Fragment książki

9 minut czytania

1

Barefoot prowadzi swoje seminaria na łodzi mieszkalnej w Sausalito. Trzeba zapłacić sto dolarów, żeby się dowiedzieć, po co żyjemy na tej ziemi. Dostaje się też kanapkę, ale tego dnia nie byłam głodna. Właśnie zabito Johna Lennona i chyba wiem, po co żyjemy na tej ziemi. Żeby się dowiedzieć, że to, co kochamy najbardziej, zostanie nam odebrane raczej na skutek błędu na górze niż w wyniku jakiegoś planu.

Zaparkowałam swoją hondę civic przy parkometrze i siedziałam, słuchając radia. Już na każdej częstotliwości można było usłyszeć wszystkie kiedykolwiek napisane piosenki Beatlesów. Cholera, pomyślałam. Czuję się, jakbym była z powrotem w latach sześćdziesiątych, a moim mężem był nadal Jefferson Archer.

— Gdzie jest przystań numer pięć? — spytałam dwóch przechodzących hipisów.

Nie odpowiedzieli. Zastanawiałam się, czy słyszeli już o Lennonie. Potem pomyślałam, co mnie, u diabła, obchodzi arabski mistycyzm, sufiowie i wszystko to, o czym Edgar Barefoot opowiada w swoim programie radiowym z Berkeley. Ci sufiowie to szczęśliwi ludzie. Dla nich istotą Boga nie jest potęga ani mądrość, ani miłość, ale piękno. To całkowicie nowa idea, nie znana żydom i chrześcijanom. Ja nie jestem ani żydówką, ani chrześcijanką. Nadal pracuję w sklepie muzycznym przy Telegraph Avenue w Berkeley i usiłuję spłacać raty za dom, który kupiliśmy z Jeffem, kiedy byliśmy małżeństwem. Teraz ja mam dom, a Jeff nie ma nic. Takie było całe jego życie.

Dlaczego ktoś przy zdrowych zmysłach miałby się przejmować arabskim mistycyzmem, zadawałam sobie pytanie, zamykając hondę i ruszając w stronę łodzi. Zwłaszcza przy takiej pogodzie. Ale co tam, przejechałam już przez most Richardsona, przez tandetne Richmond i obok rafinerii. Zatoka jest piękna, a na moście Richardsona każdego namierza policja. Liczą czas od momentu, kiedy się płaci rogatkowe i zjeżdża z mostu po stronie Marin. Jak się przyjeżdża do Marin za wcześnie, płaci się kupę forsy.

Nigdy nie przepadałam za Beatlesami. Kiedy Jeff przyniósł do domu płytę Rubber Soul, powiedziałam mu, że to mdłe. Nasze małżeństwo zaczęło się rozpadać, od kiedy musiałam miliard razy, dzień po dniu, wysłuchiwać Michelle. To było gdzieś około roku sześćdziesiątego szóstego. Tu, nad Zatoką, wiele osób datuje wydarzenia według ukazywania się płyt Beatlesów. Pierwszy solowy album Paula McCartneya ukazał się na rok przed naszą separacją. Kiedy słyszę Teddy Boy, zaczynam płakać. To rok, kiedy mieszkałam w naszym domu sama. Nie róbcie tego. Nigdy nie mieszkajcie same. Jeff do samego końca zajmował się swoją działalnością pacyfistyczną. Ja się wycofałam i słuchałam przez radio muzyki barokowej, niech ją licho porwie. W ten sposób po raz pierwszy usłyszałam Edgara Barefoota, którego początkowo uznałam za dupka z tym jego cienkim głosikiem i tonem kogoś, kto zachwyca się własną działalnością umysłową, ciesząc się niczym dwulatek każdym kolejnym satori. Są dowody, że byłam nad Zatoką jedyną osobą, która tak myślała. Później zmieniłam zdanie. Stacja KPFA zaczęła nadawać późno w nocy nagrane wykłady Barefoota, których słuchałam, próbując zasnąć. Kiedy człowiek jest na pół przytomny, cała ta monotonna recytacja nabiera sensu. Wiele osób tłumaczyło mi, że około roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego wszystkie programy nadawane w Strefie Zatokowej zawierały komunikaty podprogowe, pochodzące prawie na pewno od Marsjan. Komunikat, jaki odbierałam, słuchając Barefoota, brzmiał mniej więcej tak: „Jesteś w istocie dobrą osobą i nie powinnaś pozwolić, żeby ktoś inny układał ci życie”. W każdym razie, w miarę upływu czasu, sypiałam coraz lepiej. Zapomniałam Jeffa i to światło, które zgasło wraz z jego śmiercią, tyle że co pewien czas coś mi się przypominało, zwykle w związku z jakimś zdarzeniem w sklepie spółdzielczym na University Avenue. Jeff zwykle wdawał się tam w awantury, a mnie to bawiło.

Wchodząc po trapie na elegancką łódź Edgara Barefoota, uświadomiłam sobie, że będę datować mój udział w tym seminarium od zabójstwa Lennona i że te dwa wydarzenia są dla mnie nierozłączną całością. Cóż za sposób, żeby zacząć rozumieć świat. Lepiej wracaj do domu i wypal parę skrętów. Do licha z drżącym głosem oświecenia, to jest czas rewolwerów. Oświecona czy nie, nie masz tu nic do powiedzenia, jesteś sprzedawczynią płyt po studiach humanistycznych. „Najlepszym nawet brak zdecydowania...”, coś w tym rodzaju. „Cóż to za prymitywna bestia... wlecze się do Betlejem, żeby się narodzić”. Istota z wadą postawy, zmora świata. Mieliśmy test z Yeatsa. Dostałam A minus. Byłam dobra. Potrafiłam siedzieć przez cały dzień na podłodze, jedząc ser, popijając kozim mlekiem i zastanawiając się, która powieść jest najdłuższa... przeczytałam wszystkie długie powieści. Ukończyłam Uniwersytet Kalifornijski. Mieszkałam w Berkeley. Przeczytałam W poszukiwaniu straconego czasu i nic nie pamiętam. Jak to mówią, wyszłam przez te same drzwi, przez które weszłam. Nic mi to nie dało, wszystkie te lata w bibliotece, w oczekiwaniu aż zapali się mój numer, sygnalizując, że przyniesiono dla mnie książkę. Pewnie to samo może powiedzieć większość ludzi.

Ale i tak zachowuję te lata w pamięci jako dobry czas, w którym byliśmy mądrzejsi, niż się na ogół uważa. Wiedzieliśmy dokładnie, co mamy robić: reżim Nixona trzeba obalić; to, co robiliśmy, robiliśmy z pełną świadomością i nikt z nas tego nie żałuje. Teraz Jeff Archer nie żyje, od dzisiaj nie żyje John Lennon. Wzdłuż drogi leżą inni nieżywi ludzie, jakby przejechało tędy coś dużego. Może dzięki sufim z ich przekonaniem o nieodłącznym od Boga pięknie znajdę szczęście. Może to dlatego idę po trapie na tę wytworną łódź mieszkalną: spełnia się plan, w którym wszystkie te smutne śmierci ku czemuś prowadzą, w jakiś sposób owocują radością.

— Bilet? — zatrzymał mnie przeraźliwie chudy chłopak, podobny do naszego znajomego Joe Ćpuna.

— Chodzi o to? — Wyjęłam z torebki druczek, który dostałam pocztą od Barefoota za moje sto dolarów. W Kalifornii kupuje się oświecenie tak jak groszek w supermarkecie, na wagę i według objętości. Poproszę cztery funty oświecenia, powiedziałam sama do siebie. Nie, lepiej wezmę dziesięć funtów, bo nie mam w domu ani uncji.

— Proszę iść na tył łodzi — powiedział chudy młodzieniec.

— Miłego dnia — odpowiedziałam.

