Nie jestem psychofanem serii "Uncharted", ale uważam, że ta konsolówka to bardzo zgrabnie zrealizowana opowieść, dostarczająca fajną rozrywkę i z przyjemnością przeszedłem jej cztery części, śledząc historię Nathana Drake'a. W zeszłym roku dowiedziałem się o kręceniu zdjęć do filmowej adaptacji sagi. Moje uczucia w tym momencie można było nazwać co najmniej mieszanymi. Z jednej strony fabuła posiada potencjał filmowy jako kolejny klon Indiany Jonesa, z drugiej przeniesienie gry na srebrny ekran praktycznie nigdy nie kończy się dobrze. Jak było w tym przypadku?
Nathan Drake to młody, przystojny, wysportowany sierota, chwytający się każdej dostępnej roboty, aby zarobić nieco grosza. Przyuczony w dzieciństwie przez starszego brata, nie stroni również od kieszonkostwa, które, nota bene, wychodzi mu bardzo zgrabnie. Pewnego dnia zostaje zaczepiony przez nieznajomego w średnim wieku – ten klasycznie namawia go do surrealistycznej roboty popisując się przed chłopakiem własnymi umiejętnościami złodziejskimi. Po kilku oklepanych scenach, kiedy to Nathan udaje niezainteresowanego, para wyrusza na poszukiwania zaginionego złota Ferdynanda Magellana.
Tym, co przede wszystkim rzuca się w oczy podczas seansu, jest olbrzymia niezgodność opisu dystrybutora kina z rzeczywistym obrazem. Czytamy w nim, że protagoniści poszukują mitycznej krainy El Dorado, a pośród nich znajduje się "przebojowa dziennikarka" Elena Fisher. Po pierwsze, podczas całego filmu nie pada stwierdzenie o jakiejkolwiek krainie – chłopaki szukają statków sławnego Magellana, które mają być pełne złota. Po drugie, niesamowicie istotna w grach Elena Fisher wcale nie pojawia się w filmie! Ba, nie ma mowy o jakiejkolwiek dziennikarce! Podejrzewam, że ta niezgodność związana jest z kilkukrotnie zmieniającymi się reżyserami oraz scenarzystami i zmieniającą się koncepcją fabuły. Być może w pierwotnej wersji wymienione wyżej rzeczy faktycznie miały mieć miejsce, jednak nie rozumiem, czemu ostatecznie nie poprawiono wypuszczonych do sieci informacji.
Nie będę czekał do końca recenzji i odpowiem wam teraz na postawione na początku pytanie – "Uncharted" wpisuje się w niepotrzebne i całkowicie nieudane adaptacje gier komputerowych. Zacznijmy od tego, że film ukazuje nam bardzo odmłodzone wersje Drake'a i jego najlepszego przyjaciela, Sully'ego. W internecie krążyły plotki, jakoby produkcja miała być prequelem, co uzasadniało ten zabieg. Finalnie czerpie ona bogato z wątków oryginalnej trylogii. W konsekwencji otrzymaliśmy obraz pogmatwany, chaotyczny, nietrzymający się kupy. Sceny są niejednokrotnie idiotyczne, a my zakrywamy oczy z żenady. Już na początku chłopaki mają ukraść jeden z przedmiotów Magellana z wystawnej aukcji. Nie wdając się za bardzo w szczegóły i spoilery, widać, że nikt nie pochylił się nad scenariuszem, żeby chociaż minimalnie dopracować ten (w założeniu) brawurowy skok. Zuchwała kradzież poprzedzona jest ciągiem nierealnych zdarzeń, a policja chyba w tym świecie nie istnieje.
