Fragment książki

8 minut czytania

Rozdział 1

Kiedy dusząca zasłona ciemności opadła na miasto, osadnicy Free Haven, zaprawieni w zmaganiach z nieprzyjazną pogodą, pospieszyli, aby się ukryć przed burzą. Na kolonialnej planecie Bhekar Ro noc zapadała szybko, wietrzna i bezgwiezdna.

Na horyzoncie kłębiły się smoliste chmury, uwięzione ponad ostrą granią gór otaczających rozległą dolinę – serce kolonii rolniczej. Pierwszy ogłuszający grzmot przetoczył się nad szczytami niczym ogień artyleryjski. Każdy wybuch był dość silny, aby wykryły go wszystkie sprawne jeszcze sejsmografy rozmieszczone wokół eksplorowanego obszaru.

Warunki atmosferyczne panujące na planecie powodowały wyładowania o niespotykanym akustycznym impecie. Sam huk nierzadko siał poważne zniszczenia, a to, co pozostało nietknięte przez grzmot, rozbijał w pył laser błyskawicy.

Czterdzieści lat temu koloniści uciekający przed uciskiem rządu Konfederacji Terrańskiej padli ofiarą naiwnej wiary, że miejsce to może się stać nowym rajem. Cztery pokolenia później uparci osadnicy nadal nie chcieli się poddać.

Oktawia Bren siedziała na miejscu strzeleckim obok swego brata Larsa i spoglądała przez popękaną szybą ogromnej robożniwiarki zmierzającej pospiesznie w stronę miasta. Łoskot mechanicznych bieżników i ryk silnika prawie całkowicie zagłuszały huk grzmotów. Prawie.

Laserowe strumienie błyskawic przeszywały przestrzeń niczym świetlne bełty, elektrostatyczne lance wypuszczone z chmur i znaczące powierzchnię gruntu szklistą wysypką. Widok błyskawic przywiódł Oktawii na myśl pociski nuklearne dział Yamato, którymi raziły z orbit terrańskie krążowniki bojowe. Widziała kiedyś te sceny w miejskiej bibliotece.

– Po co, do jasnej galaktyki, nasi dziadkowie w ogóle tu przyjeżdżali? – zapytała retorycznie.

Kilka następnych błyskawic wypaliło w ziemi nowe kratery.

– Dla piękna krajobrazu, rzecz jasna – zażartował Lars.

Gradobicie oczyszczało wprawdzie powietrze z wszechobecnego pyłu i piasku, ale mogło również zniszczyć uprawy pszenryżu i mchu sałatkowego, który dopiero co się zdążył przyjąć na skalistym podłożu. Z niewielkimi zapasami żywności, jakimi dysponowali, osadnicy z Free Haven nie przeżyliby poważnej klęski nieurodzaju, a o pomoc z zewnątrz nie prosili już od wielu lat.

Jakoś przetrwają. Dotąd zawsze im się to udawało.

Lars obserwował nadchodzącą burzę z błyskiem podniecenia w orzechowych oczach. Chociaż był rok starszy od siostry, z tym zawadiackim uśmiechem wyglądał na beztroskiego młokosa.

– Jestem pewien, że zdążymy uciec przed najgorszym.

– Zawsze ci się wydaje, że można zrobić więcej, niż podpowiada rozsądek. – Mimo swoich siedemnastu lat Oktawia znana była jako wyjątkowo rozważna i zrównoważona dziewczyna. – A kończy się to tak, że muszę ratować twój tyłek.

Lars za to miał niespożyte zasoby energii i entuzjazmu.

Oktawia chwyciła się siedzenia, kiedy ogromny wielozadaniowy pojazd z chrzęstem przejechał przez rów, po czym ruszył dalej po szerokiej bitej drodze ciągnącej się między uprawami w stronę dalekich świateł miasta.

Po śmierci rodziców Lars wpadł na zwariowany pomysł, aby we dwójkę powiększyli swoje tereny uprawne, a na dodatek przejęli jeszcze zautomatyzowane kopalnie minerałów w oddalonym paśmie górskim. Oktawia próbowała go odwieść od tego zamiaru.

– Bądź rozsądny, Lars. I bez tego mamy na farmie pełne ręce roboty. Jeśli ją powiększymy, nie starczy nam już czasu na nic innego, nawet na założenie rodzin.

Połowa niezamężnych dziewcząt w kolonii oficjalnie zgłosiła gotowość poślubienia Larsa, a Cyn McCarthy zrobiła to nawet trzykrotnie! Jak dotąd jednak Lars wynajdywał mnóstwo wymówek. W tym surowym świecie koloniści osiągali pełnoletniość w wieku piętnastu lat, a wielu z nich miało już własne rodziny, zanim skończyło osiemnaście. Za rok Oktawia miała stanąć przed tą samą decyzją, a wybór we Free Haven był niewielki.

– Jesteś pewien, że tego chcesz? – zapytała wtedy po raz ostatni.

– Oczywiście. Warto teraz dać z siebie jak najwięcej. A kiedy interes nabierze rozpędu, będziemy mieli mnóstwo czasu na założenie rodzin – przekonywał Lars, odrzucając do tyłu jasne włosy, które sięgały mu do ramion. Oktawia nigdy nie potrafiła się przeciwstawić temu łobuzerskiemu uśmiechowi. – Zanim się obejrzymy, będzie po wszystkim, a wtedy mi podziękujesz.

Był przekonany, że dadzą radę obrobić jeszcze Daleką Włókę – zbocza niskich gór, które oddzielały tereny rolnicze kolonii od następnej rozległej doliny oraz łańcucha górskiego leżącego dwanaście kilometrów dalej. Zaprzęgli więc swoją robożniwiarkę do wyrównywania nowej połaci terenu, który ledwie się dawał zaorać, obsadzili go roślinami, a na skalistych stokach podgórza założyli zautomatyzowane stacje wydobywcze. Było to prawie dwa lata temu.

Gwałtowny podmuch wiatru uderzył w szeroki metalowy bok robożniwiarki i zamknięte iluminatory zagrzechotały. Lars skontrował boczny podmuch drążkiem sterowniczym i przyspieszył. Nie widać na nim było nawet śladu zmęczenia po całym dniu ciężkiej pracy.

Laserowa błyskawica przeszyła niebo i Oktawia przez chwilę widziała przed oczami tylko kolorowe zygzaki. Lars nie zwolnił ani odrobinę, chociaż i jego oślepiło jaskrawe światło błyskawicy. Oboje marzyli tylko o jednym – jak najszybciej znaleźć się w domu.

– Uważaj na te głazy! – zawołała Oktawia.

Miała doskonały wzrok i dostrzegła niebezpieczeństwo nawet przez zasłonę deszczu spływającego strugami po szybie. Lars jednak zlekceważył jej ostrzeżenie i przejechał po kamieniach, krusząc je bieżnikami potężnego traktora.

– Nie doceniasz tego pojazdu.

Oktawia prychnęła, nie siląc się nawet na delikatność.

– Tylko że jeśli urwiesz pokrywę albo spalisz krzywkę hydrauliczną, to nie kto inny, tylko ja będę musiała je naprawiać.

Wielozadaniowe żniwiarki – najważniejszy sprzęt każdego osadnika – mogły zastępować spychacz, uprawiać ziemię, rozbijać wielkie głazy, a także zbierać plony. Niektóre wyposażono w kruszarki skał, inne w miotacze płomieni. Służyły również jako środek transportu po trudnym terenie na niewielkie odległości.

Kadłub robożniwiarki Brenów, niegdyś wiśniowy i błyszczący, był już teraz wyblakły, porysowany i powgniatany. Za to silnik pracował jak marzenie i to Oktawii wystarczało.

Spojrzała na skaner pogody i mapę barometryczną. Wskaźniki oszalały.

– Tym razem naprawdę zanosi się na paskudną nawałnicę.

– One zawsze są paskudne. W końcu to jest Bhekar Ro, czego się spodziewasz?

Oktawia wzruszyła ramionami.

– Przypuszczam, że mamie i tacie to nie przeszkadzało.

Kiedy żyli, dodała w duchu.

Ona i Lars byli jedynymi ocalałymi członkami rodziny. Każdy z osadników stracił kogoś z krewnych lub przyjaciół. Okiełznywanie nieprzyjaznego świata jest niebezpiecznym zadaniem, rzadko wynagradzającym trudy, za to obfitującym w nieszczęścia.

Mimo to mieszkańcy Bhekar Ro nadal gonili za swoimi marzeniami. Czterdzieści lat temu porzucili tereny rządzone despotycznie przez Konfederację Terrańską dla tej ziemi obiecanej – Bhekar Ro. Szukali niepodległości i szansy na nowe życie, z dala od zawirowań i nieustannych wojen domowych między światami Konfederacji.

Pierwsi osadnicy nie pragnęli niczego więcej ponad pokój i wolność. Wiedzeni idealistyczną wizją, wybudowali główny ośrodek kolonii z mocnym postanowieniem, że wszystkie środki będą wspólne i sprawiedliwie rozdzielane. Nadali miastu nazwę Free Haven i podzielili ziemię uprawną równo pomiędzy wszystkich ludzi zdolnych do pracy. Jednak idealizm z wolna parował w miarę, jak koloniści znosili coraz więcej mozołów i ciężarów życia na planecie, która nie spełniła ich oczekiwań.

Jednak nikt z osadników nigdy nie napomknął nawet o powrocie, a już na pewno nie Oktawia i Lars Brenowie.

Światła Free Haven jaśniały na podobieństwo gościnnego raju, kiedy robożniwiarka zbliżała się do miasta. W oddali Oktawia słyszała już odgłos syreny ostrzegawczej, rozchodzący się z okolic starej wieży przeciwlotniczej na rynku i wzywający mieszkańców, aby ukryli się przed burzą. Poza ich dwójką wszyscy koloniści, a przynajmniej ci, którzy mieli szczyptę zdrowego rozsądku, zdążyli się już zabarykadować w swoich prefabrykowanych domach, aby przeczekać nawałnicę.

Oktawia i Lars minęli pola i pierwsze domy, przejechali suche kanały irygacyjne i wreszcie dotarli na obrzeża miasta. Free Haven zbudowane było na planie ośmioboku i ogrodzone niskim płotem, ale bramy prowadzące na główne ulice zawsze stały otworem.

Nagle grzmot huknął tak blisko, że robożniwiarką aż zatrzęsło. Lars zacisnął tylko zęby i jechał dalej. Oktawia przypomniała sobie dzieciństwo, kiedy siedziała u ojca na kolanach i śmiała się z grzmotów. Cała rodzina zbierała się wtedy w domu, spokojna i bezpieczna...

Dziadkowie zestarzeli się szybko od trudów surowego życia na planecie, wskutek czego dostąpili wątpliwego zaszczytu: byli pierwszymi osadnikami pochowanymi na cmentarzu Bhekar Ro, położonym poza granicami ośmiokątnego miasta. Potem, wkrótce po piętnastych urodzinach Oktawii, zaczęła się epidemia śnieci.

Rzadkie uprawy zmutowanego pszenryżu pokryły się drobnymi czarnymi plamkami rdzy źdźbłowej. Ponieważ zapasy żywności były skąpe, matka Oktawii odłożyła zepsute zboże dla siebie i męża, a pieczywo ze zdrowego ziarna zostawiła dla dzieci. Dotknięte chorobą jedzenie wydawało się równie dobre jak każde inne – trochę przaśne i niesmaczne, ale dość pożywne, aby utrzymać ich przy życiu.

Oktawia doskonale pamiętała tę ostatnią noc. Męczyła ją wtedy migrena, co zdarzało jej się dosyć często, a także silne trwożne przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. Matka wysłała swą nastoletnią córkę wcześnie do łóżka, ale dziewczynę przez całą noc nękały okropne senne koszmary.

Kiedy zbudziła się rankiem, w domu panowała dziwna cisza. Oboje rodzice leżeli martwi w łóżku. Pod mokrą pościelą, zmiętą i poskręcaną w chwili agonii, ciała matki i ojca, unicestwione przez eksplodujące zarodniki, zamieniły się w jedną rozedrganą masę grzybowego miąższu.

Lars i Oktawia nigdy nie wrócili do tego domu, który spalono aż do fundamentów razem z zakażonymi polami i siedemnastoma domami innych rodzin dotkniętych przerażającą pasożytniczą chorobą.

Dotkliwy cios, jakim była dla kolonii plaga śnieci, jeszcze mocniej zjednoczył tych, którzy przeżyli. Nowy burmistrz, Jacob „Nik” Nikolai, wygłosił namiętną apologię ofiar epidemii, na nowo rozniecając w duszach osadników ideę niepodległości i dostarczając im nowego bodźca do wytrwania na tej planecie obiecanej. Przecierpieli już przecież tyle, ponieśli tyle wyrzeczeń, że potrafią przezwyciężyć także i to nieszczęście.

Oktawia i Lars zamieszkali razem w nowym domu na obrzeżach Free Haven i powoli zaczęli układać sobie życie. Snuli plany, powiększali gospodarstwo, prowadzili kopalnie i obserwowali monitory sejsmografów, wypatrując oznak wszelkich tektonicznych ruchów, które mogłyby zniszczyć owoce ich pracy lub zagrozić miastu. Codziennie wyruszali razem na pola i ramię przy ramieniu harowali do późna w nocy. Pracowali ciężej, ryzykowali więcej i... przetrwali.

Kiedy zostawili za sobą otwartą bramę i objechali rynek, spiesząc w kierunku domu, nawałnica rozpętała się na dobre. Robożniwiarka torowała sobie drogę przez ukośny mur deszczu i gradu, mijała oświetlone okna i zabarykadowane drzwi metalowych chat. Przez nieprzeniknioną zasłonę ulewy Lars prowadził pojazd na wyczucie, instynktownie odnajdując drogę do domu, który wyglądał identycznie jak wszystkie pozostałe domy w kolonii.

Zatrzymał traktor na żwirowym placu przed domem, zablokował koła i wyłączył silnik. Oktawia w tym czasie naciągnęła na głowę usztywniany kapelusz i przygotowywała się do wyjścia z kabiny. Przebiegnięcie nawet trzydziestu metrów w czasie takiej burzy było naprawdę niemiłym przeżyciem.

Zanim systemy robożniwiarki wygasiły ostatecznie wskaźniki, Oktawia sprawdziła jeszcze zapas paliwa. Jej brat nigdy o tym nie pamiętał.

– Będziemy musieli pojechać do rafinerii po vespen.

Lars złapał za klamkę i wtulił głowę w ramiona.

– Jutro, jutro. Teraz Rastin i tak schował się w chałupie i klnie na wichurę. Stary dziwak nie lubi burzy tak samo jak ja.

Otworzył drzwi i wyskoczył na dwór. Ułamek sekundy później gwałtowny podmuch wiatru z hukiem zatrzasnął drzwiczki z powrotem. Z drugiej strony Oktawia zeskoczyła ze stopnia najpierw na szeroki bieżnik i wreszcie na ziemię.

Pod ostrzałem gradu siekącego jak kule z karabinu maszynowego puścili się pędem w stronę domu. Lars otworzył drzwi i oboje wpadli do środka przemoczeni do suchej nitki i potargani przez wichurę, ale przynajmniej bezpieczni.

Powietrze rozdarł kolejny ogłuszający grzmot. Lars rozpiął kurtkę, a Oktawia ściągnęła ociekający wodą kapelusz i rzuciwszy go w kąt, włączyła światła. Spojrzała na stary sejsmograf, który mieli zainstalowany w domu.

W obecnych czasach niewielu osadników zaprzątało sobie głowę monitorowaniem warunków meteorologicznych czy śledzeniem aktywności tektonicznej na planecie, ale Lars uznał za konieczne zamontowanie sejsmografów w stacjach wydobywczych na Dalekiej Włóce. Rzecz jasna to Oktawia musiała naprawić i zainstalować wiekowy sprzęt.

Była to jednak mądra decyzja. Ostatnio coraz częściej dochodziło do silnych drgań skorupy Bhekar Ro, a potem serii wstrząsów następczych, mających swoje epicentrum głęboko w paśmie górskim po drugiej stronie następnej doliny.

Tylko tego nam brakuje, pomyślała Oktawia, patrząc z troską na sejsmogram. Jeszcze jednego powodu do zmartwień.

Lars również podszedł do urządzenia. Na długiej zygzakowatej linii widać było kilka drgnięć i szpiców, spowodowanych prawdopodobnie przez grzmoty, ale ani śladu większych ruchów sejsmicznych.

– To ciekawe – powiedział Lars. – Nie cieszysz się, że nie było dzisiaj żadnego trzęsienia?

Wiedziała, że to nastąpi, jeszcze zanim Lars dokończył zdanie. Być może było to jedno z jej przeczuć, a może po prostu deprymująca świadomość, że życie sprawia niemiłe niespodzianki, zawsze kiedy tylko ma do tego sposobność.

Właśnie w chwili, kiedy twarz Larsa rozjaśnił beztroski uśmiech, ziemia zadrżała, jak gdyby niespokojna skorupa Bhekar Ro cierpiała na senne koszmary. W pierwszej chwili Oktawia pomyślała z nadzieją, że to może tylko piorun uderzył gdzieś wyjątkowo blisko, ale drżenie nie ustało, przeciwnie, nasilało się, kołysząc podłogą i wstrząsając całym prefabrykowanym domem.

Oboje wpatrywali się w szalejące wskaźniki sejsmografu.

– Odczyty nie mieszczą się w skali!

– A wcale nie jesteśmy w epicentrum – zauważyła ze zdumieniem Oktawia. – Ognisko jest piętnaście kilometrów stąd, pod górami!

– Cudownie. Niedaleko stamtąd ustawiliśmy cały sprzęt wydobywczy.

Wreszcie czujniki sejsmografu nie wytrzymały przeciążenia i urządzenie zamilkło zupełnie. Zdawało się, że wieczność minęła, zanim podziemne uderzenia zaczęły stopniowo słabnąć.

– Wygląda na to, że będziesz miała jutro co naprawiać – zauważył Lars.

– Zawsze mam co naprawiać – odparła Oktawia.

Na dworze impet nawałnicy sięgnął szczytu. Usiedli wyczerpani i w milczeniu próbowali przeczekać żywioł.

– Zagramy w karty? – zapytał Lars.

W tym momencie w całym domu zgasły światła. Nieprzeniknioną ciemność rozświetlały tylko laserowe wiązki błyskawic.

– Nie dzisiaj – odpowiedziała Oktawia.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...