pochyla się nad zlewem i zauważa mnie przez okno, więc wyciera ręce w fartuch i rusza, żeby powitać mnie u drzwi.

Lubię Hazelle, szanuję ją. W wybuchu, który zabił mojego ojca, zginął także jej mąż, a była wtedy w zaawansowanej ciąży i miała trzech chłopaków na utrzymaniu. Niespełna tydzień po porodzie poszła szukać pracy. Do kopalni się nie nadawała, noworodek wymagał ciągłej opieki, ale udało się jej przekonać paru kupców, żeby dawali jej brudne rzeczy do prania. W wieku czternastu lat Gale, najstarszy z dzieciaków Hazelle, został głównym żywicielem rodziny. Już wcześniej zgłaszał się po astragale, które upoważniały go do pobierania niewielkiej ilości zboża i oleju w zamian za dodatkowe wprowadzenie jego nazwiska do losowania trybutów. Był wtedy wykwalifikowanym traperem, ale i tak nie dałby rady utrzymać pięcioosobowej rodziny, gdyby Hazelle nie urabiała sobie rąk przy tarze do prania. Zimą jej dłonie czerwieniały i pękała na nich skóra, w dodatku co rusz krwawiły. Pewnie do dziś by tak było, gdyby nie balsam ukręcony przez moją mamę. Hazelle i Gale robią wszystko, żeby pozostałe dzieciaki — dwunastoletni Rory, dziesięcioletni Vick i czterolatka Posy — nigdy nie musiały się zgłaszać po astragale.

Hazelle uśmiecha się na widok zwierzyny. Podnosi bobra za ogon, szacuje wagę.

— Będzie z niego przyzwoity gulasz — mówi. W przeciwieństwie do Gale’a, nie widzi problemu w naszym myśliwskim porozumieniu.

— Ma niezłe futro — zauważam. Lubię spędzać czas z Hazelle, rozmawiać o wartości dziczyzny, jak zawsze. Zaparza mi kubek ziołowej herbatki, z wdzięcznością ściskam go w zmarzniętych dłoniach. — Po powrocie z tournée mogłabym czasami zabierać ze sobą Rory’ego, po szkole. Nauczyłabym go strzelać.

Hazelle kiwa głową.

— Przydałoby się. Gale zamierza to zrobić, ale ma czas tylko w niedziele, a chyba woli je spędzać z tobą.

Rumienię się, nic nie mogę na to poradzić. To oczywiście głupota, przecież chyba nikt nie zna mnie lepiej niż Hazelle. Wie, jakie więzi łączą mnie z Gale’em. Z pewnością mnóstwo ludzi zakładało, że prędzej czy później weźmiemy ślub, nawet jeśli ja nigdy nie brałam tego pod uwagę. Tak było przed igrzyskami, zanim mój kompan i sojusznik Peeta Mellark oznajmił, że kocha mnie do szaleństwa. Nasza miłość stanowiła podstawę strategii przetrwania na arenie — tyle że dla Peety to nie była strategia. Sama nie wiem, czym była dla mnie, wiem za to, że Gale sporo przez to wycierpiał, i serce mi się ściska na myśl o Tournée Zwycięzców i o tym, że Peeta i ja znowu będziemy musieli udawać kochanków.

Przełykam herbatę, chociaż parzy mi język.

— Na mnie pora. — Odsuwam się od stołu. — Muszę się oporządzić przed występem w telewizji.

Hazelle mnie ściska.

— Najedz się do syta — mówi.

— Pewnie.

Następny przystanek to Ćwiek, gdzie tradycyjnie sprzedaję lub wymieniam większość zdobyczy. Dawniej był tu magazyn węgla, ale odkąd przestano go wykorzystywać, Ćwiek upodobali sobie handlarze nielegalnym towarem, a z czasem stał się regularnym czarnym rynkiem. Jako że przyciąga mniej lub bardziej nieuczciwych, jest chyba odpowiednim miejscem dla mnie. Polowanie w lasach wokół Dwunastego Dystryktu oznacza złamanie kilkunastu praw i karane jest śmiercią.

Bywalcy Ćwieka nigdy o tym nie mówią, ale jestem ich dłużniczką. Od Gale’a wiem, że Śliska Sae, stara sprzedawczyni zupy, zapoczątkowała zbiórkę pieniędzy, aby wesprzeć Peetę i mnie podczas igrzysk. Akcja miała pozostać wewnętrzną sprawą Ćwieka, ale wieść o niej się rozeszła i w kwestę zaangażowało się wiele innych osób. Nie wiem dokładnie, ile zebrano, ale podarunki dla trybutów kosztują krocie. Mam świadomość, że ludzka ofiarność uratowała mi życie.

Nadal dziwnie się czuję, kiedy z pustą torbą otwieram drzwi. Nie mam nic do przehandlowania, ale monety w kieszeni na biodrze wyraźnie mi ciążą. Staram się odwiedzić jak najwięcej stoisk, to tu, to tam kupuję kawę, bułki, jajka, przędzę, olej. Po namyśle decyduję się na trzy butelki przeźroczystego bimbru od jednorękiej kobiety o imieniu Ripper, ofiary górniczej katastrofy. Tylko dzięki własnej pomysłowości znalazła sposób na przeżycie.

Trunek nie jest ani dla mnie, ani dla moich bliskich, tylko dla Haymitcha, naszego mentora na igrzyskach. Jest opryskliwy, porywczy i zazwyczaj pijany, ale dobrze się spisał, nawet bardzo dobrze, bo także dzięki niemu po raz pierwszy w historii pozwolono zwyciężyć dwóm trybutom. Dlatego bez względu na to, jaki jest Haymitch, jestem również jego dłużniczką. Dozgonną. Biorę bimber, bo parę tygodni temu Haymitchowi skończyły się zapasy, nie miał gdzie ich uzupełnić i dostał ataku — cały się trząsł i darł na coś, co tylko on widział. Śmiertelnie wystraszył Prim i szczerze mówiąc, ja też mało fajnie się czułam, oglądając go w takim stanie. Odtąd staram się gromadzić bimber na wypadek następnego niedoboru.

Cray, nasz Główny Strażnik Pokoju, marszczy brwi, kiedy widzi mnie z butelkami. To starszy człowiek, z resztkami siwych włosów zaczesanych na bok nad jasnoczerwoną twarzą.

— To draństwo jest dla ciebie za mocne, dziewczyno.

Wie, co mówi. Haymitch i Cray to najwięksi pijacy, jakich w życiu spotkałam.

— Och, mama przyrządza z niego lekarstwa — tłumaczę beztrosko.

— Ten bimber jest dobry na wszystko — przyznaje Cray, rzuca monetę i bierze butelkę.

Dochodzę do straganu Śliskiej Sae, wskakuję na ladę i zamawiam zupę, chyba z dyni i fasoli. Kiedy jem, podchodzi Strażnik Pokoju o imieniu Darius i też kupuje miskę.

To jeden z moich ulubionych przedstawicieli prawa, bo nigdy nie nadużywa władzy, zwykle można z nim pożartować. Pewnie ma dwadzieścia parę lat, ale nie wydaje się dużo starszy ode mnie. W jego uśmiechu i sterczących na wszystkie strony rudych włosach jest coś chłopięcego.

— Nie powinnaś już siedzieć w pociągu? — dziwi się.

— Zabiorą mnie w południe — wyjaśniam.

— Nie powinnaś lepiej się prezentować? — pyta głośnym szeptem.

Mimowolnie się uśmiecham, bo chociaż jestem w kiepskim nastroju, bawią mnie jego zaczepki. — Może wpleć wstążkę we włosy, albo co? — Muska mój warkocz, a ja odtrącam jego rękę.

— Bez obaw. Jak ze mną skończą, nikt mnie nie pozna — zaręczam.

— To dobrze — mówi. — Dla odmiany warto by okazać dumę ze swojego dystryktu, co, panno Everdeen? — Z udawaną dezaprobatą spogląda na Śliską Sae i odchodzi do przyjaciół.

— Miska ma trafić do mnie z powrotem! — woła za nim Śliska Sae, ale ze śmiechem, więc nie brzmi to zbyt surowo. — Gale cię odprowadzi? — pyta mnie.

— Nie, nie było go na liście — tłumaczę jej. — Ale widziałam się z nim w niedzielę.

— Byłam pewna, że jest na liście, jako twój kuzyn i w ogóle — zauważa z ironią.

To jeszcze jedno wymyślone przez Kapitol łgarstwo. Kiedy wraz z Peetą trafiłam do finałowej ósemki Głodowych Igrzysk, organizatorzy rozesłali dziennikarzy z zadaniem opracowania materiałów na nasz temat. Na pytanie o najlepszego przyjaciela wszyscy z mojego otoczenia zgodnie wskazywali Gale’a, jednak on się nie nadawał do występowania publicznie w roli przyjaciela, a to przez romans, który odgrywałam na arenie. Był zbyt przystojny, zbyt męski i nie miał najmniejszej ochoty uśmiechać się i mizdrzyć przed kamerami. Trzeba jednak przyznać, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, bo wyglądamy jak typowi mieszkańcy Złożyska — mamy ciemne, proste włosy, oliwkową skórę, szare oczy. Nic dziwnego, że jakiś geniusz zrobił z nas kuzynów. Nie miałam o tym pojęcia aż do powrotu, kiedy na peronie mama powiedziała: „Kuzyni nie mogli się ciebie doczekać!” Odwróciłam się i ujrzałam Gale’a i Hazelle z gromadką dzieci. Pozostało mi tylko pogodzić się z nowym stanem rzeczy.

Śliska Sae wie, że nie jesteśmy spokrewnieni, ale nawet ludzie, którzy znają nas od lat, najwyraźniej o tym zapomnieli.

— Nie mogę się doczekać, aż to wszystko się skończy — wyznaję półgłosem.

— Wiem — odszeptuje Sae. — Ale musisz przez to przejść, żeby dotrwać do końca. Lepiej się nie spóźnij.

Zaczyna prószyć lekki śnieg, a ja idę do Wioski Zwycięzców. Muszę pokonać niecały kilometr od placu w centrum miasta, ale wydaje się, że trafiam do zupełnie innego świata. Wioska jest niezależnym osiedlem, zbudowanym wokół pięknego skweru, upstrzonego kwitnącymi krzewami. Stoi tu dwanaście budynków, każdy tak duży, że pomieściłby dziesięć takich domów jak ten, w którym dorastałam. Dziewięć od zawsze świeci pustkami, trzy są zamieszkane przez Haymitcha, Peetę i mnie.

Domy zamieszkane przez moją rodzinę oraz Peetę emanują życiem. W oknach palą się światła, nad kominami unosi się dym, a na drzwiach wejściowych wiszą pęki pomalowanej na jaskrawe barwy kukurydzy, dekoracja na nadchodzące święto. Choć o teren wokół domu Haymitcha dba ogrodnik, już z daleka wyczuwa się atmosferę zapuszczenia i obojętności. Przed drzwiami przygotowuję się na najgorsze i niechętnie wchodzę do środka.

Już od progu z obrzydzeniem marszczę nos. Haymitch nie wpuszcza nikogo do sprzątania, a on sam porządek ma w nosie. Przez lata odór alkoholu, wymiocin, gotowanej kapusty i przypalonego mięsa, niepranych ubrań i mysich bobków stworzył fetor, od którego oczy zachodzą mi łzami. Brnę przez sterty walających się po podłodze opakowań, potłuczonego szkła i kości tam, gdzie znajdę Haymitcha. Siedzi przy kuchennym stole, z rękami rozłożonymi na blacie i twarzą w kałuży rozlanej wódki, i donośnie chrapie.

Trącam go w ramię.

— Niech pan wstaje! — mówię głośno, bo wiem, że delikatniej nie da się go obudzić. Chrapanie na moment ustaje, jakby pytająco, a potem znów się rozlega. Popycham go bardziej stanowczo. — Proszę pana, pobudka! Dzisiaj jedziemy na tournée! — Z trudem otwieram okno i wdycham świeże powietrze, po czym rozgarniam stopami śmieci na podłodze i natrafiam na blaszany dzbanek do kawy, do którego nalewam wody z kranu nad zlewem. W piecu jest jeszcze odrobina żaru, więc trącam węgle, żeby rozniecić płomień. Wsypuję do dzbanka zmieloną kawę, dużo, żeby napar był mocny i smaczny, i stawiam dzbanek na piecu.

Haymitch nadal jest nieprzytomny. Skoro nic nie poskutkowało, napełniam miskę lodowatą wodą, wylewam ją Haymitchowi na głowę i momentalnie odskakuję. Z jego gardła wydobywa się niski, zwierzęcy pomruk. Haymitch zrywa się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło odlatuje trzy metry do tyłu, i bez zastanowienia tnie powietrze nożem. Zapomniałam, że zawsze sypia z bronią w zaciśniętej dłoni. Powinnam była wyłuskać nóż z jego palców, ale miałam za dużo spraw na głowie. Przez chwilę bluzga i wymachuje nożem, lecz w końcu przytomnieje. Wyciera twarz w rękaw i obraca się w kierunku parapetu, na którym przycupnęłam na wypadek, gdybym musiała stąd szybko zwiewać.

— Co ty wyprawiasz? — parska.

— Kazał pan obudzić się na godzinę przed przyjazdem telewizji — tłumaczę.

— Co? — zdumiewa się.

— Sam pan to wymyślił — podkreślam.

Chyba coś sobie przypomina.

— Dlaczego jestem cały mokry?

— Nie mogłam pana dobudzić. Jeśli pan chciał, żeby się z panem cackać, trzeba było poprosić Peetę.

— O co trzeba mnie było poprosić?

Na dźwięk tego głosu ściska mnie w żołądku, czuję się winna, smutna i przestraszona. I tęsknię, do tego też mogę się przyznać. Tyle że tęsknota ma zbyt silną konkurencję, aby kiedykolwiek zdołała zdominować inne uczucia.

Patrzę, jak Peeta podchodzi do stołu. Promienie słońca zza okna rozświetlają płatki świeżego śniegu na jego jasnych włosach. Wydaje się silny i zdrowy, całkiem inny od schorowanego, wygłodzonego chłopca, którego znałam z areny, i prawie nie kuleje. Kładzie na stole bochenek świeżego chleba, po czym wyciąga rękę do Haymitcha.

— O obudzenie bez fundowania mi zapalenia płuc — burczy Haymitch i oddaje nóż. Ściąga brudną koszulę, odsłania równie odrażający podkoszulek i wyciera się jego suchym skrawkiem.

Peeta z uśmiechem zanurza ostrze w bimbrze z butelki na podłodze, a potem wyciera je o koszulę i kroi chleb. To on zaopatruje nas wszystkich w świeże pieczywo. Ja poluję, on piecze, Haymitch pije. Każde z nas na swój sposób zabija czas i stara się uciec od wspomnień związanych z Głodowymi Igrzyskami. Peeta podaje Haymitchowi piętkę i dopiero wtedy po raz pierwszy na mnie spogląda.

— Chcesz kromkę?

— Nie, jadłam już na Ćwieku — odpowiadam. — Ale dziękuję.

Mój głos brzmi obco, dziwnie oficjalnie. To się powtarza przy każdej rozmowie z Peetą, odkąd telewizja przestała nagrywać sceny z naszego szczęśliwego przyjazdu do domu i powróciliśmy do normalnego życia.

— Nie ma za co — mówi sztywno.

Haymitch ciska koszulę gdzieś w kąt.

— Brr — otrząsa się. — Musicie się solidnie rozgrzać przed występem.

Ma rację, rzecz jasna. Widzowie będą oczekiwali zakochanych gołąbków, zwycięzców Głodowych Igrzysk, a nie dwójki ludzi, którzy nie potrafią spojrzeć sobie w oczy.

— Niech się pan wykąpie — oświadczam zwięźle, wyskakuję przez okno i idę do domu.

Śnieg zrobił się lepki, zostawiam za sobą ślady stóp. Przystaję przed drzwiami wejściowymi, żeby strząsnąć z butów mokrą breję. Mama pracowała dzień i noc, aby dom idealnie wypadł przed kamerami, więc to kiepski moment na brudzenie lśniących podłóg. Ledwie mijam próg, a ona zjawia się i chwyta mnie za ramię, jakby próbując zatrzymać.

— Bez obaw, już ściągam buty — zapewniam ją i zostawiam je na wycieraczce.

Mama śmieje się z wysiłkiem, nerwowo zsuwa mi z ramienia myśliwską torbę z zakupami.

— To przez ten śnieg — tłumaczy. — Spacer się udał?

— Spacer? — Doskonale wie, że pół nocy spędziłam w lesie. Nagle dostrzegam za jej plecami mężczyznę, stoi w drzwiach do kuchni. Już na pierwszy rzut oka widać, że przyjechał z Kapitolu, ma garnitur na miarę i operacyjnie poprawione rysy twarzy. Dzieje się coś złego. — Raczej jazda na łyżwach. Na dworze jest prawdziwe lodowisko.

— Masz gościa — oznajmia mama. Jest bledsza niż zwykle, w jej głosie słyszę źle skrywany niepokój.

— Spodziewałam się gości dopiero w południe. — Udaję, że nie zauważam jej zdenerwowania. — Cinna wpadł wcześniej, aby pomóc mi w przygotowaniach?

— Nie, Katniss, przyszedł... — zaczyna mama i urywa.

— Proszę, panno Everdeen — odzywa się nieznajomy i gestem zaprasza mnie do środka. Dziwnie się czuję, nie przywykłam do tego, by ktoś mnie wprowadzał do mojego domu, ale mam dość rozumu, żeby trzymać język za zębami.

Po drodze zerkam przez ramię na mamę i uśmiecham się do niej krzepiąco.

— Pewnie dostanę nowe instrukcje w związku z tournée.

Od pewnego czasu otrzymuję najrozmaitsze wskazówki odnośnie do trasy i protokołu w każdym dystrykcie. Gdy jednak zmierzam ku drzwiom gabinetu, które dotąd nigdy nie były zamknięte, różne myśli przelatują mi przez głowę. Kto tam jest? Czego od mnie chcą? Dlaczego mama jest blada jak kreda?

— Proszę wejść — ponagla mnie przybysz, który szedł za mną.

Obracam wypolerowaną gałkę z brązu i przekraczam próg gabinetu. Nozdrza wypełnia mi dysonans zapachów róż i krwi. Widzę niskiego, siwego mężczyznę, wydaje się dziwnie znajomy. Nie przerywając czytania książki, podnosi palec, jakby chciał powiedzieć: „Jeszcze chwilę”. Potem się odwraca, a mnie zamiera serce.

Patrzę w wężowe oczy prezydenta Snowa.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...