***

Kiedy się po raz pierwszy widzi Edgara Barefoota, można go wziąć za mechanika samochodowego. Ponieważ jest niski i gruby, robi wrażenie kogoś, kto odżywia się śmieciowym jedzeniem, głównie hamburgerami. Jest łysy. Jak na to miejsce świata i ten okres ludzkiej cywilizacji ubiera się całkiem niewłaściwie: nosi długą brązową marynarkę, najzwyklejsze brązowe spodnie i niebieską bawełnianą koszulę... tylko jego buty wyglądają na drogie. Nie wiem, czy to, co ma na szyi, można nazwać krawatem. Może próbowano go powiesić i okazał się za ciężki. Urwał się z szubienicy i wrócił do swoich zajęć. Oświecenie i przetrwanie są przemieszane, powiedziałam sobie, zajmując miejsce. Tanie składane krzesła, tu i ówdzie parę osób, przeważnie młodych. Mój mąż nie żyje i jego ojciec nie żyje. Kochanka jego ojca połknęła słój barbituranów i leży w grobie, śpi snem wiekuistym, na czym zresztą jej zależało. Dziwne to wszystko: biskup nie żyje, a razem z nim jasnowłosa Norweżka, którą utrzymywał z pieniędzy Funduszu Dyspozycyjnego Diecezji, jak twierdził Jeff. Biskup i szwindel. Żyjemy w dziwnych czasach, ale tamte były dużo dziwniejsze.

Edgar Barefoot stanął przed nami i dał znak, żebyśmy się przesiedli do przodu. Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym zapaliła papierosa. Kiedyś zapaliłam papierosa w aszramie po wykładzie o Wedach. Odczułam powszechną pogardę plus ostrego kuksańca w żebra. Wywołałam oburzenie wzniosłych. Dziwna rzecz, że ci wzniośli umierają zupełnie tak samo jak ci zwykli. Biskup Timothy Archer miał w sobie mnóstwo wzniosłości, na wagę i na objętość, i nic mu to nie pomogło. Leży jak cała reszta pod ziemią. Tyle, jeżeli chodzi o życie duchowe. Tyle, jeżeli chodzi o aspiracje. Szukał Jezusa. Więcej, szukał tego, co kryje się za Jezusem, szukał ostatecznej prawdy. Gdyby zadowolił się byle czym, żyłby nadal. To daje do myślenia. Ludzie pospolici, godzący się na fałsz, żyją i mogą opowiedzieć swoją historię. Oni nie zginęli nad Morzem Martwym. Najsłynniejszy biskup współczesności wyciągnął nogi dlatego, że nie dowierzał Jezusowi. Jest w tym jakaś nauka. Może więc doznałam oświecenia; wiem, że nie należy wątpić. Wiem też, że należy brać więcej niż dwie butelki coca-coli, gdy wyrusza się na pustynię dziesięć tysięcy mil od domu. Posługując się mapką ze stacji benzynowej, jakbym nadal była w centrum San Francisco. Można dzięki niej zlokalizować Portsmouth Square, ale nie prawdziwe źródło chrześcijaństwa, ukryte przed światem przez ostatnie dwadzieścia dwa stulecia.

Pojadę do domu i zapalę skręta, powiedziałam sobie. To strata czasu. Od chwili śmierci Lennona wszystko jest stratą czasu, włącznie z opłakiwaniem tego faktu. Odkładam żałobę na Wielki Post... przestaję się smucić.

Unosząc ku nam ręce, Barefoot zaczął mówić. Niewiele zapisywałam z tego, co mówił, i niewiele zapamiętałam. Byłam ciężką frajerką, że dałam sto dolarów, by tego słuchać. Ten facet przed nami był mądry, bo to on zgarniał gotówkę, a my płaciliśmy. Tak się mierzy mądrość: według tego, kto płaci. Tak ja nauczam. Powinnam prowadzić wykłady dla sufich, dla chrześcijan też, a szczególnie dla episkopalnych biskupów z ich funduszami. Dawaj mi tu sto dolców, Tim. Wyobraźcie sobie zwracanie się do biskupa per „Tim”. To jak zwracanie się do papieża „Jurek” albo „Bill”, niczym do jakiegoś jaszczurka z Alicji. Zdaje się, że wpadł on kominem, o ile sobie przypominam, ale to mętna aluzja literacka, niezrozumiała podobnie jak to, co mówi Barefoot, bo nikt nie wie, o co chodzi.

— Śmierć w życiu — mówił Barefoot — i życie w śmierci, dwie postaci jednego kontinuum, jak jin i jang. Dwa oblicza, „holon”, jak to nazywa Arthur Koestler. Powinniście przeczytać jego Janusa. Jedno przechodzi w drugie w radosnym tańcu. To Kryszna tańczy w nas i przez nas. Każde z nas jest Kryszna, który, jeżeli pamiętacie, występuje w postaci czasu. To jest jego prawdziwa, uniwersalna postać. Ostateczna forma, niszczyciel wszystkich ludzi... wszystkiego, co istnieje. — Barefoot obdarzył nas wszystkich świętobliwym uśmiechem.

Tylko tu, nad Zatoką, pomyślałam, podobne bzdury mogą uchodzić na sucho. Mówi do nas jakiś dwulatek. Jezu, jakie to wszystko głupie! Odczuwam dobrze znaną odrazę, gniewną niechęć, którą uprawiamy w Berkeley, a którą tak sobie cenił Jeff. Oburzanie się z powodu każdego drobiazgu sprawiało mu przyjemność. Mój sposób to znoszenie głupot. Ze stratą finansową.

Jestem strasznie przerażona śmiercią, pomyślałam. Śmierć mnie wykończyła. To nie Sri Kryszna, niszczyciel wszystkich ludzi, to śmierć, niszczycielka wszystkich moich bliskich. Wybierała ich, a całą resztę zostawiała w spokoju. Ty cholerna kostucho, myślałam. Rzucałaś się na tych, których kocham. Posłużyłaś się ich głupotą i wygrałaś. To bardzo brzydko wykorzystywać ludzką słabość. Emily Dickinson chrzaniła, kiedy plotła coś o „miłosiernej śmierci”. To odrażająca myśl, że śmierć jest miłosierna. Nigdy nie widziała karambolu sześciu samochodów na autostradzie. Literatura to oszustwo w pigułkach, podobnie jak teologia. Piętro niżej ludzie się mordują, a ja szukam Boga w encyklopedii. Bóg, ontologiczny dowód na istnienie. Lepiej byłoby: praktyczne dowody na nieistnienie. Takiego hasła nie ma. Szkoda, że nie pojawiły się we właściwym czasie argumenty przeciwko głupocie, ontologicznej i empirycznej, starożytnej i współczesnej (zob. Zdrowy rozsądek). Problem z wykształceniem polega na tym, że zajmuje ono tyle czasu. Człowiek poświęca na nie najlepszą część życia, a kiedy dochodzi do końca, widzi, że lepiej by zrobił, pracując w banku. Ciekawe, czy bankierzy zadają sobie takie pytania. Oni zadają sobie pytanie, jaki będzie jutro kurs dolara. Kiedy bankier udaje się na pustynię nad Morzem Martwym, to pewnie zabiera rakietnicę, bańki z wodą, konserwy i nóż. A nie krucyfiks, który miał mu przypominać wcześniejsze szaleństwo. Niszczycielu ludzi na autostradzie i przy okazji moich nadziei, Sri Kryszno, załatwiłeś nas wszystkich. Powodzenia w twoich pozostałych przedsięwzięciach. Jeżeli są równie godne poparcia w oczach innych bogów.

Chyba chrzanię, pomyślałam. Te pasje to bzdura. Cierpię na skutki chowu wsobnego, za długo przebywałam w środowisku intelektualistów znad Zatoki. Myślę, tak jak mówię: pompatycznie i cały czas zagadkami. Nie jestem już osobą, tylko samokarcącym się głosem. Gorzej, mówię tak, jak słyszę. Śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu, jak mówią komputerowcy. Powinnam wstać i zadać Barefootowi bezsensowne pytanie, a potem wyjść, kiedy on będzie wygłaszał bezbłędną odpowiedź. W ten sposób on wygrywa, a ja wychodzę. Oboje na tym zyskujemy. On mnie nie zna, a ja go znam wyłącznie jako solenny głos z radia. Który już teraz odbija mi się w głowie, pomyślałam, a to dopiero początek, pierwszy z serii wykładów. Solenny ględoła... dobre nazwisko dla służącego rodziny Archerów w jakimś telewizyjnym serialu. „Ględoła, rusz tu swój tyłek, słyszysz!” To, co ten mały błazen opowiada, jest ważne, on mówi o Krysznie i o tym, jak ludzie umierają. To temat, który na podstawie osobistych doświadczeń uważam za ważny. Dobrze wiem, bo jest mi bliski, pojawił się w moim życiu przed laty i nie chce odejść.

Kiedyś mieszkaliśmy w małym wiejskim domu. Światło gasło, kiedy się włączyło opiekacz do tostów. W czasie deszczu w kuchni kapała woda z żarówki. Jeff co jakiś czas wylewał na dach puszkę jakiejś smolistej mazi, żeby nie przeciekało, bo nie stać nas było na kupienie papy. Smoła nie pomagała. Nasz dom, wśród innych podobnych, znajdował się w płaskiej części Berkeley przy San Pablo Avenue, blisko Dwight Way. Dobrą stroną było to, że Jeff i ja mogliśmy chodzić pieszo do restauracji Pech i patrzeć na Freda Hilla, jak twierdzili niektórzy agenta KGB, który był właścicielem lokalu, przyrządzał sałatki i decydował, czyje obrazy zawisną na ścianach w ramach bezpłatnej wystawy. Kiedy Fred pojawił się przed laty w mieście, wszyscy członkowie partii nad Zatoką zamarli ze strachu, bo rozeszła się wieść, że sowiecki wysłannik będzie robił czystkę. Ujawniło to, kto należy do partii, a kto nie. Strach padł na wiernych, a nikt inny się nie przejmował. Przypominało to podział na owce i kozy na Sądzie Ostatecznym, tylko że w tym przypadku to owce się trzęsły.

Marzenia o nędzy budziły w Berkeley powszechny entuzjazm wraz z nadzieją, że polityczna i społeczna sytuacja ulegnie pogorszeniu, pogrążając kraj w ruinie: taką teorię mieli aktywiści. Czekali na nieszczęście tak wielkie, że dotknęłoby każdego, ściągając klęskę na winnych i niewinnych.

Byliśmy wtedy i jesteśmy teraz totalnie szaleni. To takie modne być szalonym. Na przykład, trzeba być szalonym, żeby dać córce na imię Goneril. Jak nas uczono na zajęciach z literatury angielskiej, szaleństwo śmieszyło bywalców teatru Globe. Teraz to nie jest śmieszne. W kraju jest się wielkim artystą, a tu jest się tylko autorem trudnej książki. Wielka rzecz, pomyślałam. Z rysunkiem na marginesie przedstawiającym kogoś grającego na nosie. I za to, tak jak za ten dzisiejszy wykład, płaciliśmy żywą gotówką. Można by oczekiwać, że długi okres biedy czegoś mnie nauczył, wyostrzył niejako moje zmysły. Mój instynkt przetrwania.

Jestem ostatnią żyjącą osobą, która znała biskupa Timothy’ego Archera z Diecezji Kalifornijskiej, jego kochankę, jego syna i mojego męża, nominalnie właściciela domu i głowę rodziny. Ktoś powinien... cóż, byłoby dobrze, gdyby nikt nie poszedł w ich ślady, dobrowolnie wybierając śmierć jak każde z nich, jak Parsifal, ten czysty głupiec.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...