Na nowego „Star Treka” udałem się co prawda w dobry tydzień po premierze, jednak wciąż w mojej pamięci ostał się poprzedni film J.J. Abramsa, w którym niejaki Jim Kirk dowodził wielkim talerzem o nazwie „USS Enterprise”. Tym razem mieliśmy otrzymać obraz dużo mroczniejszy, ale zarazem doskonalszy technologicznie i z fabułą odkrywającą niekoniecznie pochlebne strony członków Floty.
Już od pierwszych minut dzieje się bardzo wiele. Dynamiczna ucieczka przez czerwony las, potem wyłaniający się z morskich odmętów statek i niemal pewna śmierć pana Spocka – muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem. W końcu jednak dowiadujemy się, że trwa obława na Flotę i ktoś dąży do tego, by tę formację spacyfikować, pozbawiając ją „głowy”. Przypomina to z opisu film szpiegowski, jednak to wciąż „Star Trek” – widowiskowy, efektowny i niepozwalający się nudzić.
Miło było zobaczyć twarze z poprzedniego filmu. Kirk znów jest tym lekkomyślnym kapitanem, który doskonale uzupełnia się z chłodnym i przestrzegającym surowo kodeksu Wolkaninem. Spontaniczność, połączona z pełnym profesjonalizmem, okazuje się być mieszanką niezbędną do pokonania groźnego Khana, w którego brawurowo wcielił się Benedict Cumberbatch. Chociaż aktor ten znany jest przede wszystkim z roli serialowego Sherlocka na łamach BBC, to w najnowszym „Star Treku” staje się uosobieniem instynktu wojownika, zdolnego poradzić sobie w niemal każdej sytuacji.
Chris Pine, czyli Kirk, poprawił swoją grę aktorską od czasów, kiedy ostatni raz wcielił się w sławnego kapitana "Enterprise". O ile wcześniej można było przyczepić się do tego, że gra jedną miną, o tyle tutaj jest już dużo lepiej i częściej na jego twarzy odmalowuje się więcej emocji. Co prawda Cumberbatch przyćmił go większym doświadczeniem, jednak widać, że Pine wciąż stara się poprawiać warsztat aktorski. Właściwie nie ma innego wyjścia, bowiem jego filmowy kompan, czyli Zachary Quinto, z racji obsadzonej roli nie może się popisać szerokim wachlarzem umiejętności. Warto jednak jeszcze wspomnieć o dobrych postaciach z dalszego planu. Zoe Saldana udowadnia, że poza wyglądem, potrafi na ekranie coraz więcej, zaś Simon Pegg, czyli filmowy Scotty, momentami potrafił ukraść tak uwagę, jak i serca całej zgromadzonej w sali publiczności. Jednie nowa postać, czyli grana przez Alice Eve dr Carol, razi swoją sztywną miną i przeciętnymi dialogami. Jej angaż jest jednak odzwierciedleniem wizji J.J. Abramsa, który w wywiadzie udzielonym Davidowi Hochmanowi powiedział, że „Star Trek musi być sexy”. Patrząc na panią doktor wiem już, o co mu chodziło i przymykałem oko na warsztatowe niedoróbki.
Efekty specjalne to ten element, na który nastawia się chyba każdy, kto widzi słowo „Star Trek” i na który zawsze może liczyć. Abrams chciał pokazać wnętrza statku, których do tej pory nie widzieliśmy. Tym sposobem odbyłem ciekawą wycieczkę po „USS Enterprise” i nie żałuję na nią ani złotówki. Statek prezentuje się dumnie, wnętrza reaktora czy ładowni robią wrażenie tak swoim rozmachem, jak i szczegółowością czy pomysłowością. To jednak jedynie dodatek do zadziwiających efektów specjalnych. Jest wybuch wulkanu, kraksa okrętu na planecie, liczne walki tak w kosmosie, jak i na powierzchniach. Scenografia przypadła mi do gustu i nie mam względem niej żadnych zastrzeżeń. Szkoda tylko, że obraz wyświetlany był w zwykłym 3D, bez opcji IMAX.
„W ciemność. Star Trek” to film niezwykle widowiskowy, pełen akcji i na swój sposób seksowny. Nie nudziłem się ani chwili, z wypiekami na twarzy śledząc kolejne sceny. Nie przeszkadzała mi przewidywalna momentami fabuła, nie przeszkadzała drewniana Eve ani koślawe tłumaczenie tytułu przez polskich dystrybutorów. Jasne, nie jest to film idealny, jednak kiedy nastawiasz się na czystą rozrywkę, a jej dawkę otrzymujesz przez 90% filmu, to nie masz prawa narzekać i tym chętniej płacisz za bilet. Nie mogę się już doczekać planowanej na 2016 rok kolejnej części. Kto wie, może do tego czasu Pine będzie jeszcze lepszy i w końcu otrzymamy herosa idealnego?
Komentarze
Już pierwszy film J.J. Abramsa (mimo efekciarstwa) dla mnie był jakiś dziwny pod względem opowiedzianej historii - no bo jak w prequelu do całej historii STAR TREKa (a przecież tym właśnie jest ten film - początkiem wszystkiego) można zniszczyć rodzinną planetę Spocka - Volkan oraz zabić jego matkę, skoro później wielokrotnie i w filmach i serialach planeta ta nadal istnieje a matka Spocka żyje (pierwsze lepsze przykłady to STAR TREK III oraz IV).
Moja ocena: 6/10 Bo jednak jako zwykły film rozrywkowy sprawdza się całkiem dobrze.
Dodaj komentarz