Moglibyście zapytać, czemu doszukuję się realizmu w przygodówce? Otóż, w odróżnieniu do oryginału, nie uświadczymy tu jakichkolwiek wątków fantastycznych. Co więcej, z chęcią przymykam oko na uproszczenia w tego typu filmach, bo taka jest konwencja gatunku, tylko muszą one bawić i nie walić widza między oczy swoim nieokrzesaniem. Tymczasem scena (do zobaczenia w zwiastunie), kiedy Nate wypada z samolotu, woła o pomstę do nieba. Facet w krótkim czasie zostaje przejechany przez samochód, obija się o ważące setki kilogramów skrzynie, swobodnie "pływa" w powietrzu skacząc sobie od przedmiotu do przedmiotu i prowadzi głupkowate konwersacje ze współtowarzyszką, nie odnosząc żadnego urazu. W tym samym momencie dookoła nich z krzykiem spadają randomowi najemnicy… Widać w dzieciństwie nie odebrali lekcji skysurfingu albo Ziemia oddziałuje na nich z większą grawitacją.
Z fajnych rzeczy związanych z brakiem realizmu nadmienię jedną ze scen pod koniec filmu. Ze względu na spory spoiler nie mogę wam zdradzić, co tam się działo, jednak jej rozmach wywołał u mnie uśmiech na twarzy i widać, że to właśnie tam zostały wpompowane największe pieniądze. I takie odstępstwa od rzeczywistości jestem w stanie zaakceptować.
Jeżeli chodzi o grę aktorską, to zbyt wiele dobrego do powiedzenia nie mam. Tom Holland jako Nathan Drake praktycznie kopiuje swoją rolę Spider-Mana. I o ile w Marvelu wypadł doskonale – można mówić, że aktor urodził się do zagrania przyjaznego pajęczaka z sąsiedztwa o wielkim sercu, rzucającego czerstwymi dowcipami – to w "Uncharted" jego rola w ogóle się nie klei. Komputerowy Nate to szarmancki zawadiaka – zabawny, uczuciowy, kiedy trzeba to potrafi przyłożyć, a w innym momencie pocieszy dobrym słowem. Holland odstawił jakąś wynaturzoną parodię, której w ogóle nie da się lubić.
Nieco więcej sympatii mam do Marka Wahlberga jako Victora Sullivana, ale to raczej z tego powodu, że od dawna ma cieplutkie miejsce w moim serduszku. Widać, iż bardzo chciał zagrać w tym filmie, jednak rola nie do końca mu leży, a scenariusz zupełnie nie daje rozwinąć skrzydeł. W konsekwencji otrzymaliśmy bezpieczną postać, która nie wychodzi poza wykreowane w pierwszych scenach pozy. Co ciekawe, początkowo Marky Mark miał zagrać Nathana Drake'a i faktycznie w tej roli widzę go o wiele bardziej. Największy zarzut do protagonistów jest taki, że nie ma między nimi żadnej chemii, a fatalny scenariusz sprawia, iż nie da się z nimi emocjonalnie związać. Jako antagonista występuje Antonio Banderas i gra poniżej swojego najniższego poziomu. Brak większej filozofii w jego postępowaniu – ma być zły, to taki jest i już. Facet miota się po ekranie z fejkowym akcentem "na ruska" i właściwie równie dobrze mogłoby go zabraknąć w obsadzie. O innych postaciach nawet nie warto pisać.
Niestety "Uncharted" nie broni się ani jako adaptacja gry, ani jako film przygodowy. Fani serii będą całkowicie zawiedzeni, ale widzowie z nią niezaznajomieni również wyjdą z seansu ubożsi o prawie dwie godziny życia. Winę za wszystko ponosi fatalny scenariusz, w całości składający się z gatunkowych klisz, prowadzący widza za rączkę przez kolejne absurdalne sceny. Od początku do końca wiadomo, co się stanie, jak zmienią się postaci oraz jaki będzie finał. Plusikiem są okresowo pojawiające się ładne zdjęcia, z ciekawą sceną pod koniec produkcji, o której mówiłem wcześniej. Z drugiej strony momentami tak mocno widać green screen, że aż zęby bolą. Cóż, nie polecam, szkoda kasy.
Komentarze
Dodaj komentarz