Neopolis niejedną ma twarz – przekonał się o tym każdy, kto sięgnął po lekturę "Top 10". W drugim albumie, opatrzonym podtytułem "Smax i inne opowieści", czeka nas uzupełnienie wiedzy o mieście, niebieskim siłaczu i nie tylko.
Komiks można podzielić na trzy części – "W roku 1949", "Smax" oraz "Poza najdalszym komisariatem". W pierwszym z nich trafiamy do Neopolis wraz ze Steve'em i Leni, dwójką młodych bohaterów wojennych, próbujących odnaleźć swoje miejsce w świecie. Następnie przeskakujemy do czasów współczesnych, ale tylko na pozór, gdyż "Smax" został poświęcony w całości odwiedzinom tytułowego olbrzyma i filigranowej Robyn w krainie, z której pochodzi niebieski superpolicjant. "Poza najdalszym komisariatem" to z kolei powrót na stare śmieci posterunku Top 10, którego funkcjonariusze tym razem będą musieli zbadać sprawę wielkiego widma, jakie zepsuło im piknik.
Pierwsza część, w całości poświęcona wydarzeniom z lat 40. XX wieku, wypada bardzo dobrze. Wprawdzie już na tym etapie widać, że Alan Moore będzie uderzał w poważniejsze tony, a dowcipkowanie będzie rzadsze niż w tomie pierwszym, lecz to nie wada, gdyż dostajemy bardzo zajmującą historię. W końcu nieczęsto zdarza się, aby do jednego miasta trafili zarówno herosi, weterani wojenni, jak i pokręceni nazistowscy naukowcy, którzy zgodzili się przejść na stronę aliantów, aby uniknąć skazania za zbrodnie przeciw ludzkości. Taki tygiel nie może prowadzić do niczego dobrego i nie prowadzi, ale prócz bardziej typowych dla superhero konfrontacji dobrych i złych, Moore dba o wyrazistość postaci. Steve i Leni, ewolucja łączącej ich relacji i w końcu także jej konsekwencje wysuwają się na pierwszy plan, mimo że Moore wcale nie poświęca im tak dużo miejsca. Są jednak na tyle dobrze nakreśleni, podobnie jak kilkoro postaci drugoplanowych, że te kilka zeszytów śledzi się z przyjemnością.
"Smax" to najdłuższa część albumu i nic w tym dziwnego, ponieważ scenarzysta wysyła tytułowego mięśniaka i jego partnerkę Robyn do krainy fantasy na pogrzeb jego wujka. Krainę zamieszkują elfy, krasnoludy, a nawet smoki – ot, typowy fantastyczny sztafaż. Tyle że z każdą kolejną stroną przekonujemy się, że Moore nie miał zamiaru zaserwować czytelnikom zwyczajnej przygody fantasy, lecz opowiedzieć prześmiewczą historyjkę, przerabiającą mnóstwo ogranych motywów, włącznie z wyprawą na smoka, smokobójcami, rytuałami krasnoludów i elfickim urokiem. Ta część ma tylko dwa problemy. Mianowicie jest kapkę za długa, przez co zatrzymujemy się w tym świecie, a też ów świat – nawet jak na dziwaczność multiwersum z "Top 10" – wydaje się aż do przesady oderwany od Neopolis. Choć to drugie to zapewne pokłosie zupełnie innego stylu, zarówno jeśli chodzi o bardzo mocno uproszczone rysunki, jak i zastosowanie podstawowych kolorów.
W ostatniej części wracamy na dobrze znany Komisariat Dziesiąty, gdzie czeka nas powrót do dobrze znanego zespołu funkcjonariuszy, zasilonego przez kilka nowych twarzy. Niestety świeży narybek nie dostaje za wiele okazji, aby zaskarbić sobie sympatię czytelnika i to stara gwardia odgrywa pierwsze skrzypce. Warto dodać, że tę część pisał już Paul Di Filippo i chociaż wyszedł z powierzonego mu zadania obronną ręką, to jednak atrakcyjność pomysłów dostrzegalnie spadła.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz