Ponad 28 lat fani filmu „TRON” musieli czekać na kontynuację przygód Kevina Flynna w cyfrowym świecie. Przez ten długi czas tytuł obrósł swoistym kultem, którego niestety do dziś nie rozumiem. Efekty specjalne i projekt świata musiały wtedy robić wrażenie, ale nie da się ukryć, że warstwa fabularna tamtego dzieła była mizerna – infantylna i pełna nielogiczności. Podobnie jak gra aktorska, która mocno odstawała od nowatorskiego uniwersum.
W czym więc tkwi siła tego fenomenu? Zbyt późno obejrzałem pierwszą część filmu i dlatego nigdy tego nie pojmę? Możliwe, aczkolwiek zakupując bilet i pewnie kierując się do sali kinowej, po cichu liczyłem, że debiutant Joseph Kosinski i jego „TRON: Dziedzictwo” pozwolą mi w końcu poczuć magię tego uniwersum. No cóż, niestety nie tym razem.
Historia skupia się na losach 27-letniego Samuela Flynna (Garrett Hedlund). Jego ojciec, Kevin (Jeff Bridges), zaginął w tajemniczych okolicznościach 21 lat temu. Długie poszukiwania rodziciela nie przyniosły skutku i finalnie główny bohater musiał pogodzić się ze stratą, co mocno wpłynęło na jego życie. Nie potrafi odnaleźć się we współczesnym świecie, a firma jego ojca zostaje powoli rozszarpywana przez chciwych kapitalistów.
Wszystko się jednak zmienia, gdy Alan Bradley (Bruce Boxleitner), długoletni wspólnik i przyjaciel jego ojca, otrzymuje wiadomość, że Flynn Senior żyje. Trop wiedzie do jego biura w opuszczonym salonie gier komputerowych, gdzie Kevin prowadził badania nad wirtualną rzeczywistością i sztuczną inteligencją. Przeszukując pomieszczenie w poszukiwaniu kolejnych wskazówek, przypadkowo uruchamia mechanizm, który przenosi go do cybernetycznego świata. Szybko okazuje się, że jego ojciec został tak naprawdę uwięziony przez oszalały program Clu 2.0, mający totalnego bzika na punkcie nieskazitelności.
Sęk w tym, iż „TRON: Dziedzictwo” bezczelnie powtarza największe grzechy swojego protoplasty. Fabuła wciąż jest naiwna niczym wolterowski Kandyd i nie potrafi rozbudzić w odbiorcy jakichkolwiek emocji. Historia o dziedzicu informatycznego imperium, który musi wziąć się w garść oraz dorosnąć do podejmowania dojrzałych decyzji, kompletnie nie angażuje widza i przyjmuje się ją z chłodną obojętnością. Podobnie jest z dialogami, napisanymi chyba przez jakiegoś ośmiolatka odurzonego cukierkami i Coca-Colą, bo często są tak puste oraz dziecinne, że totalnie wszystko człowiekowi opada. Natomiast dziur w warstwie fabularnej jest prawdopodobnie więcej niż w „TRONie” z 1982 roku, co stanowi spore osiągnięcie. Nie chcę tutaj zdradzać zbyt wiele i psuć rozrywki tym, którzy mimo wszystko na film pragną się wybrać, dlatego nie będę tutaj szafować konkretami (jak ktoś jest przeciwny tej opinii i uważa, że wydziwiam, to zapraszam na ubitą glebę w komentarzach).
Niby można byłoby na to wszystko machnąć ręką – wyłączyć myślenie oraz wyrzucić mózg i skupić się na efektach specjalnych, pięknie cyfrowego świata i na akcji. Problem jednak w tym, że zwyczajnie się nie da, a to dlatego, że w mniej więcej środku filmu zaczyna wkradać się nuda i powoli siada napięcie za pośrednictwem dłużyzn, skupiających się na refleksjach naszych kochanych bohaterów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby wynikała z tego jakaś głębia i inteligentne rozważania z odwołaniami do współczesnego świata. Owszem, jakiś smakowity zalążek tych elementów się pojawia, ale zostaje on rozcieńczony przez nadmierne wodolejstwo scenarzystów. Materiał, który można byłoby zawrzeć spokojnie w kilku krótkich scenach, tutaj rozciągnięty jest na blisko czterdzieści minut. Efekt tego jest taki, że człowiek, zamiast chłonąć ukryte pod płaszczykiem cyfrowego świata mądrości i morały, zasypia na mięciutkim fotelu. Ile można słuchać o tym, jakim Clu jest złym dyktatorem i co uczyniła jego niemożliwa do zrealizowania wizja stworzenia cyfrowej Arkadii? Jak długo trzeba oglądać wywody Kevina o przewadze świata rzeczywistego nad tym wirtualnym? Jego rozpaczy nad utraconym czasem, który mógł przeznaczyć dla rodziny i na rozwój swojej firmy, zamiast uganiać się za niemożliwym w cyfrowej krainie snów? Morał tego jest przaśny – nie siedź ciągle przy komputerze i wyjdź gdzieś z przyjaciółmi lub zajmij się rodziną, bo nagle obudzisz się samotny, zastanawiając się, gdzie uleciała młodość. Tyle tylko, że powziąłem to do wiadomości po dwóch pierwszych minutach, nie trzeba mi było tego w kółko powtarzać!
Gra aktorska też nie powala na kolana. Garrett Hedlund stara się jak może, ale najlepiej wychodzi mu napinanie muskułów w ciasnym kombinezonie i prezentowanie swojej łobuzerskiej buźki – w przypadku całej reszty jest niemniej plastikowy niż jeden z komputerowych programów. Jeff Bridges rozczarowuje, kreując przed nami jakieś chore połączenie Obi-Wana Kenobiego z „Kolesiem” Lebowskim. Facet sprawia wrażenie, jakby rozmyślał nie nad tym, jak uciec z cyfrowego świata, ale co zrobić z tymi milionami dolarów, jakie otrzymał za tę rolę. Olivia Wilde również nie zachwyca i spełnia tutaj podobną rolę co Hedlund – tyle tylko, że ma utrzymać w ryzach męską część publiczności. Najlepiej wypadł chyba Michael Sheen, który wcielił się w rolę Zuse – dwulicowego cwaniaczka, który stara się grać na dwa fronty w cyfrowej wojnie. Całkiem przyjemny popis aktorski, pomimo tego, że wątek tej postaci był całkowicie zbędny, a sam Zuse okazał się totalnym imbecylem (jednak zrzucam to na karb kiepskiego scenariusza).
Ponarzekałem sporo, więc najwyższy czas trochę posłodzić dziełu Kosinskiego. Wirtualny świat i cyfrowa metropolia zostały wykonane po mistrzowsku, wręcz hipnotyzują swoją kolorystyką, szczegółowością i namacalnością. Scenografia totalnie oszałamia nas swym przepychem i pietyzmem, a neonowe konstrukcje, delikatnie rozświetlające cybernetyczny mrok, pozostają w pamięci na bardzo długo. Wrażenie robi też cyfrowo odmłodzony Jeff Bridges (jako Clu 2.0), którego twarz jest faktycznie niezwykle realistyczna i widać gołym okiem, że włożono kupę roboty w ten aspekt. Oczywiście, nadal widoczne są elementy, które wciąż mocno tutaj kuleją (mimika w szczególności), aczkolwiek łatwo można to fabularnie uzasadnić trudnością programów do wyrażania ludzkich emocji, więc generalnie jakoś to nie razi.
Oczywiście, film został stworzony ze wszystkimi dobrodziejstwami technologii 3D, niestety każdy, kto oczekiwał uczty rangi „Avatara”, srodze się zawiedzie. Trzeci wymiar nadał delikatnej głębi produkcji, tym niemniej sądzę, że całość spokojnie mogłaby się obejść bez niego i każdy, kto zdecyduje się zakupić za kilka miesięcy wydanie DVD, zbyt wiele nie straci. Przynajmniej ja żadnego „opadu szczęki” czy ślinotoku, do którego przyczyniłoby się 3D, podczas seansu nie zaobserwowałem.
Oczywiście jak przystało na uniwersum „TRONa”, nie mogło zabraknąć walki na dyski czy przy pomocy światłocykli. Potyczki zostały tutaj dopracowane do takiej perfekcji, że nawet Clu nie miałby prawa narzekać. Całość jest niezmiernie widowiskowa, zapiera dech w piersiach i trzyma w napięciu do ostatecznego ciosu. Aż szkoda, że nie położono mocniejszego nacisku na ten aspekt i zdecydowano się na wspomniany wcześniej pseudointeligencki bełkot.
Miłe są też smaczki, które mogą wychwycić pasjonaci pierwowzoru z 1982 roku. Tam pojawia się firma „Encom”, tutaj odwiedzamy „Bar Flynna”, jest też podstarzały Alan Bradley i jego alter ego w cyfrowym świecie – TRON. Ba! Pojawia się nawet wnuk starego Eda Dillingera, który jest takim samym skurczybykiem jak jego dziadek. Takich subtelności jest o wiele więcej i za każdym razem wywołują one uśmiech na twarzy.
Oddzielny akapit pozostawiam dla oprawy muzycznej i niekwestionowanych gwiazd „TRON: Dziedzictwo” – duetu „Daft Punk”. Panowie śmiało mogą mieć oskarowe ambicje, gdyż ścieżka muzyczna jest zwyczajnie perfekcyjna. Bez tego tła klimat cybernetycznego świata diabli by wzięli, a wszystko nadawałoby się do kosza. Idealnie dobrano dźwięki do poszczególnych scen, a całość nastawiona jest na umiejętne budowanie atmosfery i co ważne – tutaj nie ma żadnego kiepskiego utworu, pominięcie chociaż jednego kawałka miałoby drastyczne konsekwencje dla filmu. Dominuje ciężka elektronika, przeplatana od czasu do czasu muzyką symfoniczną. Cóż jednak z tego, skoro tego soundtracka zwyczajnie trudno nie pokochać i pisze to człowiek, którego ten gatunek muzyczny zwyczajnie nie pociąga. Coś pięknego!
Konkludując, „TRON: Dziedzictwo” nie spełnił moich oczekiwań. Dzieło Josepha Kosinskiego okazało się taką wielką, cybernetyczną wydmuszką – fantastycznie udekorowaną na zewnątrz, ale w środku pustą niczym kieszenie autora tej recenzji. Fani filmu z 1982 roku powinni być wniebowzięci, tak samo jak pasjonaci muzyki elektronicznej. Natomiast reszta? Raczej przyjmie ten tytuł obojętnie i poczuje delikatny niesmak w ustach. Niewykorzystany potencjał.
Komentarze
(Widzisz Cou, tu tez napisałam )
Dodaj komentarz