Fragment książki

12 minut czytania

Rozdział 1

Tessia zdawała sobie sprawę, że nie istnieje bezbolesny sposób przeprowadzenia amputacji. Nie, jeśli miało się to zrobić dobrze. Przy porządnej amputacji potrzebny jest płat skóry do pokrycia kikuta – a to wymaga czasu.

Kiedy jej ojciec zaczął wprawnymi ruchami rozcinać skórę na palcu chłopca, obserwowała twarze ludzi zgromadzonych w izbie. Ojciec chłopaka stał wyprostowany, z założonymi rękami. Nie potrafił ukryć niepokoju, trudno jednak było powiedzieć, czy wynikał on ze współczucia dla syna, czy też z niepewności, czy bez tej pary rąk uda się na czas zakończyć zbiory. Zapewne z jednego i drugiego po trochu.

Matka trzymała syna mocno za drugą rękę, patrząc mu cały czas prosto w oczy. Twarz chłopca była zaczerwieniona, pojawiły się też na niej kropelki potu. Miał zaciśniętą szczękę i pomimo zakazów ojca przyglądał się z uwagą zabiegowi. Jak dotąd zdołał wytrzymać bez ruchu; nie cofał zranionej ręki, nie kręcił się. Nie wydawał też żadnych dźwięków. Jego samokontrola robiła na Tessii wrażenie, zwłaszcza że był bardzo młody. O chłopach mówiono, że to twardzi ludzie, ale jej dotychczasowe doświadczenie nieszczególnie potwierdzało tę opinię. Zastanawiała się, czy chłopak będzie się trzymał tak dzielnie do końca. Ostatecznie najgorsze wciąż było przed nim.

Zmarszczki na twarzy ojca Tessii rysowały wyraz głębokiego skupienia. Ostrożnie zdjął skórę z palca chłopca i ściągnął ją poza staw. Spojrzał na Tessię, a ona natychmiast wyciągnęła z płomienia mały ostry nożyk do przecinania ścięgien i podała go ojcu, odbierając jednocześnie ostrze numer pięć, które następnie dokładnie umyła i położyła na palniku, by się wypaliło do czysta.

Kiedy podniosła wzrok, chłopiec miał napiętą, zmarszczoną twarz. Ojciec Tessii właśnie zaczął przecinać staw. Zerknęła na ojca chłopaka – jego oblicze teraz poszarzało. Matka była biała jak płótno.

– Lepiej tam nie patrzeć – poradziła jej szeptem Tessia.

Kobieta szybkim ruchem odwróciła głowę.

Ostrze uderzyło w tacę chirurgiczną z brzękiem znamionującym nieodwracalność. Odebrała od ojca nożyk i podała mu zakrzywioną igłę, na którą już wcześniej nawlekła cienką nić zrobioną z jelita. Gdy igła bez trudu przeszła przez skórę chłopca, Tessia poczuła lekki przypływ dumy – to ona tak dobrze ją przygotowała na tę operację, a nić była najcieńsza, jaką kiedykolwiek udało jej się wykonać.

Spojrzała na odcięty palec, który leżał na brzegu tacy. Jeden jego koniec stanowiła poczerniała, sącząca się miazga, ale od strony cięcia ciało wyglądało uspokajająco zdrowo. Kilka dni wcześniej palec został paskudnie zgnieciony w wypadku podczas żniw, ale podobnie jak większość mieszkańców wiosek i rolników, wśród których pracował jej ojciec, ani chłopiec, ani jego rodzice nie udali się po pomoc, dopóki w ranie nie rozwinęła się gangrena. Żeby ktoś zgodził się na odjęcie kawałka swojego ciała, trzeba było czasu i nieznośnego bólu.

Takie zakażenie mogło zatruć krew, wywołać gorączkę, a nawet doprowadzić do śmierci. To, że maleńka rana może spowodować zgon, zawsze wprawiało Tessię w zdumienie. A także w przerażenie. Widziała ludzi doprowadzonych do szaleństwa – nawet samookaleczających się – z powodu zwykłej próchnicy zęba; widziała silne kobiety, które wykrwawiały się podczas porodu; zdrowe dzieci, które przestawały oddychać bez widocznego powodu, i gorączki, które rozprzestrzeniały się po całych wsiach, zabijając kilka osób, gdy tymczasem inni co najwyżej czuli się odrobinę gorzej.

Miała szesnaście lat i pomagając ojcu, widziała więcej ran, chorób i śmierci niż większość kobiet przez całe życie. Widziała jednak również ludzi uleczonych z choroby, ulgę niesioną tym, którzy cierpieli na chroniczne niedomagania, uratowane życia. Znała wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci w wiosce i całym majątku, a także tych z dalsza. Znała się na sprawach, w które tylko niewielu miało wgląd. W przeciwieństwie do większości miejscowych umiała czytać i pisać, no i myśleć, i…

Ojciec spojrzał na nią, podał jej igłę, po czym odciął końcówkę nici. Porządnie wykonane szwy przytrzymywały teraz płat skóry wokół kikuta. Tessia znała procedurę, wyciągnęła więc ze swojej torby opatrunki i bandaże i podała je ojcu.

– Proszę to wziąć – ojciec Tessii zwrócił się do matki chłopaka.

Kobieta puściła rękę swojego syna i biernie przyglądała się, jak ojciec Tessii kładzie na jej dłoni bandaż, a na nim opatrunek. Następnie ułożył dłoń chłopca na jej dłoni tak, by kikut kciuka znalazł się w samym środku opatrunku, a potem chwycił za opaskę tamującą krew, która obejmowała ramię chłopca.

– Kiedy to poluzuję, krew w ręce zacznie płynąć normalnie – powiedział do matki. – Palec będzie krwawić. Trzeba owinąć go opatrunkiem i trzymać mocno, dopóki krew nie znajdzie innej drogi.

Kobieta zagryzła wargę i potaknęła. Kiedy ojciec Tessii poluzował opaskę, ręka chłopca zaczęła powoli odzyskiwać zdrowy różowy kolor. Wokół szwów zebrała się krew, więc matka szybko zacisnęła dłoń na kikucie. Chłopak skrzywił się. Kobieta zaś pogładziła go z czułością po głowie.

Tessia powstrzymała uśmiech. Ojciec nauczył ją, że należy pozwalać bliskim chorego uczestniczyć w procesie uzdrawiania, choćby w najmniejszy nawet sposób. Dawało im to poczucie kontroli i czyniło mniej podejrzliwymi albo niechętnymi wobec metod, którymi się posługiwał.

Po chwili ojciec Tessii sprawdził kikut, mocno owinął go bandażem, dając przy tym rodzicom chłopca instrukcje, jak zmieniać opatrunek i jak utrzymywać ranę w czystości, gdy ich syn wróci do pracy (wiedział, że nie ma sensu przekonywać ich, by chłopak został w domu), kiedy będzie można zdjąć bandaż i na jakie oznaki ewentualnego zakażenia powinni zwrócić uwagę.

Gdy wymieniał wszystkie lekarstwa i opatrunki, które będą im potrzebne, Tessia wyjmowała je z torby i układała w najczystszym miejscu stołu, jakie zdołała wypatrzeć. Odcięty palec zawinęła w szmatkę i odłożyła na bok. Pacjenci i ich rodziny zazwyczaj chcieli mieć możliwość spalenia lub pogrzebania takich szczątków, być może w obawie przed tym, co mogłoby się z nimi stać, gdyby sami się ich nie pozbyli. Niewątpliwie do wielu z nich od czasu do czasu docierały niepokojące, a zarazem komiczne opowieści o kyraliańskich uzdrowicielach, którzy w sekrecie przeprowadzają doświadczenia na amputowanych kończynach, wykorzystując kości do przygotowywania straszliwych wywarów, albo też w jakiś sposób je ożywiając.

Umyła i wypaliła igłę nad ogniem, po czym schowała wszystkie narzędzia do torby. Tacą chirurgiczną będzie musiała zająć się później, w domu. Zgasiła ogień na palniku i czekała, aż rodzina zacznie składać podziękowania.

To też należało do świetnie znanego jej już schematu. Ojciec nienawidził chwili, kiedy pacjenci zaczynali wyrażać swoją wdzięczność. Czuł się zakłopotany. Poza wszystkim nie świadczył swoich usług całkiem za darmo. Mistrz Dakon zapewniał jemu i jego rodzinie dach nad głową oraz zapłatę za to, że troszczył się o ludzi w jego włościach.

Ojciec wiedział jednak, że przyjmowanie z pokorą i cierpliwością podziękowań wyrabia mu wśród ludzi dobrą opinię. Nigdy natomiast nie brał podarunków. Wszyscy mieszkający na ziemiach należących do Dakona płacili swojemu panu dziesięcinę, a zatem pośrednio opłacali jego usługi.

Do niej należało wyczekiwanie na odpowiedni moment, by przerwać ten potok podziękowań i przypomnieć ojcu, że jeszcze czeka ich praca. Wtedy rodzina przeprasza, jej ojciec również, a następnie są odprowadzani do drzwi.

Ale kiedy zbliżyła się ta chwila, na zewnątrz rozległ się tętent kopyt. Wszyscy zamilkli, nasłuchując. Koń zatrzymał się i obecnych w izbie dobiegł odgłos kroków, a zaraz potem walenie do drzwi.

– Veran Uzdrowiciel? Czy jest tam Uzdrowiciel Veran?

Chłop i ojciec Tessii jednocześnie ruszyli ku drzwiom, ale jej ojciec zatrzymał się w pół kroku, pozwalając gospodarzowi otworzyć drzwi. W progu stał dobrze ubrany mężczyzna w średnim wieku. Na jego czole perliły się kropelki potu. Tessia rozpoznała Kerona, majordomusa Mistrza Dakona.

– Owszem, jest – odpowiedział gospodarz.

Keron zerknął w głąb ciemnej chaty chłopa.

– Jesteś potrzebny w rezydencji, Uzdrowicielu Veranie. Jak najszybciej.

Ojciec Tessii zmarszczył brwi, po czym skinął na córkę. Dziewczyna chwyciła torbę oraz palnik i wybiegła za nim na światło dzienne. Jeden ze starszych synów chłopa czekał z koniem i bryczką, których Mistrz Dakon użyczał im, kiedy odwiedzali pacjentów poza wioską. Szybko wstał i zdjął z szyi starej klaczy worek z owsem. Veran skłonił głowę w geście podziękowania, wziął z rąk córki torbę i położył ją z tyłu bryczki.

Gdy siadali na koźle, Keron wskoczył na swego wierzchowca i pomknął galopem w kierunku wsi. Ojciec ujął wodze i pogonił klacz, ona zaś potrząsnęła łbem, ale ruszyła przed siebie. Tessia spojrzała na ojca.

– Myślisz, że…? – urwała, zdając sobie sprawę z bezsensowności tego pytania.

Myślisz, że to ma coś wspólnego z Sachakaninem? – chciała zapytać, ale po co w ogóle miałaby zawracać mu głowę. Dowiedzą się, kiedy dotrą na miejsce.

Trudno było nie wyobrażać sobie najgorszego. Ludzie w wiosce nie przestawali szeptać o obcym magu przebywającym w domu Mistrza Dakona, odkąd się tu pojawił, a ich strach i lęki po prostu nie mogły się nie udzielić. Mistrz Dakon wprawdzie również był magiem, ale magiem znajomym – szanowanym i kyraliańskim. Jeśli budził lęk, to tylko z powodu swej mocy i władzy, jaką sprawował nad losem poddanych mu ludzi; ale nie należał do panów, którzy nadużywają swej władzy. Natomiast sachakańscy magowie zaledwie niecałe sto lat wcześniej panowali nad zniewoloną Kyralią i wedle wszelkich przekazów lubili przy każdej sposobności przypominać ludziom, jak rzeczy się miały, zanim Kyralia uzyskała niezależność.

Myśl jak uzdrowiciel, powiedziała do siebie, kiedy bryczka podskakiwała na nierównej drodze. Rozważ wszystko, co wiesz. Ufaj rozumowi, a nie emocjom.

Ani Sachakanin, ani Mistrz Dakon nie mogli zachorować. Obaj są magami, są więc odporni na większość chorób, z wyjątkiem kilku najrzadszych. Nie są odporni na zarazy, ale rzadko na nie zapadają. Mistrz Dakon wezwałby jej ojca, zanim jeszcze choroba zdążyłaby się porządnie rozwinąć, aczkolwiek możliwe, że Sachakanin nie wspomniałby słowem o tym, że się źle czuje, nie chcąc, by go leczył kyraliański uzdrowiciel.

Wiedziała, że magom zdarza się umierać od odniesionych ran. Mistrz Dakon może być ranny. To nasunęło jej jeszcze bardziej przerażającą możliwość. Co jeśli Mistrz Dakon pobił się z Sachakaninem? Gdyby tak było, to rezydencja – a zapewne i cała wioska – byłyby teraz tylko dymiącą ruiną, pomyślała, jeśli to, co opowiadają o walkach magów, jest prawdą. Zjeżdżali właśnie ze wzgórza, na którym znajdowała się zagroda, i przed ich oczami roztoczył się widok na wioskę i domy rozłożone na tym brzegu rzeki po obu stronach drogi. Panował tu spokój dokładnie taki, jak kiedy wyjeżdżali.

Może pacjent – albo pacjenci – do których się spieszyli, to któreś ze sług w domu maga. Oprócz Kerona w rezydencji było jeszcze sześć osób służby domowej i stajennej. Wraz z ojcem wielokrotnie zajmowała się nimi w chorobie. Również chłopi spoza wioski przybywali niekiedy do rezydencji, jeśli byli chorzy lub ranni, aczkolwiek woleli wtedy udawać się bezpośrednio do jej ojca.

Kto jeszcze tam jest? Och, oczywiście. Jayan, uczeń Mistrza Dakona, przypomniała sobie. Ale o ile wiem, on ma takie same zabezpieczenia przed chorobami jak mag władający wyższą magią. Może to on wdał się w bójkę z Sachakaninem. Dla obcego Jayan byłby trochę jak niewolnik, a…

– Tessio.

Spojrzała na ojca wyczekująco. Czyżby on podejrzewał, kto może potrzebować ich pomocy?

– Tessio… Twoja matka chce, byś przestała mi pomagać.

Nadzieja zmieniła się w rozpacz.

– Wiem. – Skrzywiła się. – Chce, żebym znalazła porządnego męża i zaczęła rodzić dzieci.

Nie uśmiechnął się w odpowiedzi, jak dawniej, kiedy poruszali ten temat.

– Czy to takie złe? Tessio, nie możesz zostać uzdrowicielką.

Słysząc poważny ton, spojrzała na niego ze zdumieniem i rozczarowaniem. O ile jej matka wielokrotnie wyrażała takie zdanie, ojciec nigdy dotąd się z nią nie zgadzał. Poczuła, że coś w niej zamiera, coś ściska jej żołądek, jakaś lodowata ręka chwyta ją za serce. Co oczywiście z punktu widzenia jej wiedzy uzdrowicielskiej nie miało żadnego sensu i nie mogło być prawdą.

– Ludzie w wiosce cię nie zaakceptują – ciągnął ojciec.

– Nie możesz tego wiedzieć – zaoponowała. – Dopóki nie spróbuję i nie poniosę klęski, nie możesz być pewien. Z jakiego powodu mieliby mi nie ufać?

– Z żadnego konkretnego. Nawet cię lubią, ale uwierzyć w to, że kobieta może leczyć, będzie im równie trudno, jak w to, że reber rozwinie skrzydła i poleci. Uważają, że kobiety nie potrafią myśleć rozsądnie.

– Ale przecież akuszerki… im ufają. Jaka jest różnica między przyjmowaniem porodu a leczeniem?

– Taka, że… to, co robią akuszerki, jest bardzo specjalne i ograniczone. Uzdrowiciel posiada wiedzę i doświadczenie, których nigdy nie zdobędzie żadna akuszerka. Większość z nich nie umie nawet czytać.

– A mimo to wieśniacy im ufają. Czasem nawet bardziej niż tobie.

– Bo poród to sprawa kobieca – odparł z krzywym uśmiechem.

– A uzdrawianie nie.

Tessia nie znajdowała słów. Wzbierały w niej złość i rozpacz, ale wiedziała, że wybuch gniewu nic tu nie pomoże. Musi być przekonująca, jednak jej ojciec nie jest zwykłym wieśniakiem, którego łatwo przekabacić. Jest chyba najmądrzejszym człowiekiem w wiosce.

Kiedy bryczka wtoczyła się na główną drogę, Tessia zaklęła pod nosem. Nie zdawała sobie sprawy, że ojciec zgodził się ze zdaniem jej matki. Muszę sprawić, żeby zaczął myśleć inaczej, ale muszę to zrobić ostrożnie, uświadomiła sobie. On nie lubi sprzeciwiać się mamie. Postaram się zatem osłabić jej przekonanie, no i zmniejszyć wątpliwości ojca co do mojej dalszej nauki. Musi rozważyć wszystkie argumenty za i przeciw pracy uzdrowicielki i wymyślić, jak obrócić je na swoją korzyść. W tym celu powinna poznać wszystkie szczegóły planu rodziców.

– Co zrobisz, kiedy przestanę ci towarzyszyć w wizytach? – spytała.

– Wezmę do pomocy chłopaka z wioski – odpowiedział.

– Którego?

– Zapewne najmłodszego od Młynarza. To bystry dzieciak.

A zatem już to przemyślał. Poczuła ukłucie żalu.

Doskonale utrzymana główna droga była mniej wyboista niż dróżka wiodąca do zagrody, toteż ojciec ściągnął wodze i popędził klacz. Kołysanie bryczki przeszkadzało Tessii w myśleniu. Widziała twarze pojawiające się w oknach, gdy wjechali do wioski. Nieliczni ludzie, którzy szli drogą, zatrzymywali się, żeby z uśmiechem skinąć głową jej ojcu.

Kiedy pociągnął za lejce, by wstrzymać nieco klacz, musiała się chwycić poręczy; podjechali już pod boczną bramę rezydencji. W przyćmionym świetle Tessia widziała stajennych, którzy właśnie wyszli im naprzeciw, żeby przejąć lejce, gdy tylko bryczka stanie. Ojciec zszedł z kozła. Keron zbliżył się do niego i odebrał torbę. Tessia zeskoczyła na ziemię i pobiegła za nimi do domu.

Minęła kuchnię, spiżarnię, łaźnię i inne pomieszczenia gospodarcze mieszczące się wzdłuż korytarza, którym szli. Gdy zaczęli się wspinać na wyższe piętro, odgłos ich szybkich kroków niósł się echem w ciasnej klatce schodowej. Pokonała jeszcze kilka zakrętów i znalazła się w części budynku, w której nigdy dotąd nie była. Elegancko ozdobione ściany i piękne meble podpowiadały, że to pokoje mieszkalne, ale nie były to te same pomieszczenia, które widziała przed paroma laty, kiedy wezwano ojca, żeby zajął się dość zwyczajną młodą kobietą cierpiącą na omdlenia. Było tu kilka sypialni i salon, dlatego domyśliła się, że to pokoje gościnne. Poczuła więc zaskoczenie, kiedy Keron otwarł jedne z drzwi i wprowadził ich do niewielkiego pokoju, gdzie znajdowało się tylko proste łóżko i wąski stół. Pomieszczenie nie miało okien, przez które mogłoby wpadać światło, toteż na stole stała niewielka lampka. Było tu ubogo i niezbyt czysto. Tessia spojrzała na łóżko i natychmiast przestała myśleć o wyglądzie pokoju.

Na łóżku leżał mężczyzna o twarzy tak posiniaczonej i nabrzmiałej, że jedno oko wyglądało jak nabiegła krwią, opuchnięta szparka. Białko drugiego oka było pociemniałe. Tessia podejrzewała, że w lepszym świetle okazałoby się czerwone. Wargi układały się krzywo, zapewne z powodu złamanej szczęki. Twarz miał szeroką i o dziwacznym kształcie, co jednak mogło stanowić efekt odniesionych obrażeń.

Mężczyzna przyciskał prawą rękę do piersi i uwadze Tessii nie uszło, że jest ona wykrzywiona w nienaturalny sposób. Jego tors też był siny. Człowiek ten miał na sobie jedynie krótkie, potargane spodnie, niezbyt porządnie pocerowane w wielu miejscach. Był smagły i szczupły. Nogi miał bose i brudne od kurzu. Jedna kostka brzydko nabrzmiała, łydka drugiej nogi wyglądała na nieco wykrzywioną, jakby kiedyś nie zrosła się dobrze po złamaniu.

W pokoju panowała cisza, jeśli nie liczyć szybkiego, wysilonego oddechu leżącego na łóżku mężczyzny. Tessia rozpoznała ten dźwięk i serce w niej zamarło. Ojciec leczył kiedyś człowieka z połamanymi żebrami, które poprzebijały płuca. Tamten mężczyzna umarł.

Ojciec nie poruszył się, odkąd weszli do pokoju. Stał nieruchomo, pochylony lekko, wpatrując się w pobitą, połamaną postać na łóżku.

– Ojcze – odezwała się nieśmiało Tessia.

Niemalże podskoczył, wyprostował się i odwrócił ku niej. Kiedy ich oczy się spotkały, poczuła zrozumienie przebiegające między nimi. Zorientowała się, że nieznacznie kręci głową, i zauważyła, że ojciec robi to samo. Uśmiechnęła się blado. Przecież w takich momentach, kiedy nie potrzebowali słów, żeby się wzajemnie zrozumieć, musiał widzieć, że jej przeznaczeniem jest pójść w jego ślady.

Ojciec zmarszczył brwi i spuścił wzrok, po czym odwrócił się w stronę łóżka. Tessia poczuła nagły bolesny zawód. Powinien był się uśmiechnąć, skinąć głową, dać jej jakiś znak, który zapewniłby ją, że będą nadal razem pracować.

Muszę odzyskać jego zaufanie, pomyślała. Odebrała od Kerona torbę ojca, położyła ją na wąskim stoliku i otworzyła. Wyciągnęła palnik, zapaliła i ustawiła płomień. Na zewnątrz pokoju rozległy się kroki.

Pokój wypełnił się nagle oślepiającym białym światłem. Tessia uchyliła się, kiedy nad jej głową przemknęła kula blasku. Wpatrzyła się w nią i natychmiast tego pożałowała. Światło było zbyt jasne. Kiedy odwróciła oczy, widziała tylko ciemny krąg.

– Czy to wystarczy? – rozległ się głos z dziwacznym akcentem.

– Dziękuję, panie – usłyszała pełną szacunku odpowiedź ojca.

Panie? – Tessia poczuła, że skręca ją w brzuchu. Jej ojciec mógłby się zwrócić w ten sposób tylko do jednej osoby przebywającej obecnie w rezydencji. Wraz z tą świadomością poczuła, że wzbiera w niej bunt. Nie okażę strachu przed tym Sachakaninem, postanowiła. Aczkolwiek obawiam się, że nie mam wielkich szans zadrżeć na czyjś widok, skoro chwilowo niewiele widzę. Potarła oczy. Ciemny krąg zbladł nieco, wzrok jej wracał. Zerknęła w stronę drzwi i dostrzegła w nich dwie postacie.

– Jak oceniasz jego szanse, Uzdrowicielu Veranie? – spytał nieco lepiej znany głos.

Ojciec zawahał się, zanim udzielił odpowiedzi.

– Marnie, mój panie – przyznał. – Ma przebite płuca. Takie obrażenia są zazwyczaj śmiertelne.

– Zrób co w twojej mocy – rozkazał Mistrz Dakon.

Tessia widziała teraz twarze obu magów. Mistrz Dakon miał ponurą minę, jego towarzysz uśmiechał się. Odzyskała już wzrok na tyle, że rozpoznawała szerokie rysy Sachakanina, bogato zdobioną kurtkę i spodnie, które miał na sobie, a także wysadzany klejnotami sztylet w pochwie zawieszonej u pasa – broń, którą Sachakanie nosili, by podkreślać fakt, że są magami. Mistrz Dakon powiedział coś cicho i obaj mężczyźni wyszli. Tessia usłyszała cichnące kroki gdzieś dalej w korytarzu.

Światło nagle zgasło, pogrążając pokój w całkowitej ciemności. Tessia dosłyszała, że ojciec przeklina pod nosem. Chwilę później znowu zrobiło się jasno, aczkolwiek już nie tak oślepiająco. Tessia podniosła oczy i zobaczyła wchodzącego do pokoju Kerona z dwiema dużymi lampami.

– Och, dziękuję – powiedział ojciec Tessii. – Ustaw je tutaj i tam.

– Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? – spytał służący. – Wody? Płótna?

– W tej chwili potrzebuję przede wszystkim informacji. Jak to się stało?

– Nie jestem pewny… Nie widziałem.

– A czy ktokolwiek widział? Łatwo nie zauważyć pojedynczego obrażenia, kiedy jest ich tak wiele. Opis, gdzie został uderzony…

– Nikt nie widział – odparł szybko Keron. – Nikt oprócz Mistrza Dakona, tego niewolnika i jego mistrza.

Niewolnik? Tessia przyjrzała się rannemu mężczyźnie. Oczywiście. Ciemna skóra i szerokie rysy są typowo sachakańskie. Nagle zainteresowanie sachakańskiego maga nabrało sensu.

Jej ojciec westchnął.

– W takim razie przynieś mi wody, a ja spiszę to, co powinieneś zabrać od mojej żony.

Majordomus wybiegł pospiesznie. Ojciec spojrzał na Tessię chmurnie.

– To będzie dla nas obojga długa noc. – Uśmiechnął się blado. – W takich chwilach zastanawiam się, czy naprawdę nie kusi cię wizja przyszłości, jaką rysuje twoja matka.

– Właśnie w takich momentach ona nawet nie przychodzi mi do głowy – odparła dziewczyna. Po czym dodała cicho: – Może tym razem nam się uda.

Ojciec otwarł szeroko oczy i wyprostował nieco ramiona.

– Bierzmy się do pracy.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...