Nie oszukujmy się, zespół Jean-Luca Picarda mógł sobie wymarzyć lepszy początek swojej filmowej przygody niż rozczarowujące oraz niemiłosiernie rozwleczone "Pokolenia". Choć film wykonał, co założono, czyli przyciągnął rzesze fanów science-fiction do kin, to również był wyjątkowo bolesnym doświadczeniem dla wszystkich miłośników "Star Treka". Reszta najzwyczajniej w świecie zasnęła podczas seansu, co oszczędziło im przykrego bólu. Wszyscy się chyba zgodzimy, że to niezbyt dobry prognostyk dla przyszłości serii.
Stąd też studio Paramount postanowiło wykonać analogiczny manewr jak w przypadku klasycznej załogi Enterprise – postawić w kontynuacji na akcję. "Pierwszy kontakt" skupia się na jednym z największych i najbardziej bezlitosnych wrogów Federacji – kolektywie Borg. Przeciwnikowi, którego potęga znacznie przewyższa ludzkość, a jego bezkompromisowa ideologia asymilacji sprawia, że dyplomacja miałaby taki sam skutek jak próba nauczenia kota aportowania. Zbędny trud, a że Picard ma ostro na pieńku z Borgiem i pała do niego uzasadnioną nienawiścią, pewne było, iż zamiast przygotować gałązkę oliwną, nasz kochany kapitan nastawi fazer na najwyższą możliwą moc.
Statek Enterprise na dobre powrócił na federacyjne szlaki i dzielnie strzeże międzygalaktycznego pokoju. Sielanka nie trwa jednak długo, gdyż na radarach pojawia się jeden z morderczych Sześcianów Borg, który zmierza wprost na Ziemię, aby zasymilować ludzkość. Choć admiralicja nakazuje, aby Picard trzymał się z daleka od obszarów walk, zważywszy na jego kontrowersyjną przeszłość związaną z tą rasą, to widząc widmo upadku swojej ojczyzny, pędzi co sił w sam środek bitwy. Całe szczęście, bo dzięki jego doświadczeniu oraz zmysłowi strategicznemu jednostka wroga zostaje praktycznie zniszczona.
Niestety, na kilka chwil przed destrukcją niewielka część członu odłącza się od głównego statku. Wykorzystuje ona technologię temporalnego wiru, aby cofnąć się w czasie i uderzyć raz jeszcze – w XXI wieku, kiedy wyniszczona wojnami planeta była całkowicie bezbronna. Był to także jeden z najważniejszych momentów w historii, gdyż właśnie w tym okresie doszło do legendarnego oficjalnego kontaktu Ziemian z innymi istotami, co zainicjowało powstanie Zjednoczonej Federacji Planet. Borg zamierza udaremnić to spotkanie i nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój niecny cel. Picard wraz z załogą zmierza więc w tym samym kierunku, aby dokończyć to, co rozpoczął. Nie wie jednak, że wróg już zdążył przeprowadzić abordaż na jego statek i jest na doskonałej drodze, aby przejąć nad nim całkowitą kontrolę.
"Pierwszy kontakt" znakomicie przeniósł na taśmę filmową klimat znany z telewizyjnych epizodów traktujących o Borg. Atmosferę desperackiej, wręcz skazanej na porażkę walki. Konieczność podejmowania trudnych decyzji, z którymi rzadko musieli mierzyć się bohaterowie "Star Treka" (z reguły pacyfistyczny Picard wprost stwierdzający, że załoganci powinni zabić swoich kolegów przejętych przez Kolektyw, gdyż nie ma dla nich ratunku i będzie to jak akt łaski – brrr... aż zimno przechodzi po plecach). Niepokój oraz enigmatyczne zagrożenie, które czai się za praktycznie każdym rogiem. No i oczywiście ślepą obsesję, będącą prostą drogą do destrukcji. Podobieństwa pomiędzy Picardem a Ahabem z "Moby'ego Dicka" są uderzające i potrafią zaskoczyć widza, który kojarzy kapitana z rozważnym oraz spokojnym zachowaniem. Zresztą to nie jedyna literacka inspiracja w tym filmie, gdyż wątek nakręcania manii Daty, sprawnie kuszonego przez wroga szansą poczucia się jak człowiek, przywodzi na myśl "Pinokia", lecz w bardzo mrocznej i brutalnej wersji.
Depresyjne sceny o naprawdę ciężkim kalibrze, które mają miejsce na Enterprise, są sprawnie przeplatane przez zdecydowanie bardziej luźniejsze momenty na Ziemi. Zefram Cochrane, twórca pierwszego ludzkiego napędu Warp, znacząco odbiega od nieskazitelnego wzoru, jakim nauczyciele w XXIV wieku karmią młodych studentów. To lekkoduch, który pomiędzy jednym testem a drugim lubi sobie łyknąć coś procentowego, a jego motywacje są proste – "pieniądze, zakup tropikalnej wysepki i bliskie otoczenie tabunu pięknych kobiet". Mamy więc małe zderzenie z rzeczywistością – zarówno z mitem idealistycznego rewolucjonisty, jak również prostego człowieka z jego przyszłą legendą. Prowadzi to do wielu zabawnych i przewrotnych sytuacji, a także jest doskonałą opowieścią o obowiązkach, dojrzałości oraz pasji.
I tak Jonathan Frakes sprawnie lepi oba te wątki w jedną solidną całość. Choć to kolejny serialowy aktor, który wziął się za reżyserię, to nie była dla niego pierwszyzna, gdyż już wcześniej stawał za kamerą i nagrał kilka epizodów "Następnego pokolenia". Nie dziwi zatem, że w produkcji czuć "trekową" duszę, całość jest zmontowana z sensem i ogląda się ją naprawdę dobrze. Jedynym mankamentem, który może razić, jest fakt, że to wszystko już gdzieś było i film nie wychodzi poza bezpieczne ramy. Gdzieś tutaj zabrakło śmiałości tudzież pazura, postawiono na delikatny rozwój, więc ci, którzy oczekiwali od obrazu czegoś więcej niż to, co dawno temu widzieli na szklanych ekranach telewizorów, mogą się srogo zawieść. Jednak nie oszukujmy się, taka postawa przypomina trochę szukanie dziury w całym.
Dobry scenariusz przekłada się na poziom aktorski. Patrick Stewart ma kilka monumentalnych i mocnych przemów, podczas których ukazuje pełnię talentu oraz wysmakowania. Jest także diabelnie przekonujący w ukazaniu szalonej obsesji Picarda, człowieka walczącego ze skrajną desperacją oraz urażoną dumą. James Cromwell jako błyskotliwy hulaka jest tak samo rozkoszny, jak i pewny – podczas filmu doskonale ukazuje przemianę swojej postaci z naukowca o czysto egoistycznych pobudkach, do człowieka, który akceptuje ciężar obowiązków, jakie na niego spadły. Brent Spiner ponownie zagrał bez zarzutu i podczas każdej sceny daje z siebie wszystko. Micheal Dorn jako Worf niby nie zaskakuje, lecz nie ulega wątpliwości, że to klasa sama w sobie. Natomiast Alice Krige jako bezduszna królowa Borg jest przerażająca i budzi uzasadniony respekt.
Ponownie ciężko coś zarzucić pod względem technicznym. Efekty specjalne naprawdę dają radę – potyczki w kosmosie, jak i wewnątrz statku robią wrażenie. Design Enterprise asymilowanego przez Borg doskonale przyczynia się do intensyfikowania dusznej atmosfery "Pierwszego kontaktu", a już sama Królowa Borg to, jak na tamte czasy, arcydzieło trików komputerowych i klasycznej charakteryzacji. Jerry Goldsmith po długich latach wraca na stanowisko głównego kompozytora, co czuje się od pierwszych minut. Klasyczne aranżacje w nowej odsłonie pasują do tego, co ma miejsce na ekranie, a nowe kawałki w ogóle im nie ustępują.
"Pierwszy kontakt" to znakomita rozrywka. Mroczne klimaty są idealnie połączone z luźniejszymi wstawkami, natomiast inteligentny przekaz przeplata się tu z akcją trzymającą w napięciu do ostatnich chwil. Efektem tych zabiegów jest jeden z lepszych "trekowych" filmów w dziejach tej marki. Choć trzyma się utartych i bezpiecznych ścieżek, to sprawi on przyjemność zarówno fanom uniwersum, jak również kinomanom, którzy dopiero zaczynają je poznawać.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz