Karen Miller w "Przebudzonym magu" nie do końca sprostała oczekiwaniom, jakie pozostały mi po lekturze "Nieświadomego maga". Zakończenie powieści oraz tragicznie poprowadzona postać głównego antagonisty zwyczajnie pozostawiły po sobie mały niesmak. Niezmiernie ciekawiło mnie natomiast, co też dzieje się poza granicami Lur i co pozostało z Dorany – ojczyzny Barl i jej rodaków. W poprzednich dwóch tomach mogliśmy tylko przez chwilę zerknąć za Mur Barl oczami Wielkiego Maga Durma. Skoro zło zostało pokonane, a w królestwie zapanował spokój, to przecież logiczne jest, iż kierunek fabuły obierze kurs na resztę świata, prawda?
Otóż w Lur faktycznie jest spokojnie – Asher powołał Radę, która zarządza królestwem, on sam rozsądza spory w Pałacu Sprawiedliwości, a Pellen Orick został burmistrzem Dorany. Dathne wydała na świat dwójkę dzieci – starszego Rafela, potrafiącego jak ojciec posługiwać się zarówno olkińską, jak i dorańską magią, oraz młodszą Gardenię, wyczuwającą jakiekolwiek czary wszystkimi zmysłami. Wydawałoby się, iż życie nie mogło potoczyć się lepiej. Tymczasem bez sztucznego, sześćsetletniego rozdziału na lepszych i gorszych, zaczynają narastać podziały i niesnaski między Doranami oraz Olkami – dochodzi do tego, że ci pierwsi chcieliby wrócić do swojej ojczyzny, a ci drudzy z chęcią im w tym pomogą. Jakby tego było mało, okazuje się, że pokonanie Morga nie na wiele się zdało. Zdążył tak skutecznie zatruć świat swoim plugawym czarnoksięstwem, iż w pewnym momencie wszystko kumuluje się w największym darze oraz zarazem przekleństwie Barl – magii pogody. Lur zaczynają nękać burze, sztormy, śnieżyce, a wszystkie oczy zwracają się w stronę jedynej osoby, która ponownie musi wziąć na swoje barki ciężar ratowania królestwa.
Na początek powiem, że nie za bardzo rozumiem decyzję Karen Miller czy też pierwotnego wydawnictwa, w którym została opublikowana książka, o zakończeniu cyklu "Królobójca, królotwórca" i zapoczątkowaniu nowego, pt. "Dzieci rybaka". Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że "Utraconej magii" nie da się czytać bez znajomości tomów poprzednich. Mimo tego, że część ciężaru fabuły została scedowana na Rafela, duży jej fragment dalej dotyczy Ashera. Szczerze powiedziawszy, sam dałem się tak złapać – recenzowana przez mnie książka jako pierwsza wpadła mi w ręce i dopiero po przeczytaniu prologu zorientowałem się, że coś tu nie gra i jest to tak naprawdę trzecia część cyklu.
Powieść zaczyna się całkiem interesująco. Poznajemy Rafela i jego niesamowitą moc, o której sam tak naprawdę nie wie, oraz Rodyna i Arlina Garricków, dorańskiego ojca i syna, pretendujących do fabularnej pozycji kogoś w stylu Conroyda Jarralta. Później niestety jest ździebko gorzej. Właściwie cała księga pierwsza (jak zwykle są trzy) jest nieco nudnawa. Wydarzenia w niej przedstawione zbytnio przypominały mi wszystko, co działo się w dwóch poprzednich tomach, mimo zmienionych warunków i nowych bohaterów. Na całe szczęście kolejne karty lektury wyglądają zupełnie inaczej. Karen Miller lubi miotać swoimi postaciami na lewo i prawo, tak że nawet jeśli finał pewnych wydarzeń jest dla nas przewidywalny, to nigdy nie wiemy, jak skończą bohaterowie biorący w nich udział.
Mocną stroną serii zawsze były postacie i w tej materii nic się nie zmieniło. Olkowie oraz Doranie znani z poprzednich części ewoluowali i przeszli porządne przemiany, a nowi bohaterowie mają własne osobowości. Co najbardziej mnie ucieszyło – Rafel nie jest kalką ojca. Ma swój rozum i sumienie oraz własny model zachowań. Również Asher, będący po przejściach ojciec dwójki dzieci, stał się nieco zrzędliwy i nabrał nowych cech. W pewnym momencie stwierdziłem, że pisarka poświęciła trochę za dużo miejsca spięciom rodzinnym w domu Nieoświeconego Maga, bo po pewnym czasie staje się to zwyczajnie irytujące. Nie pomaga w tym tempo akcji, będące bardzo różnorodne. Miejsca wypełnione po brzegi adrenaliną splatają się z przeciągającym się przerzucaniem mięsem i obrażalstwem między Olkami. Na szczęście zbawienne okazują się nieliczne twisty fabularne, weryfikujące wszelkie zachowania i postawy, przez co rodzinne niesnaski schodzą na dalszy plan i choć przez chwilę możemy o nich zapomnieć.
Jeżeli chodzi o wydanie, duży plus dla Galerii Książki – w końcu porządnie nadrukowano mapkę! Mój wewnętrzny pedant nareszcie został zaspokojony. O całej reszcie nie ma co się rozpisywać – książka dalej prezentuje ten sam, wysoki poziom. Nieco ubolewam nad faktem, że nie pomyślano o ciekawej, uzupełniającej się aranżacji okładek, jak w przypadku "Nieświadomego maga" i "Przebudzonego maga". Nie zrozumcie mnie źle – obwoluta prezentuje się schludnie, a grafika jest bardzo ładna, niemniej jednak poprzednio urzekła mnie łącząca się postać na grzbietach powieści.
Podsumowując, jestem pewien, że "Utracona magia" przypadnie do gustu wszystkim tym, którym podobały się poprzednie twory Karen Miller. Jeżeli dylogia "Królobójca, królotwórca" kompletnie wam się nie podobała, nie sięgajcie po kolejny tom. Moim zdaniem pisarka wróciła do formy z pierwszej części cyklu i zafundowała nam te same, wspaniałe emocje. Także zakończenie – podobnie jak wtedy – jest naprawdę mocne i aż chce się sięgnąć od razu po dalsze losy rodziny Ashera z Restharven. Mam tylko nadzieję, że w "Odzyskanej magii" nie zanotujemy takiego samego spadku jakości, jak w przypadku "Przebudzonego maga"...
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz