Przebiegła właścicielka galerii sztuki nowoczesnej, jej ambitna asystentka oraz wzięty krytyk, starają się zwiększyć swój prestiż na obrazach malarza, który zmarł w tajemniczych okolicznościach. Od malowideł cuchnie takim złem, że nawet Minsc z "Baldur's Gate" nie miałby ochoty przetrząsnąć każdego zakamarka pracowni artysty, ale nasze napalone na kasę trio, ho-ho-ho, nawet nie myśli, żeby zatykać nos. Hej, bo co może pójść źle?
Boli mnie głowa na samo wspomnienie o tym filmie, bo potencjał był olbrzymi a założenia smakowite. W końcu mowa tu o nowym projekcie Dana Gilroya, czyli faceta, który intrygująco przywitał się z widzami swoim przepełnionym dusznym klimatem "Wolnym strzelcem". Tamten film w sposób wyśmienity portretował obrzydliwe środowisko "medialnych sępów" żerujących na krzywdzie ludzkiej, "Velvet Buzzsaw" zanurzony został w odmętach równie bezwzględnego, lecz jednocześnie jeszcze bardziej zakłamanego światka artystycznego. Dodatkowo na pokładzie ponownie mamy magnetyzujący duet Jake Gyllenhaal-Rene Russo, który już raz pokazał, że potrafi zrobić naprawdę oscarową robotę. Niewątpliwe utalentowany reżyser, soczysty niczym krwisty stek temat, znakomici aktorzy... biorąc wszystko pod uwagę, to nie mogło się nie udać.
NIESPODZIANKA, NIESPODZIANKA! A JEDNAK, KURŁA, MOGŁO.
Ktoś wpadł na "niesamowity" pomysł zrobienia z tego "Oszukać przeznaczenie" owiniętego w świat sztuki nowoczesnej. Ze wszystkimi najgorszymi kliszami znanymi ze współczesnych horrorów, dodatkowo nakręconych tak bez duszy, jak i pomysłu, że twórcy stojący za sztandarowymi gatunkowo produkcjami "Klasy C" jak "Diabelski młyn" czy "Atak potwornych krabów" mogą być po seansie "Velvet Buzzsaw" z siebie cholernie dumni. Po kilku scenach w nowym tworze Gilroya musiałem chwycić za butelkę, aby zmyć smak żenady ze swoich ust.
Serio, dawno nie widziałem tak kiepsko zrealizowanych i wyprutych z jakiegokolwiek napięcia scen grozy. Tu nawet "jump scare'y" nie podnoszą ciśnienia. Wiele momentów aż krzyczy o lepsze wprowadzenie, montaż, muzykę czy oświetlenie. Samym finałowym kiczowatym gore i flakami wylewającymi się z ekranu ziewania nie powstrzymasz. Swoją drogą, nawet powody uśmiercania bohaterów nie zostały dobrze uargumentowane, przez co wszystko stwarza wrażenie mocno przypadkowego. Byle tylko ktoś kopnął w kalendarz, a kto – to nie musi mieć sensu.
Oczywiście mamy też dominującą klasykę, czyli irracjonalnie zachowujących się bohaterów, nie zważających na suche fakty czy gwiżdżących na podejrzaną historię malarza, którzy z lubością pakują swoje ręce i zadki w miejsca, gdzie nikt o zdrowych zmysłach by ich w tej chwili nie pchał. O dziwo (hehehe... ZASKAKUJĄCY SPOILER!) pierwszy nie ginie murzyn lub blondyna... co jest śmieszno-załamujące, bo to chyba jedyne zaskoczenia, jeżeli chodzi o zwroty akcji w tym filmie.
Trochę wyszło tak, jakby jakiś dowcipniś puścił Gilroyowi tani horror na suto zakrapianej imprezie i skwitował "takiego dobrego gówna to ty byś nigdy nie nakręcił" (a on "ja nie nakręcę, potrzymaj mi piwo"), lecz po wytrzeźwieniu zdał sobie sprawę, że w sumie ma lepsze, ambitniejsze rzeczy do roboty. Tylko lipa, bo na tej popijawie były szychy z Netflixa, kontrakty podpisane, studio przygotowane, marketing ruszył i do pracy, koleś, bo terminy gonią.
Boli to tym bardziej z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest naprawdę nielicha baza na porządny horror. Komu nie przeszła gęsia skórka lub nie poczuł dyskomfortu psychicznego na widok niepokojących malowideł w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu, niech pierwszy rzuci smartfonem. To praktycznie samograj, jeżeli chodzi o grozę.
Drugim jest to, że początek filmu przywodzi nam na myśl "Wolnego strzelca". Twórca zarzuca sieci wgłąb dystyngowanego środowiska artystycznego i to co wyławia może się spodobać. Chytrość, zakłamanie, niepohamowana bigoteria. Zdrady, fałszywe uśmiechy i przyjaźnie, niszczenie cudzego wizerunku na zlecenie. Dynamiczne zmiany sojuszy, szpiegostwo, brak moralności oraz poszanowania dla ciężkiej pracy drugiego człowieka. Są tu chwile mające spory bagaż emocjonalny jak zdrady zadane przez najbliższych czy wyrzuty sumienia trawiące krytyka. Są momenty czystej, celnej oraz autentycznie zabawnej satyry – tutaj naprzód wybija się scena pogrzebu, gdy jeden z bohaterów zaczyna bezczelnie recenzować tanią otoczkę, smętną muzykę oraz kolor trumny (passé!). Nie zapominajmy też o szlagierowym motywie podziwiana czegoś, co tak naprawdę instalacją artystyczną nie jest (kto kiedyś nie pomylił z nią klimatyzatora lub wieszaka na ubrania w modnej galerii sztuki nowoczesnej?). Gdyby odrzucić ten nadprzyrodzony bełkot, skupić się na tych elementach, trochę je podkręcić, mógłby być to kawał naprawdę ciekawego kina. Cholera, taki film oglądałbym z wypiekami na twarzy.
Zresztą, moje zdanie chyba podzielali aktorzy. Gyllenhaal nie bierze jeńców w momentach, gdy może wcielić się w skórę nieomylnego, pysznego, lekko zblazowanego, biseksualnego krytyka, któremu wisi, czy za pomocą jednego zdania przekreśli całą karierę ambitnego artysty. "Jestem wybiórczy, za to mi płacą" – stwierdza jego bohater i to czuć. Brak tu przypadkowych gestów, bije od tego autentyczność. Jednak w momentach grozy wypływa on na totalną mieliznę i zahacza o granicę autoparodii, co totalnie psuje dobry efekt. Szczególnie pod koniec filmu.
Russo jako bezduszna i fałszywa właścicielka galerii, plująca na ludzi nie przystających do jej poziomu dobrego smaku (a że mało kto według niej na nim jest... cóż, bywa!) czuje się jak rekin w porze obiadowej, ale chyba nie kupowała tego "fantastycznego bullshitu", który wypływał w dalszej części historii. To albo pies jej zeżarł skrypt po piętnastej stronie. No i, do jasnego grzyba, co tu robi John Malkovich? Jego postać ma takie znaczenie w tym filmie jak headbanging na koncercie Krzysztofa Krawczyka. Rzuca się w oczy, ale jest to zbędne, nie ma żadnego sensu i wywołuje tylko konfuzję. A przewija się przez ekran zaskakująco często. Serio, nie było naprawdę żadnego pomysłu, aby zagospodarować aktora takiej klasy?!
Potencjał wymierzenia policzka w świat sztuki nowoczesnej wyśmienity, ale po co mieszać w to fantastykę oraz elementy nadprzyrodzone? A jak już mieszać (bo, cholera, czemu nie?) to z lepszym pomysłem oraz smakiem. Ani dobra satyra, ani soczysty thriller, a tym bardziej dobry horror. Raczej straszny pierdolnik. "Velvet Buzzsaw" przypomina oglądanie schnącej, białej ściany. Kiedy się postarasz to i tu, i tam możesz doszukać się czegoś głębszego, ale generalnie nie polecam. Choć ściana ma ten plus, że możesz się darmo sztachnąć farbą i nie musisz oglądać jej dwie godziny.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz