Pieniądz rządzi wszechświatem. Nawet uniwersum "Star Treka", gdzie metale szlachetne czy surowce luksusowe stanowią raczej drugorzędną wartość i nie wzbudzają nadmiernej ekscytacji, nie jest odporne na jego wpływy. Choć "Wojna o pokój" miała być ostatnim pożegnaniem klasycznej załogi Enterprise i swoistym przekazaniem pałeczki nowej generacji, to cyfry oraz trendy nie kłamią. Drużyna Jamesa Kirka nadal posiadała magnetyczną moc przyciągania portfeli, a szósta część filmowej sagi wzbudziła tak wielkie uznanie wśród widzów, że postanowiono, iż emerytowane legendy Gwiezdnej Floty pojawią się również w "Pokoleniach". Nawet, jeżeli byliby na ekranie ledwie kilka minut.
Pomijając ekonomiczne znaczenie tej decyzji, stworzenie takiego pomostu nie było tak do końca chybionym pomysłem i niosło spore pokłady dobrej zabawy. Któż nie chciałby zobaczyć, jak James Kirk spiera się z Jean-Luciem Picardem o styl działania w danej sytuacji kryzysowej, że już nie mówiąc o reakcji na Worfa, czyli Klingona działającego w zgodzie z federacyjnym podręcznikiem? Czy siódma część wykorzystała potencjał tkwiący w tej decyzji? No cóż... na ekranie widzimy dwóch kapitanów, którzy wspólnie robią jajecznicę. Sami sobie odpowiedzcie, czy brzmi to jak świetna zabawa?
Wracamy do XXIII wieku. James Kirk, Montgomery Scott oraz Pavel Chekov, obecnie będący w stanie spoczynku, są honorowymi gośćmi na pokładzie świeżo ochrzczonego statku nowej generacji – Enterprise-B. Panowie wydają się pogodzeni ze swoim wiekiem. Choć nadal płonie w nich wewnętrzny ogień i z dziką rozkoszą zamieniliby ciepłe kapcie oraz światła reflektorów na niewdzięczną służbę w zimnym kosmosie, to z ogromnym spokojem przyglądają się działaniom młodego pokolenia. Niestety, dziewiczy rejs przybiera nieoczekiwany obrót. Jednostka odbiera sygnał ratunkowy od dwóch statków uwięzionych w Nexusie, nieznanej międzygalaktycznej anomalii. Podczas heroicznej misji, w której uczestniczy sam Kirk, tajemnicza wstęga energii uderza w pokład, na którym znajduje się as floty. Uniesiony w przestrzeń kosmiczną, kapitan ginie bez wieści.
78 lat później Jean-Luc Picard wraz z załogą Enterprise-D odbierają sygnał SOS ze stacji badawczej, która została napadnięta przez Romulan. Jedynym ocalałym jest enigmatyczny fizyk, doktor Tollan Soran. Kapitan nie jest świadomy niecnych planów przybysza, który w pogoni za swoją szaloną wizją jest gotowy zgładzić miliony istnień. Jedyną nadzieją Picarda wydaje się Nexus, w którym od dekad uwięziony jest legendarny kapitan z przeszłości.
"Pokolenia" mają dwa poważne problemy, które niestety są istotną częścią rdzenia całego filmu. Pierwszym z nich jest scenariusz. Niby ma to, co trzeba – tajemnicę, mrok, akcję, bohaterów ze skomplikowaną przeszłością oraz ciekawy wątek filozoficzny, przewijający się raz na jakiś czas (czy możemy osiągnąć prawdziwe szczęście w wirtualnej rzeczywistości, w której jesteśmy wszechmocni i złe wybory można zawsze cofnąć?). Problem w tym, że to wszystko ukazane jest z emocjami stosownymi przy obieraniu ziemniaków.
Nie czuje się tego, że stawką są losy milionów istnień (w tym załogi Enterprise), a motywacje antagonisty, mimo że niezgorzej uargumentowane, nie robią na nas absolutnie żadnego wrażenia. Nie wspominając już o naprawdę mocnych scenach, które powinny nam odebrać dech w piersi, a oglądamy je z chłodną obojętnością – "no dobra... zdarza się, jedziemy dalej". Do tego te irytujące wątki obyczajowe, przewijające się co rusz, rozwleczone nic niewnoszącymi dialogami, przywodzącymi na myśl jakąś operę mydlaną. Mdłe to wszystko strasznie, a jak ktoś ma jeszcze alergię na tech-bełkot, zaśnie szybciej niż po końskiej dawce leków.
Warto wspomnieć o humorze, który w tej części powraca do swojej irytującej i wymuszonej maniery. Ktoś sobie wykoncypował, że wszczepienie emocjonalnego chipa androidowi będzie znakomitą bazą do scenek komediowych, ale niestety finalnie większość dowcipów jest tak sucha, że mamy ochotę wypić cały kanister coca-coli. Szkoda, że w tym wątku położono tak usilny nacisk na żarty i potraktowano po macoszemu zmagania mechanicznego umysłu Daty z nielogicznością ludzkiej emocjonalności. Momenty, gdy odkrywa, czym jest strach oraz poczucie winy i musi nauczyć się przezwyciężać te uczucia, aby w ogóle normalnie funkcjonować, mają naprawdę ogromny potencjał, lecz są sukcesywnie sprowadzane na margines przez jego histeryczny rechot czy kiepskie dowcipy w nieodpowiednich, kryzysowych sytuacjach. Bo nagle odkrył poczucie humoru, łapiecie? ŁAPIECIE?! BECZKA ŚMIECHU! Ech...
Drugim problemem jest samo spotkanie i współpraca dwóch legendarnych kapitanów. Może nakreślę, w czym rzecz. James Tiberius Kirk – oportunista, który miał w nosie prawa Zjednoczonej Federacji Planet, jeżeli były one sprzeczne z głosem jego serca oraz wewnętrznym kodeksem etycznym, na który składały się honor, lojalność i szeroko pojęte dobro. Kompas moralny był zawsze u niego nadrzędny, dlatego uważano go za zmorę prawników czy funkcjonariuszy temporalnych. Człowiek o głębokiej empatii, lecz również z gorącą głową i skłonnością do gwałtownych działań. Jean-Luc Picard – intelektualista, szanujący etykietę, jak również prawo, nawet w momentach zagrożenia życia. Wierzący bezgranicznie w ideały Federacji, mistrz dyplomacji i negocjacji, starający się znaleźć pokojowe rozwiązanie nawet w beznadziejnych sytuacjach. Dobroduszny narwaniec, wręcz kosmiczny kowboj oraz stoicki intelektualista. Patrioci, którzy mają analogiczne ideały i oddaliby duszę za Gwiezdną Flotę, ale także posiadający dwa skrajne charaktery. Potencjał pod względem akcji, komedii oraz filozofii jest po prostu nieograniczony.
Tymczasem twórcy wręcz prześlizgują się po temacie i całość przedstawiona jest w stylu – "Nooo... dobra, pomogę ci, bo twierdzisz, że jesteś kapitanem Enterprise z przyszłości. Brzmi sensownie, nie będę tego weryfikował. Skopmy tyłek temu Soranowi, nie widzę w tym problemów. Spoko, koleś, ty dowodzisz". No, proszę! Czekałem na wspomniane spotkanie z wytęsknieniem i wielkimi nadziejami. Liczyłem na intelektualną dysputę, nutkę nieufności, wątek zderzenia mitu z rzeczywistością lub co najmniej na wzajemne wbijanie sobie szpil, a otrzymałem przejechanie po linii najmniejszego oporu. Poczułem się tak, jakbym dostał z liścia w twarz. Czy Donald Trump zaprosiłby Władimira Putina do pięciogwiazdkowego apartamentu i mamił go nowym podziałem Europy Środkowo-Wschodniej, a koniec końców zorganizowałby spotkanie w "Błękitnej Ostrydze", rzucając do niego tylko tekst "you see, Vlad, you're a faggot"? Nie sądzę. To się nie godzi!
Aktorsko jest tak sobie. William Shatner jest znakomity na początku filmu, gdy tworzy błyskotliwy portret weterana, ciężko odnajdującego się w nowej rzeczywistości celebryty, który już nigdy nie będzie blisko centrum dowodzenia. Potem przygasa, jakby nagle zdał sobie sprawę, że to jego ostatni "trekowy" występ i musi nastąpić nieubłagana zmiana warty. Patrick Stewart nie błyszczy i gra jedynie poprawnie, choć strasznie kłuje w oczy scena, gdy musi rozpaczać za bliskimi – jedno jest pewne, nie wpisze jej do swojego CV. Malcolm McDowell daleki jest od poziomu słynnej "Mechanicznej pomarańczy". Nie czuć tej charyzmy, a jego postać jest jednowymiarowa aż do bólu, ale tutaj wina leży bardziej w kiepskim scenariuszu niż po stronie artysty. Niemniej, marnotrawstwo zawsze boli. Na uznanie zasługuje jedynie Brent Spiner, który jako Data jest świetny – zarówno pod względem mimiki, jak i emocji, jakie musi okazać na ekranie.
Warto pochwalić efekty specjalne. Bitwy w kosmosie, choć nieliczne, w końcu prezentują się jak na porządny film science-fiction przystało. Natomiast awaryjne lądowanie spodka Enterprise-D na planecie Veridian III to już coś naprawdę spektakularnego i robiącego ogromne wrażenie, nawet dziś.
Nie zmienia to faktu, że "Star Trek VII: Pokolenia" zawodzi oczekiwania. Brakuje odpowiedniego ładunku emocjonalnego, na czym cierpi dramaturgia. Losy milionów oraz naszych ulubionych bohaterów wiszą na włosku, a my oglądamy to wszystko z narastającą obojętnością. Gdyby nie koncept pomostu pomiędzy klasyczną załogą a nową generacją Enterprise, byłby to typowy film do obejrzenia i zapomnienia kwadrans po seansie. Szkoda, bo apetyty były o wiele większe.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz