Czerń i biel na rysunkach, dziewczyna, która idealnie wpasowałaby się do subkultury punków oraz jej... czołg. To dziwaczne połączenie niegdyś pozwoliło "Tank Girl" uzyskać status klasyka. Jak ten tytuł się zestarzał?
Non Stop Comics to nowe wydawnictwo komiksowe na polskim rynku, które stawia na różnorodność publikacji. Poza szpiegowskim James Bondem, pozytywnie zwariowanymi "Paper Girls" czy zabawnymi "Giant Days" oficyna postanowiła dostarczyć rodzimym czytelnikom pierwszy tom zbiorczego wydania "Tank Girl".
Duet twórców złożony ze scenarzysty Alana Martina i ilustratora Jamiego Hewletta powołał tytułową bohaterkę jeszcze w czasach, gdy na arenie międzynarodowej brylowali Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Czy ma to znaczenie dla odbioru "Tank Girl" przez dzisiejszego czytelnika? Tak, i to spore. Nawiązań do publicznych osób – polityków, prezenterów czy muzyków – nie brakuje i choć pewnym wsparciem są zamieszczone na końcu albumu przypisy, to jednak trudno poczuć ducha tamtejszego okresu. Wiele żartów już tak nie śmieszy, tym bardziej że część z nich można łatwo określić mianem niewybrednych. Inne zaś bawią, ale ich odkrywanie bywa utrudnione przez wątpliwą czytelność komiksu.
Czarno-białe plansze wypełnione licznymi i hojnie zadrukowanymi chmurkami w tych samych barwach sprawiają, że lektura zajmuje więcej czasu i wymusza większą koncentrację niż przy innych pozycjach. Gdy już przedrzemy się przez te niedogodności, "Tank Girl" jawi się jako prześmiewczy, niezwykle odważny i pastiszowy utwór, zawierający odwołania do ówczesnej rzeczywistości, w tym do dzieł popkultury. "Tank Girl" nie raz i nie dwa uderza w te same tony, co postapokaliptyczny "Mad Max", choć robi to z mniejszą gracją. Przygody protagonistki rozgrywają się w Australii, lecz dosyć niecodziennej. Ostatecznie jak często widuje się gangi kangurów?
"Tank Girl" od pierwszych chwil emanuje absurdem i humorem przeznaczonym dla starszych czytelników. Historia jest pełna anarchistów, dziwnych osobistości – jak Lucyfer we własnej osobie – i żartów. Czasem jest zabawnie, innym razem żenująco, ale podczas czytania emocji nie braknie. Mniej kontrowersji towarzyszy pracom wykonanym przez Jamiego Hewletta. Plansze są szczegółowe i zachwycają, nawet mimo dużego stężenia chmurek dialogowych i narracyjnych. Czarno-biały świat jest brudny, ale równocześnie piękny. Wszystko, co odnajdziemy na ilustracjach, zostało przerysowane, co akurat przysłużyło się albumowi.
Jeżeli nie przeszkadza wam niska przystępność i lubicie rzeczy absurdalne, nie tylko przekraczające pewne granice, lecz także je niszczące, "Tank Girl" powinno okazać się więcej niż ciekawostką z minionych lat. Komiks Martina i Hewletta można polubić lub nie – pod wieloma względami jest zbyt intensywny, żeby pozostać wobec niego obojętnym.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz