Nie odkryję Ameryki, jeśli stwierdzę, że od dawien dawna ludzkość wpatruje się w nocne niebo i łamie sobie głowę nad tym, czy gdzieś – hen, daleko – znajduje się zdatne do zamieszkania miejsce. Ot, druga Ziemia. Oraz, czy kosmos zamieszkują inne inteligentne byty. Nie odkryję również Ameryki mówiąc, że w książkach spod znaku science-fiction oraz przestrzeni pełnej gwiazd i planet, odpowiedź na oba pytania brzmi twierdząco.
Nie inaczej jest w najnowszej powieści Rafała Dębskiego, zatytułowanej "Światło cieni", będącej jednocześnie otwarciem nowej serii Rebisu – "Horyzonty zdarzeń". Zanim przejdę dalej, uprzedzam – nie jest to lektura lekka. Jeśli szukacie czegoś zapewniającego rozrywkę na jeden wieczór, czegoś do pośmiania się oraz do załamywania rąk nad nieszczęśliwymi historiami miłosnymi – zostawcie tę pozycję w świętym spokoju. Jeśli jednak cenicie sobie cięższą literaturę (nie mam tu na myśli dużej wagi w wyniku sporej ilości stron i twardej okładki), okraszonego do tego odrobiną filozofii – śmiało. Możecie po to sięgnąć.
Komandor Reuben Vaybar jest dowódcą ekspedycji naukowej badającej Cronnę – kolejną planetę, którą ludzkość mogłaby objąć w swe posiadanie i zasiedlić w ramach ciągłej ekspansji. Bohater książki tak naprawdę miał dowodzić tylko wojskową częścią wyprawy – pilotami, których zadaniem było wyprawianie się poza teren bazy celem zdobycia i dostarczenia naukowcom wszelkich próbek do zbadania. Nad całokształtem (oraz nad naukowcami) powinien czuwać dowódca cywilny – profesor Gutener. Tak się jakoś nieszczęśliwie złożyło, że popełnił samobójstwo, przez co cała odpowiedzialność spoczęła właśnie na barkach komandora. Być może nie byłoby w tym nic problematycznego, gdyby nie to, że na Cronnie COŚ się dzieje. Piloci (ale nie sam komandor – co zmienia się później – ani "jajogłowi") widzą tajemnicze cienie, urządzenia nic nie wychwytują, naukowcy im nie wierzą, naturalna niechęć między obiema stronami urasta do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów. No i ta agresja, która bierze się znikąd, bez żadnych racjonalnych podstaw. Vaybar, nie mogąc opanować sytuacji drogą pokojową, musi uciec się do podjęcia drastyczniejszych kroków. Bezskutecznie. Pozostaje więc tylko spakować manatki i wrócić do Układu Słonecznego, tracąc przy okazji premię z powodu przedwczesnego ukończenia ekspedycji. Lecz myliłby się ktoś, kto stwierdziłby, że opuszczenie badanej planety to koniec problemów. Wręcz przeciwnie.
Dębski sprawnie, w oszczędnych słowach, naszkicował sylwetkę komandora, marginalizując pozostałych członków wyprawy, spychając ich niemalże do rangi tła, a jednocześnie dając im siłę, pozwalającą na nadanie biegu wydarzeniom. Nie zrobił z niego męskiej Mary Sue – wręcz przeciwnie. Reuben to zwykły człowiek, mający swoje ograniczenia, wady. Nie jest wszechmocny, nie ze wszystkim potrafi sobie poradzić, ale próbuje znaleźć odpowiednie rozwiązania tam, gdzie zawodzi wszelka logika. Nie można go także zaklasyfikować jako typowego wojskowego o wypranym mózgu, którego nie dotyka bezduszność tego świata. Pod pozornie gruboskórną powłoką kryje się... dusza romantyka. Marzyciela, który nie czuł się dobrze we własnym domu – pragnął odkrywać kolejne światy, zamiast iść w ślady rodziców i kontynuować ich pionierską pracę na rodzimej planecie, by następne pokolenia mogły wieść na niej spokojne życie. Warto zauważyć, że wszelkie filozoficzne wtrącenia przemycane są właśnie przez jego osobę.
Oszczędny opis dotyczy nie tylko przewijających się przez karty książki bohaterów, ale i przedstawionego świata. Tak naprawdę realia są jedynie naszkicowane. Ot, wzmianki, że istnieje Federacja, korporacje, rząd. Że istnieje mnóstwo kolonii, że kolebka ludzkości – Ziemia – jest w pewnym sensie zapomniana. Owszem, pojawiają się do niej odniesienia, ale mało kto stawia na niej swe stopy. Ostatecznie świat jest taki... rozległy; jedną planetę od drugiej oddzielają setki lat świetlnych... Poza tym, kto powiedział, że to wszystko mieści się w Układzie Słonecznym, a nie gdzieś jeszcze dalej? Nawiasem mówiąc, na ironię zakrawa fakt, że nawet w tak odległej przyszłości nic się nie zmienia. Wciąż istnieje podział na klasy – polityków, robotników, artystów, urzędników, przy czym każdy pilnuje każdego, by pozostał na własnym podwórku. Awans w hierarchii społecznej jest możliwy, ale trudny. Czyli tak naprawdę wszystko jest po staremu.
Jak już wspominałam – nie jest to pozycja lekka, co było niemałym zaskoczeniem, bowiem mam wrażenie, że w innej książce ("Czarny pergamin", dumnie prezentujący się na mej półce) Dębski pokazał swój warsztat od zupełnie innej strony. W każdym razie, lektura "Światła cieni" wymaga czasu, zaś w pewnym momencie zaliczyłam nawet "zwieszkę" – stanęłam na którymś rozdziale i za nic nie mogłam ruszyć dalej. I choć z lekkim zdumieniem stwierdzam, że odpowiedź na pytanie "czym są tytułowe cienie?" została w pewnym momencie podana praktycznie na tacy (przy czym – rzecz jasna – komandor jakoś nie przyjął tego do wiadomości), to sam finał jest naprawdę dobry. Na tyle, że pozostawia lekkie uczucie niedosytu, wymagające wyjaśnienia, co stało się później.
Reasumując, uważam, że każdy miłośnik gatunku powinien być zadowolony takową lekturą, podobnie jak ci, którzy zagorzałymi wielbicielami fantastyki naukowej nie są i rzadko po nią sięgają. Tym bardziej, że futurystyczne realia nie mają większego znaczenia – bardziej liczy się ludzka psychika.
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz